Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Stanisław Bareja w latach 40. i 50. mieszkał w Jeleniej Górze. Jest tam festiwal jego imienia

Rafał Święcki
Rafał Święcki
Rozmowa z Hanną Kotkowską-Bareją, wdową po reżyserze Stanisławie Barei, która była gościem specjalnym 10. Festiwalu Filmów Komediowych BAREJAda w Jeleniej Górze

Ma Pani ulubioną komedię Stanisława Barei?
„Małżeństwo z rozsądku”, bo to był pierwszy film Staszka, w którym pokazał swój ironiczny stosunek do rzeczywistości. To był kierunek, w którym poszedł w swoich późniejszych filmach. Choć pomysły na robienie tego typu kina miał od samego początku. Kończąc szkołę filmową, jako swój film dyplomowy przedstawił etiudę pod tytułem „Gorejące czapki”. Jednak film ten nie został przyjęty i nie zaliczono mu pracy dyplomowej. Taśma się nie zachowała, ale czytałam scenariusz. Według mnie, było ogromną naiwnością ze strony męża, że sądził, iż ten film zostanie zaakceptowany.

Czemu?
Akcja działa się w środowisku powiatowego partyjniactwa. Rzecz była związana z denominacją pieniędzy, wymyśloną przez oszusta. Dają się na nią nabrać lokalne elity. Gdy Staszek pokazał gotowy film, kazano mu zmienić zakończenie. A ostatecznie odrzucono. Staszek dostał wówczas po głowie i doszedł do wniosku, że tak się nie da. Robił więc lekkie komedie sytuacyjne: „Mąż swojej żony”, „Żona dla Australijczyka” i „Przygoda z piosenką”. Jednak z czasem postanowił nieco zmienić charakter swojej twórczości. Poszukiwał i w końcu znalazł własny styl.

A jakie filmy lubił sam Stanisław Bareja?
Był zakochany w filmie amerykańskim. Chciał nawet zrobić amerykańską komedię muzyczną. Bardzo podobał mu się film „Hellzapoppin”, czyli „Czyste szaleństwo” z 1941 roku. Lubił też bardzo kino czeskie. Cenił je m.in. za filmy animowane.

A z czego dziś by się śmiał?
Pewnie z tego, co kiedyś. Z otaczających nas absurdów.

Jego komedie mają status kultowych. Śmieją się z nich kolejne pokolenia Polaków. Tymczasem, kiedy powstawały, krytyka i środowisko filmowców nie szczędziło Stanisławowi Barei kąśliwych uwag. Czy miał świadomość, że robi wyjątkowe kino, które przetrwa próbę czasu?
Absolutnie się tego nie spodziewał. Uważał, że jego filmy powinny jak najszybciej wchodzić do kin. Bo są aktualne tylko w chwili, kiedy je robił. Dlatego tak walczył o nie. Nie zdawał sobie sprawy, że maluje w nich pewien uniwersalny obraz naszego społeczeństwa, który może być aktualny tak długo.

Ma Pani swój udział w powstaniu scenariusza jednej, według mnie, z najśmieszniejszych komedii męża „Poszukiwany, poszukiwana”. Wojciech Pokora wciela się w niej w postać historyka sztuki, który jest zmuszony ukrywać się w przebraniu gosposi po tym, jak z muzeum, w którym pracuje, znika cenny obraz. Pani też jest historykiem sztuki i była pracownikiem Muzeum Narodowego w Warszawie. Jak ta historia wyglądała naprawdę?
Ta prawdziwa historia miała ciekawszą pointę niż scenariusz filmu. Dotyczyła rzeźby Alfonsa Karnego. Byłam pracownikiem działu rzeźby współczesnej w Muzeum Narodowym. Dyrektor polecił mi wydanie jednej z prac Karnego, która była przechowywana w muzeum jako depozyt. Sądziłam, że dyrektor załatwił wszystkie formalności papierkowe, związane z wydaniem rzeźby. Tymczasem żaden protokół nie został przygotowany. Karny zabrał rzeźbę, by ofiarować ją delegacji komsomolców z Ukrainy. Wmówił im, że jest to rzeźba Janka Krasickiego (polskiego działacza komunistycznego – przyp. red.), choć tak naprawdę przedstawiała Dzidka Korzybskiego – młodego żołnierza Armii Krajowej, który zginął w powstaniu. Po kilku latach zorientowałam się, że w muzeum nie ma żadnych dokumentów związanych z przekazaniem tej pracy. A sam Karny, który był w podeszłym wieku i miał już porządną sklerozę, twierdził, że nie zabierał żadnej rzeźby z muzeum. Dopiero małym szantażem udało mi się go zmusić, do podpisania dokumentów. A wyglądało to tak, że Karny miał w muzeum duży depozyt. Kilka lat po tej historii z Jankiem Krasickim, potrzebował swych prac na jedną z wystaw. Zgłosił się jednak do mnie zbyt późno. Nie mogłam mu ich wydać, bez zwołania komisji konserwatorskiej, na co miałam dwa tygodnie. On potrzebował tych rzeźb od razu. Zgodziłam się mu je oddać, ale, pod warunkiem że podpisze protokół przekazania wszystkich prac, łącznie z tą, którą zabrał wcześniej. Gdy opowiedziałam tę historię mężowi, od razu zaczęli z Jackiem Fedorowiczem pisać scenariusz.

Samo życie dopisało do tej historii pointę, już po śmierci Pani męża.
Muzeum Narodowe pożyczało obrazy różnym instytucjom m.in. do Ministerstwa Kultury i Sztuki. W ten sposób zginął cenny obraz, który wisiał w gabinecie wiceministra. Poszukiwania nie przyniosły żadnego rezultatu. Dopiero pod koniec lat 90. zgłosił się do muzeum syn tego dygnitarza. Po śmierci ojca znalazł obraz i przyniósł go, ponieważ widniały na nim muzealne oznaczenia. Ten wiceminister po prostu zabrał sobie do domu obraz ze swego gabinetu. Dodatkowym smaczkiem jest fakt, że tej osobie podlegała polska kinematografia w czasie, gdy premierę miał film „Poszukiwany, poszukiwana”. On musiał go widzieć.

Stanisław Bareja był zaangażowany w działalność opozycyjną. Między innymi przemycił do Polski 50-kilogramową maszynę drukarską. Jak udało się wam wówczas zmylić celników?
Ona była rozkręcona na drobne części i poupychana w całym samochodzie. Przywieźliśmy ją z Wiednia. Najpierw pojechaliśmy po nią naszym mercedesem. Ale pod Krakowem uderzył w nas niewielki autobus. Bardzo zniszczył nam auto. Mercedes nie miał przedniej szyby, ale jakoś, poobijani wróciliśmy do Warszawy. Dwa tygodnie później, wybraliśmy się w podróż drugim samochodem – małym fiatem. W Wiedniu odebraliśmy maszynę i Staszek rozłożył ją na części. Główne elementy jechały na dachu. Wieźliśmy tam też szybę do naszego rozbitego mercedesa, kupioną w Austrii. To było wszystko szczelnie opakowane i z wierzchu wyglądało jakbyśmy wieźli kajak. Mieliśmy nadzieję, że nikomu nie będzie chciało się tego rozpakowywać. Na granicy z Czechosłowacją postanowiłam zanudzić kontrolującego nas faceta. Gdy zaczął grzebać nam w bagażu, zaczęłam mu rozwlekle opowiadać o warzywach, które wieźliśmy. Cały czas trzymałam się kierownicy, by ukryć drżenie rąk. Gdy udało się nam przejechać granicę, na parkingu odtańczyliśmy taniec radości. Maszyna później służyła do druku wydawnictw podziemnych.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska