18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Straszono je wywiezieniem na "białe niedźwiedzie"

Agata Grzelińska Anna Gabińska
W relacjach historycznych o Solidarności, stanie wojennym i działalności opozycji mówi się zwykle o mężczyznach. Jednak panowie sami nie tworzyli historii. Nie brakuje bohaterskich kobiet, również z Dolnego Śląska, które ryzykowały wiele dla sprawy niepodległości. Po ogłoszeniu stanu wojennego czterysta opozycjonistek zamknięto w ośrodku odosobnienia w Gołdapi.

Tomasz Orlicz nakręcił film o internowanych w Gołdapi kobietach. W "Opowieściach gołdapskiego lasu" przedstawił historię kilkunastu z nich.
- Inspiracją dla mnie było to, że nikt wcześniej nie poruszał tej problematyki - mówił reżyser po projekcji filmu w Lubinie.

Wśród dziennikarek, robotnic, nauczycielek, prawniczek, ekonomistek, lekarek, gospodyń domowych są takie, które wspominają pobyt w Gołdapi z sentymentem czy nawet humorem i takie, które wciąż nie mogą się otrząsnąć z koszmaru sprzed 28 lat. Autor dokumentu chyba najdłużej musiał namawiać do udziału w filmie Krystynę Sobierajską z Legnicy. Dlaczego?

- Przez 25 lat nie mogłam rozmawiać o tym, co się wydarzyło w Gołdapi - przyznaje legniczanka. - Czułam wewnętrzną blokadę. Chciałam zabić wspomnienia. Z lęku przed nimi wyzwoliłam się dopiero, gdy zajrzałam do akt i złożyłam w sądzie zalany łzami wniosek o odszkodowanie za poniesione krzywdy. Krystyna Sobierajska doczekała się sprawiedliwości w sądzie i, jak sama podkreśla, zrozumienia, które przyczyniło się do poprawy jej stanu psychicznego. Z tego też powodu długo nie chciała zgodzić się na udział w filmie.

Kiedy pozna się chociaż fragmentarycznie jej historię, trudno się dziwić. Zawsze była osobą o dużym poczuciu sprawiedliwości. Nie mogła znieść fałszu, jaki dominował w PRL. - Już nawet nie mówię o generalnych sprawach, ale o tym, co się czuło na co dzień - wspomina Sobierajska.
Gdy będąc nad morzem, w sierpniu 1980 roku, usłyszała o strajkach w Gdańsku, wróciła do Legnicy w wielkim napięciu. Chciała się zapisać do Solidarności, ale związku nie było jeszcze w jej mieście. Uznała więc, że trzeba brać się za organizowanie Solidarności. Jak pomyślała, tak zrobiła. Jako nauczycielka najpierw zaczęła działać w środowisku nauczycielskim. Ponieważ wypadki bardzo szybko się rozwijały, stała się dosyć znana również w środowisku robotniczym. Redagowała pisma, prowadziła zebrania, pisała teksty do biuletynu, włączyła się w Solidarność międzyzakładową. Gdy doszło do wyborów, mimo że nie miała zamiaru być etatowym pracownikiem związku, bo była zadowolona ze swojej pracy i sytuacji życiowej, została wybrana na przewodniczącą oddziału legnickiego, czyli zagłębia miedziowego.

Tomasz Orlicz nakręcił film o internowanych w Gołdapi kobietach.

Po połączeniu z regionem Dolny Śląsk podczas wyborów do zarządu konkurowała z mężczyznami, z górnikami. Była druga, bo jak jej wyjaśnili koledzy z kopalni, wprawdzie bardzo chcieli, by to ona była szefową, ale w kopalniach jednak musi rządzić mężczyzna, górnik. Mężczyźni cenili jednak bardzo bezkompromisowość i nieugiętą postawę Krystyny Sobierajskiej w negocjacjach z władzami. Ludzie czuli się przy niej dosyć bezpiecznie. Początki jednak były trudne. Aby skonsolidować ludzi, wymyśliła akcje w obronie działacza KPN-u, bibliotekarza zwolnionego z pracy dyscyplinarnie w Zespole Szkół Elektroenergetycznych za rzekomą kradzież książek.

Wszyscy wiedzieli, jakie są prawdziwe powody jego zwolnienia. On pracował z młodzieżą, miał na nią dobry wpływ, podsuwał świetną literaturę, miał wspaniały księgozbiór. Akurat był początek września. Sobierajska zażądała od władz, by bibliotekarza przywróciły do pracy. Odmówili. Sobierajska pisała kolejne ostre pisma, w których ujawniała autentyczne przyczyny zwolnienia. Władze odpowiadały. Działaczka Solidarności jeździła do różnych szkół w województwie i przypinała pisma na tablicach ogłoszeń. Dyrektorzy wyganiali ją ze szkół, a wieść się rozchodziła. Ostatecznie bibliotekarz został przywrócony do pracy.
Nastroje jednak wcale nie były dobre. Zagrożenie wisiało w powietrzu. Solidarność przygotowywała się do strajków na wypadek stanu wojennego. Krystyna Sobierajska żyła wtedy bardzo intensywnie. Wysoką cenę za zaangażowanie polityczne zapłaciła nie tylko ona, ale cała jej rodzina.
- Dzieci poniosły spore straty. Nie było mnie w domu, a one były zdezorientowane, nie wszystko rozumiały. Były rozbite i zdezorientowane nerwową atmosferą, nocnymi wizytami milicji w domu, moim ukrywaniem się - mówi Krystyna Sobierajska. - To było bardzo trudne. Moje dzieci są już dorosłymi ludźmi, ale została w nich skaza rozdarcia.

Władze bardzo szybko zdały sobie sprawę, że legniczanka jest dla nich niebezpieczna. Szybko otoczył ją wieniec agentów i tajnych współpracowników. Gdy po latach dowiadywała się, kto donosił, przeżywała wielkie rozczarowania.

O tym, kim była w Legnicy w 1989 roku, świadczy pewna anegdota.
- Nasz kolega z zarządu, Henio, biegł raz przez park do siedziby Solidarności na ul. Jordana - opowiada Sobierajska. - Przy muzeum radzieckim stali dwaj wartownicy. Jeden zaczepił go i poprosił o cigareta. Henio go częstuje i mówi: "Czy ty wiesz, od kogo bierzesz tego cigareta? Jestem pierwszy antykomunista w Legnicy". A oni spojrzeli na siebie i mówią: "Niet. Eto baba". Henio potem radził mi: "Szykuj ciepłe majtki i walonki, bo pójdziesz pierwsza".

I w końcu doszło do aresztowania. Wracali ze zjazdu delegatów województwa wałbrzyskiego. Już po zjeździe, w siedzibie zarządu regionu, zorientowali się, że coś się dzieje: nagle przestały działać telefony, teleksy. Postanowili jechać okrężną drogą i dostać się do kopalni, bo tam byli umówieni na spotkanie komitetu strajkowego w razie stanu wojennego czy wyjątkowego. Wszystkie drogi były jednak obstawione. Na blokadę natrafili pod Złotoryją. Nie było szans na ucieczkę. Zostali przewiezieni do Legnicy, potem do Głogowa, do obozu dla internowanych. Tam się okazało, że jest problem, bo obóz był dla mężczyzn i nie chcieli przyjąć Sobierajskiej. Była jedyną kobietą internowaną w województwie legnickim. Przesiedziała parę godzin w areszcie milicyjnym w Głogowie i wieczorem została wywieziona na Kleczkowską, do Wrocławia.

I w końcu doszło do aresztowania. Wracali ze zjazdu delegatów województwa wałbrzyskiego.

- Jechaliśmy w kolumnie czołgów, bardzo długo i powoli - wspomina Krystyna Sobierajska. - Na drodze w Prochowi-cach i w Środzie Śląskiej stali ludzie. Patrzyli martwo, byli przerażeni, milczeli. Okropne wrażenie.

We Wrocławiu przeszła okropną rewizję. Dostała postanowienie o areszcie tymczasowym i przeniesiono ją do aresztu na oddział dla więźniarek kryminalnych. Areszt zmieniono jej na internowanie po trzech tygodniach.

- Któregoś dnia przyszła klawiszka i powiedziała, że jedziemy trzy doby na wschód. I rzeczywiście dostaliśmy prowiant na trzy doby: kankę wody, chleb i śledzie - opowiada Sobierajska. - Cały czas stwarzali pozory, że za nimi stoją Sowieci i że w razie czego trafimy na wschód. Ale mimo to czuliśmy się dość bezpiecznie, bo doszły do nas informacje, że listy internowanych zostały wysłane na Zachód i że Międzynarodowy Czerwony Krzyż je upowszechnia. Ludzie z całego świata przysyłali do nas listy i kartki pocztowe. Nasze nazwiska i adresy były wywieszane na kościołach. To była przepiękna akcja MCK i Amnesty International, dająca nam poczucie bezpieczeństwa, że nikt nie zginie, bo świat o tym wie.

We Wrocławiu z więziennego głośnika bez przerwy leciały oświadczenia o lojalności. Mogło się wydawać, że podpisali wszyscy.
W Gołdapi opozycjonistek pilnowali żołnierze. Jedna z bohaterek filmu mówi w sposób zabawowy o kontaktach ze służbą więzienną.

- Nie zgadzam się z nią. To nie wyglądało wesoło. Gdy dowieziono mnie do Gołdapi, zamieszkałam w pokoju na parterze. Przychodziła tam często Ania Walentynowicz. Miała taką potrzebę, żeby tych żołnierzy indoktrynować - wspomina Sobierajska. - Przemawiała do nich przez okno. Oni nie odzywali się, ale Ania mimo to mówiła do nich. W pewnym momencie jeden się zdenerwował i krzyknął: "Wy się uspokójcie, bo wiemy, kim jesteście. Tu przywieziono te kobiety, u których znaleziono broń i listy proskrypcyjne. Miałyście mordować nasze rodziny". Oni byli o tym naprawdę przekonani.

Po powrocie z Gołdapi Sobierajska miała proces, dozór milicyjny, musiała się meldować. Zaczęła się ukrywać. Była wymęczona psychicznie. W 1984 roku podjęła decyzję, że wyjedzie z kraju. Sądziła, że sytuacja zdrowotna i rodzinna się poprawi. Nie miała pomysłu na emigrację. Ona i jej nastoletnia córka, która również była aresztowana, wpadły w depresję. Przyjaciele podpowiedzieli jej Norwegię, bo tam dużo dobrego działo się na rzecz Polski. Sobierajska pojechała do Warszawy, do ambasady. Wzięła dokumenty o internowaniu, wypis z aresztu, postępowanie prokuratorskie itd. Gdy weszła, zdążyła położyć papiery na ladę i zaczęła histerycznie płakać. Wyć. Nie mogła wydusić słowa.

- Na szczęście pracowali tam fajni ludzie. Wzięli mnie na zaplecze, dali kawy. Siedziałam tam, aż się uspokoiłam. Wtedy doszło do rozmowy - wspomina legniczanka. - Bardzo mi pomogli. Nie wymagali dużo, wszystko załatwili. Pomagali finansowo, gdy oczekiwałam na wyjazd.

Rozkręciła papierową organizację. Podjęła pracę w szkole z młodzieżą. Dosyć szybko udzieliła też dużego wywiadu do gazety.

Myślała, że za granicą problemy się skończą. Okazało się jednak, że skończył się jeden, a zaczął inny rozdział. W Bergen, gdzie osiadła z rodziną, zaczęła działać w Solidarności Norwesko-Polskiej. Rozkręciła papierową organizację. Podjęła pracę w szkole z młodzieżą. Dosyć szybko udzieliła też dużego wywiadu do gazety. Od razu atmosfera zgęstniała. Tam też działali tajni agenci. Mimo to Sobierajska działała bardzo aktywnie na rzecz Polski i całego bloku wschodniego i to przy udziale Norwegów. Część miejscowej Polonii doceniała te wysiłki.

O sytuacji wiele mówi pewna historia z 1989 roku, już po Okrągłym Stole. Sobierajska pojechała w dniu wyborów do Oslo, by z innymi działaczami pikietować pod ambasadą. Mieli pozwolenie od władz norweskich, bo to już było poza terytorium polskim. Mieli ulotki, nawoływali do głosowania na Komitet Wyborczy Solidarność i żądali prawdziwie demokratycznych wyborów. Pikieta bardzo nie podobała się w polskiej ambasadzie. Zmiana ustrojowa groziła pracownikom utratą stanowisk, pensji i szans na szemrane interesy. Panowie z ambasady obserwowali akcję. Gdy Sobierajska na chwilę została sama, podbiegli i rzucili się na nią. Zabrali materiały, pobili.
- Teraz prokurator z IPN próbuje ich postawić w stan oskarżenia - mówi Sobierajska. - Jeden z nich był attache handlowym ambasady, drugi kierowcą.
W 2005 roku Krystyna Sobierajska wróciła do Polski, do Legnicy.
- Cieszyłam się bardzo, że mogłam wrócić - wyznaje. - Mogłam zostać, ale tu w Legnicy czuję się na swoim miejscu u siebie. Legnica zawsze była dla mnie bardzo ważnym miejscem na mapie świata. I tak pozostanie.

***
Maria Jankulowska, z domu Jochelson, wspomina Gołdap bardzo miło. Ale tylko miejscowość, bo obóz internowania to cztery miesiące koszmaru. Zniosła go dzięki świetnym koleżankom i grze po nocach w brydża. - Ogromnie serdeczni ludzie mówi o mieszkańcach Gołdapi. Na przykład o księdzu z miejscowej parafii, który przychodził do ośrodka internowania co niedziela, by odprawić mszę świętą na ołtarzu ze stołu bilardowego. Albo o kucharkach, które gotowały w ośrodku smaczne zupy. Maria to córka Andrzeja Jochelsona, adwokata i pioniera Wrocławia. To jemu między innymi miasto zawdzięcza swe nazwy ulic. Mama Marii była matematyczką i szachistką. Z powodzeniem startowała w błyskawicznych turniejach szachowych, organizowanych przez "Słowo Polskie". Jochelsonowie w szóstkę mieszkali na Karłowicach: babcia, rodzice, dwóch braci i Maria. Skończyła polonistykę na Uniwersytecie Wrocławskim i przez 13 lat pracowała tam jako lektorka języka polskiego, ucząc Wietnamczyków i Niemców z NRD naszego języka. Gdy powstała Solidarność, zaraz się do niej zapisała. Została koordynatorem sekcji oświatowej na Dolny Śląsk.

29 grudnia 1981 roku wieczorem, o godz. 21.30, do domu na Karłowicach zapukało dwóch zomowców z karabinami i esbek. Zapowiedzieli, że zabierają Marię na przesłuchanie, ale nie musi brać ze sobą ani szczoteczki do zębów, ani zapasowej bielizny i ręcznika, bo przywiozą ją z powrotem do domu na Karłowice jeszcze przed godziną policyjną, czyli przed 22.00. Nasza jamniczka tak się przestraszyła tą wizytą, że aż weszła pod szafę, pod którą nigdy w życiu by się nie zmieściła - opowiada Jankulowska.

Maria Jankulowska, z domu Jochelson, wspomina Gołdap bardzo miło.

Nieprzyjemni panowie obrali kurs na komisariat na Łąkową, gdzie w świetlicy Maria spotkała mnóstwo znajomych z zarządu "S". Żartowali sobie, że gros z nich zostało zatrzymanych za pędzenie bimbru. W celi 16-osobowej, w której spędziła noc, nie było kranu, za to był jeden wspólny sedes i paląca się całą noc żarówka. Koce były sztywne od brudu. Cały następny dzień czekała na przesłuchanie. Potem w noc sylwestrową ubecy zawieźli internowanych na Kleczkowską. Jankulowska pamięta wielki mróz, zomowców z bronią skierowaną na internowanych, a na podwórzu więzienia na Kleczkowskiej oczekiwali zomowcy z psami - owczarkami niemieckimi przy boku. Przed północą tysiąc wrocławian przyszło pod więzienie (gen. Jaruzelski zniósł godzinę milicyjną na tę noc), by razem z internowanymi śpiewać kolędy i pieśni patriotyczne. Nie przeszkadzał im nawet ponad 20-stopniowy mróz.
Na Kleczkowskiej Maria przebywała do 15 stycznia. Przesłuchiwało ją UB. - Nie bili nas, jak np. w Kielcach czy w Katowicach. Ale nie było to przyjemne. Nie wiedzieliśmy, co chcą z nami zrobić - opowiada.

- Do Gołdapi wywieziono nas 16 stycznia 1982 roku o szóstej rano dwoma autokarami. W autobusach było kilku zomowców. Całą drogę towarzyszyły milicyjne samochody, zwane przez internowane "dyskotekami" z racji migającego sygnalizatora na dachu. - Jadąc tym autobusem, myślałam o polskich oficerach, wywożonych do Katynia. Wiedziałyśmy, że jedziemy na granicę polsko-rosyjską - wspomina Jankulowska.

Do Gołdapi na Mazurach, pod samą granicą z Rosją, zajechały nocą. Minęły ją, nie wiedząc, jaka to miejscowość. Potem był las, a w lesie szlaban biało-czerwony. Autobus się zatrzymał. Żołnierz w zimowym mundurze i czapce uszance zaczął liczyć ich po cichu. - Niech pan liczy głośno - poprosiła go Maria. Chciała dowiedzieć się, czy mają do czynienia z Polakiem, czy czerwonoarmistą. Na szczęście był to Polak.

Obóz internowania dla kobiet UB zorganizowała w Ośrodku Wczasowym Związku Zawodowego Pracowników Prasy, Książki, Radia i Telewizji. Było tam dużo foteli, kanap i palm w donicach. I normalne łazienki, a nie wspólna łaźnia, jak w więzieniu na Kleczkowskiej. Ale nie można było wyjść na zewnątrz. Gimnastykowały się i spacerowały na tarasie na pierwszym piętrze. Miał on powierzchnię 5 na 5 metrów. Budynek dzień i noc otaczali żołnierze, którzy byli wcześniej specjalnie szkoleni i pouczeni, że będą mieli do czynienia z osobami niebezpiecznymi dla ustroju socjalistycznego. Żołnierzy zmieniano co miesiąc. Już po tygodniu byli nasi - opowiada Jankulowska. Kobiety spuszczały żołnierzom na sznurkach w termosach gorącą herbatę.

Do Gołdapi na Mazurach, pod samą granicą z Rosją, zajechały nocą.

Nie chodziło nam, by ich przekabacić. Po ludzku ciężko nam było patrzeć, jak marzną na mrozie - tłumaczy Jankulowska. Gdy kapelan odprawiał w niedzielę mszę św., żołnierze stawali na baczność na podniesienie. Na Wielkanoc przyniósł całe kosze wiklinowe pisanek, malowanych przez gołdapskie dzieci, i znakomitych kiełbas i chleba. Lubiły, gdy przyjeżdżali ludzie z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Wtedy miały pewność, że SB nie zrobi im rewizji ani nie wezwie na przesłuchanie.

Przed 1 maja gen. Jaruzelski ogłosił częściową amnestię. Pod koniec kwietnia wyszło 50 kobiet, w tym Jankulowska. Jeszcze ponad 60 zostało w obozie do 22 lipca. - To był bardzo przykry widok zapłakanych koleżanek w oknach - wspomina Maria. Z koleżankami do Wrocławia wracała pociągiem. W Bydgoszczy, Poznaniu ludzie wychodzili na peron i witali je kwiatami.
We Wrocławiu najpierw z Barbarą Trzeciak-Pietkiewicz, Sławą Jabłońską i Anną Skrzeszewską - czwórką od brydża z Gołdapi - zaczęły robić lody i sprzedawać je w zoo. Po sezonie każda znalazła sobie inną pracę. Maria w bibliotece Politechniki Wrocławskiej, w której jest do dziś. - Nie żałuję tego, że działałam w "S". Do dziś działam - zastrzega. Nie śnią się jej koszmary po Gołdapi. Ale na margarynę, z którą przez cztery miesiące jadła kanapki, dalej nie może patrzeć.

Sławomira Jabłońska, zwana przez koleżanki Sławą, w obozie internowanych kobiet straciła zdrowie na całe życie, ale zdobyła przyjaciółkę gołdapiankę - Halszkę, którą poznała w tamtejszym szpitalu. Nie żałuje, że była niepokorna wobec władzy ludowej. Przywieziono ją tam jako Masłowską (bo wtedy była żoną Henryka Masłowskiego). Tata z Kielc, w czasie wojny był AK-owcem, mama z Łomży, działała w Szarych Szeregach. Sława urodziła się we Wrocławiu i tu skończyła prawo, choć nie zrobiła specjalizacji. Po internowaniu nie mogła tego zrobić. Pozostawała na "wilczym bilecie" bez pracy w swoim zawodzie i bez żadnej pracy zastępczej. Wcześniej w każdej pracy chcieli ją zmusić, by zapisała się do PZPR. Dopiero w Ośrodku Sportu i Rekreacji, gdzie dyrektorem był znany wrocławski satyryk Stanisław Szelc, nareszcie dali jej spokój. To były lata 70. Szelc na zebraniu powiedział: "Ja się zapisałem, bo chciałem być dyrektorem, wy nie musicie". Gdy tylko powstał NSZZ "S", Jabłońska zaczęła pracować w biurze interwencji ZR NSZZ "S" - Dolny Śląsk przy pl. Czerwonym (teraz Solidarności), a potem przy ul. Mazowieckiej 17. Była tam prawnikiem - specjalistą ds. interwencji i doradcą prawnym ZR "S".

To przez to oficerowie Służby Bezpieczeństwa wzięli ją pod lupę i zaczęli śledzić jako tę, która zagraża bezpieczeństwu państwa i porządkowi publicznemu.
Po ogłoszeniu stanu wojennego Jabłońska ukrywała się i działała w podziemiu. 21 grudnia esbecy namierzyli ją i została aresztowana. Wiedziała od znajomych, że od kilku dni ją śledzili, więc profilaktycznie nosiła na sobie kilka par rajstop i spódnic do ziemi. To na wypadek, gdyby ją zatrzymali - żeby miała czym podzielić się z zadołkowanymi innymi członkami "S". Zima była ostra, więc nie było jej wcale za gorąco. Mieszkała wtedy przy ul. Hauke-Bosaka. Pamięta doskonale, jak na podwórku minęła szarą nyskę, z której za chwilę wyszedł esbek i dwóch uzbrojonych zomowców. Po chwili zapukali do niej na czwartym piętrze i złożyli propozycję nie do odrzucenia, żeby udała się z nimi do KW MO-SB.

Sławomira Jabłońska, zwana przez koleżanki Sławą, w obozie internowanych kobiet straciła zdrowie.

Jabłońska: Zażądałam, żeby esbek się wylegitymował, ale nie zapamiętałam nazwiska. Zażądałam też wezwania na SB. Skłamał, że ma na dole, w nysce. Powiedział, że gdybym stawiała opór, to trzeci zomowiec, którego zostawili na dole, właśnie mierzy z pepeszy w czwarte piętro i zaraz odda serię po wszystkich oknach. Pokazał mi tego zomowca. Rzeczywiście, wyglądał, jakby zaraz mógł zacząć strzelać. Wtedy zrozumiałam, że muszę z nimi iść.

W KW MO-SB esbecy próbowali ją zmusić do napisania oświadczenia w prasie reżimowej, że NSZZ "S" była i jest pod wpływem BBC i Radia Wolna Europa. Grozili jej "ciemnicą" i wsadzeniem na 3 lata do więzienia. Nic nie napisała ani nie podpisała. Milczała, a jeden z esbeków robił się coraz bardziej wiśniowy na twarzy. Wreszcie podskoczył do niej i szarpnął za ramiona. Na zmiękczenie trafiła do "ciemnicy". To było jakieś małe pomieszczenie w piwnicy KW MO. Nie przejęła się tym jednak, bo od 12. roku życia robiła zdjęcia (portretowe i przyrodnicze), a także wywoływała je sama w ciemni. Poza tym od dzieciństwa próbowała ćwiczyć się w radzeniu sobie po omacku. Jej ciocia straciła wzrok w powstaniu warszawskim, ale trudno było się zorientować, że nic nie widzi.
Sława wymacała więc bez problemu łóżko, sedes i siatkę metalową, od której wiało zimne powietrze. Dziś nie umie powiedzieć, ile godzin tam przebywała. W końcu jednak przyszli po nią i dostała decyzję o internowaniu. Na "dołku", czyli w milicyjnym areszcie, spędziła jakieś dwa dni. Było tam więcej kobiet. Spały na skrzyni wypełnionej piaskiem. Jedna z osadzonych, w śmiesznych tiulach, z własną kołderką, udawała zagranicznego szpiega. Cały czas świergotała o niczym, ale od czasu do czasu przechodziła na konkretne, esbeckie pytania. - Nie wiem, po co była ta cała komedia - wzrusza ramionami Sława. - Od razu wiedziałyśmy, że jest podstawiona. Nie zwracałyśmy na nią uwagi. Śpiewałyśmy pieśni patriotyczne i grałyśmy w karty.

Wieczorem 23 grudnia milicyjną nyską została zawieziona do więzienia na ul. Kleczkowskiej. Trafiła do celi czteroosobowej, z dwoma piętrowymi łóżkami, brudną podłogą, obrzydliwie lepiącymi się kocami i śmierdzącym, wybijającym kiblem. - Wyszorowałyśmy podłogę. Pokazałam dziewczętom: Ani Skrzeszewskiej, Basi Trzeciak-Pietkiewicz i Eli Kwiatkowskiej-Wyrwisz przemycone poza rewizją klawiszki "skarby", rozdałam znaczki Solidarności. Zaraz humory się polepszyły - wspomina. W Wigilię podzieliły się po cichu z klawiszką opłatkiem. Za śpiewanie pieśni patriotycznych i kolęd trafiły do karceru. W jednej z nich, czyli politycznej, zdążył się w ciągu trzech tygodni jeden kryminalny zabujać. Napisał: - Będę cię kochał do bólu i krwi ostatniej. - To powiedzenie weszło potem do naszego słownika na trwałe - śmieje się Jabłońska.

Do obozu w Gołdapi esbecy z całego kraju przetransportowali prawie 400 kobiet z całej Polski.

Do obozu w Gołdapi esbecy z całego kraju przetransportowali prawie 400 kobiet z całej Polski, pierwszym transportem z Dolnego Śląska i Opolszczyzny z 15 stycznia aż 82 kobiety, w tym Jabłońską. Częściej niż w więzieniu zabierali na przesłuchania esbeckie i robili rewizje, z osobistymi włącznie. Wokół budynku, wśród leśnej głuszy, z daleka od ludzi było rozstawione wojsko uzbrojone po zęby, w gotowości do użycia broni. - Nie wolno nam było wychodzić na zewnątrz, tak jak na spacerniak w więzieniu. Straszono nas wywiezieniem na "białe niedźwiedzie" przy odmowach: podpisania "lojalki" wobec władzy reżimowej, pójścia na współpracę z SB czy też stania się informatorem SB - wspomina Jabłońska.

Zaraz zachorowała. Przeziębiła się już na Kleczkowskiej, potem dostała zapalenia nerek. W Gołdapi miała jeszcze zapalenie górnych dróg oddechowych. Dostawała leki podawane na ręce. Nie brała ich, bo nie wiedziała, co to jest. Wkładała pod język, a jak klawiszka wychodziła, wypluwała. W końcu dostała takiej gorączki, że esbecy wezwali do niej lekarza, który zlecił zastrzyki z penicyliny krystalicznej 1200 jednostek bez próby, która wskazałaby, czy jest na penicylinę uczulona. - Jak oni mogą?! - szepnęła wzburzona pielęgniarka ze łzami w oczach. Sława ją pocieszała: - Niech pani robi, ja nigdy na nic nie chorowałam. Po kilku zastrzykach dostała jednak wstrząsu z utratą przytomności. Omal się nie udusiła. Trafiła do szpitala miejskiego. Tam we śnie w dzień dostała zapaści serca. Lekarz musiał ją reanimować.

Po wyjściu na wolność i podreperowaniu zdrowia przez trzy miesiące w szpitalu, dalej działała w podziemiu, m.in. była koordynatorem Arcybiskupiego Komitetu Charytatywnego, sporządzała dokumentację fotograficzną, opiekowała się poszukiwanymi listami gończymi i ich rodzinami.
Nie żałuje tego, że zapisała się do NSZZ "S", do którego należy do dziś. - Szkoda jednak, że nasi prześladowcy żyją na godnych emeryturach, a my musimy biedować - wzdycha.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska