Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Śniły o polskim chlebie i smalcu

Rafał Święcki
Henryk Witkiewicz, emerytowany wychowawca, Józef Borowiec, były dyrektor Państwowego Ośrodka Wychowawczego, i Benon Oleksiak, były wychowawca, wspominają koreańskie sieroty ze łzami w oczach
Henryk Witkiewicz, emerytowany wychowawca, Józef Borowiec, były dyrektor Państwowego Ośrodka Wychowawczego, i Benon Oleksiak, były wychowawca, wspominają koreańskie sieroty ze łzami w oczach marcin oliva soto
51 lat temu 1200 koreańskich sierot wyjechało z Ośrodka Wychowawczego w Płakowicach. Dzieci wracały do ojczyzny po sześcioletnim pobycie w Polsce, która udzieliła im schronienia po wojnie koreańskiej. Wyjeżdżały z ogromnym żalem, a polscy opiekunowie żegnali je ze łzami w oczach.

Koreańskie dzieci przyjechały do Płakowic, koło Lwówka Śląskiego latem 1953 roku. Negocjowano rozejm pomiędzy stronami walczącymi w konflikcie w dalekiej Azji. Władze Polski postanowiły wesprzeć komunistyczną Koreę Północną, przyjmując na wychowanie dzieci z wyniszczonego wojną kraju. Ich pobyt w Polsce miał być objęty tajemnicą. Dlatego wybrano położony na uboczu ośrodek wychowawczy w Płakowicach. Poza tym dzieci mogły tu liczyć na bardzo dobre warunki. Zakwaterowano je w budynkach zbudowanego jeszcze przez Niemców dawnego szpitala psychiatrycznego. Ośrodek do dziś jest otoczony pięknym parkiem, wokół same lasy.

Koreańskie sieroty przyjeżdżały do Płakowic po wielotygodniowej podróży koleją. Jechały do Polski przez Chiny i Związek Radziecki.

- To byli chłopcy i dziewczynki w różnym wieku. Najstarsze dzieci miały 14 lat, a najmłodsze około pięciu. Wszystkie umundurowane - wspomina Józef Borowiec, wówczas szef wydziału oświaty w Lwówku Śląskim i późniejszy dyrektor płakowickiego Państwowego Ośrodka Wychowawczego.
Dzieci wyglądały identycznie. Miały uszyte białe bluzy i spodenki z lnianego, zwykłego płótna. Na głowach czapki z tego samego materiału. Na plecach płócienne woreczki. W środku był kawałek lnianej szmatki, który służył za ręcznik. Na nogach miały charakterystyczne zielone pantofle, całe zrobione z gumy, z zadartymi noskami.

Dzieci dziwiły się, jak można jeść masło, bo tych smaków nie znały z Korei. Nie chciały też słodyczy

Na polskich wychowawcach szczególne wrażenie zrobiło niezwykłe zdyscyplinowanie koreańskich sierot. Bezwzględnie wykonywały polecenia swych koreańskich wychowawców i tzw. kapitanów - starszych dzieci wybranych na porządkowych.

- Kiedy przyjechał pierwszy transport, było niezwykle gorąco. Kilkoro dzieci zemdlało podczas ustawiania zbiórki. To nie wzbudziło żadnego poruszenia. Kapitanowie wydali po prostu dyspozycje, żeby przenieść zemdlonych do cienia - mówi były dyrektor ośrodka.

Pracownicy wspominają, że koreańscy porządkowi potrafili być niezwykle brutalni wobec innych dzieci. Jednym z pierwszych zadań naszych wychowawców stała się więc zmiana sposobu wymuszania przez nich dyscypliny. - To nam nie odpowiadało. Taki kapitan potrafił strzelić pięścią młodszego w twarz, a ten przyjmował to pokornie - mówi były nauczyciel Bogusław Bydłoń.
Polskie władze do opieki nad sierotami przygotowały kilkusetosobowy personel: wychowawców, nauczycieli, lekarzy, kucharki, kierowców i pracowników obsługi.

Kadra pedagogiczna składała się w większości z ludzi bardzo młodych. Ośrodek w Płakowicach był często ich pierwszym miejscem zatrudnienia. Tuż po ukończeniu liceów pedagogicznych kierowano ich tu z różnych części Polski, całymi grupami, z nakazem pracy.

Na wstępie spotykali się z bardzo trudnym zadaniem, bo żaden z Polaków nie znał koreańskiego, a dzieci nie mówiły po polsku. Problemem było nawet odróżnienie wychowanków. Jednakowy strój i podobne rysy twarzy sprawiały, że początkowo nie potrafili ich rozpoznawać. Imion uczyli się na pamięć.
- Dzieci nie chciały spać na łóżkach, wolały maty rozkładane na podłodze - wspomina Bydłoń.
Początkowo nie odpowiadało im też mleczne śniadaniowe menu. Dziwiły się, jak można jeść masło, bo tych smaków nie znały z Korei. Tuż po przyjeździe nie chciały też jeść słodyczy, choć cukierków i czekoladek w ośrodku nie brakowało. Ich przysmakami była za to cebula i ostra papryka, którą nieraz szabrowały w okolicznych ogródkach. Wychowane w wojennych warunkach, potrafiły pędzić za myszą, złapać ją i upiec na ognisku. Jadły zioła i leśne mchy.

Polska kadra była też zdumiona zwyczajami niektórych koreańskich wychowawców, którzy zjadali psy.

- Dwie nauczycielki pochorowały się po takiej uczcie. Poza tym każdy z naszych wychowanków chciał mieć własnego psa. Obrastaliśmy w zwierzaki bardzo szybko. Nie wiem, czy chcieli je tylko posiadać, czy je jeść - zastanawia się Borowiec.

By wyłapać psy, co jakiś czas urządzano w ośrodku obławy.

Mimo różnic kulturowych, dzieci szybko nabierały zaufania do polskich pracowników. Do większości z nich zwracały się "mamo" lub "papo". Tak też pisały do nich w listach wysyłanych po powrocie do Korei.

Dzieci polskie trzeba było zachęcać do nauki. Koreańczyków pilnowaliśmy, by trochę odpoczęli

- W ośrodku panowała taka atmosfera, że wszyscy zajęli się wychowaniem tych dzieci. Bez względu na to, czy ktoś był pracownikiem pedagogicznym, czy kierowcą lub kucharką - tłumaczy Józef Borowiec.

Sieroty wysłano do szkoły. Miały te same zajęcia, co polscy uczniowie, poszerzone o język koreański, wychowanie obywatelskie i historię swego kraju. Tylko tych przedmiotów uczyli nauczyciele sprowadzeni z Korei.

- Dzieci polskie trzeba było zachęcać do nauki. Z uczniami koreańskimi było odwrotnie. Pilnowaliśmy ich, by trochę odpoczęły. Zawsze nosiły książki ze sobą, za pazuchą - mówi Benon Oleksiak, były wychowawca.

Początkowo tworzono klasy wyłącznie koreańskie, ale później przemieszano je z miejscowymi dziećmi. W ten sposób wychowankowie domu dziecka szybciej opanowywali język polski. Już po roku pobytu rozmawiali z polskimi wychowawcami.

- Miałem uczennice - Koreanki, które mówiły po polsku nie gorzej od polskich uczniów. To były bardzo zdolne dzieci - wspomina Bogusław Bydłoń, który uczył fizyki.
- Dzieci wolały uczyć się polskiego niż koreańskiego. Zdarzało się, że z języka polskiego miały piątki, a z ojczystego koreańskiego trójki, choć koreańscy nauczyciele zniechęcali je do nauki polskiego - dodaje Henryk Witkiewicz, emerytowany wychowawca.

Rząd KRLD bardzo interesował się pracą ośrodka. Wizytował go ówczesny przewodniczący Rady Państwa i inni dostojnicy. Józef Borowiec rozmawiał nawet z samym Kim Ir Senem, który w latach 50. odwiedził Warszawę. Byłemu dyrektorowi władze KRLD przyznały jedno z najwyższych odznaczeń państwowych - Order Flagi Narodowej.

Polski personel wkładał sporo wysiłku w zapewnienie opieki medycznej. Zorganizowano niewielki szpital.

- Problemem były pasożyty. Po kilka różnych na każde z dzieci. Były glisty, tasiemce i ta straszna przywra płucna. Przeżerała tkankę płucną, powodując krwotoki. Można ją było pomylić z gruźlicą. A ta też się zdarzała - mówi wrocławski pediatra, profesor Zbigniew Rutkowski, który zajmował się koreańskimi dziećmi.

Polscy lekarze tłumaczyli, że trzeba mówić, gdy je coś boli. Koreańscy wychowawcy zarzucali im wówczas, że polonizują dzieci.

Specjalnie dla nich sprowadzano leki. Nie zawsze pomagały. Zdarzało się więc, że stosowano niekonwencjonalną kurację - podawano benzynę w niewielkich dawkach. Pasożyty tego nie znosiły, ale leczenie było ryzykowne. - Niezwykła była wytrzymałość tych dzieci - wspomina profesor Rutkowski.

Polscy lekarze tłumaczyli, że trzeba mówić, gdy je coś boli. Koreańscy wychowawcy zarzucali im wówczas, że polonizują dzieci.

- Nie prowadziliśmy indoktrynacji na wzór sowiecki. To były wyłącznie działania humanitarne - podkreśla profesor.

Były tylko dwa przypadki śmierci . Jedną z dziewczynek pochowano na cmentarzu w Lwówku Śląskim. Inne dziecko, 13-letnią Kim Ki Dok, pochowano na wrocławskim cmentarzu Osobowickim. Mimo wielokrotnych transfuzji krwi, dziewczynka zmarła na białaczkę po trzech miesiącach leczenia. W 1955 roku w jej uratowanie zaangażował się lekarz dr Tadeusz Partyka, były AK-owiec, twórca krwiodawstwa we Wrocławiu. Po śmierci dziewczynki przez wiele lat przynosił kwiaty na jej grób. Tę niezwykłą historię przedstawiła Jolanta Krysowata w nagradzanym reportażu radiowym "Portret w czerwieni". Wrocławska dokumentalistka zrealizowała też film - "Kim Ki Dok".

Decyzja o wyjeździe dzieci zapadła nagle w 1959 roku. Tak zadecydowały władze Korei. Niewielkimi grupami dzieci wyjeżdżały do Warszawy, by tam wsiąść do samolotu. Żegnano je łzami na dworcu w Lwówku Śląskim.
- Staraliśmy się, by odjeżdżały dobrze wyposażone. Ale by pomieścić ich ubrania i inne rzeczy, brakowało walizek. Centralnie zarządzana gospodarka nie przewidziała takiej sytuacji. W Zgorzelcu specjalnie dla nas uruchomiono produkcję - wspomina Józef Borowiec.

W pierwszej grupie odesłano dzieci chore lub gorzej radzące sobie w szkole. Znalazł się w niej chłopiec zwany Maksimką. Naprawdę nazywał się On Tun Czon i wielokrotnie uciekał z ośrodka. Uwielbiał jazdę samochodem. Podróżował po całym Dolnym Śląsku. Zwykle po kilku dniach nudziła mu się wycieczka. Zgłaszał się wtedy na milicję i prosił o powiadomienie dyrekcji. Kiedy Maksimka znalazł się w Korei, nie spodobało mu się w ojczyźnie. Postanowił wrócić pieszo do Polski. Musiał tylko iść na zachód.

- Utopił się na bagnach gdzieś w Chinach - mówi Bydłoń.

Inni wychowankowie też bardzo tęsknili za Polską.

Śni mi się często ta beczka, że wstaję i jem ten smalec z polski chleb

- Po powrocie do Korei zapędzono ich do bardzo ciężkiej pracy - mówi Henryk Witkiewicz, który, tak jak inni pracownicy, otrzymywał od dzieci listy. "Jak się pan czuje? Bo ja bardzo dobrze. Ale przy pracy nie bardzo dobrze się czuję. My tu mamy wywalić sto tysięcy metrów sześciennych kamieni. Wybuchem dynamitu wywalamy. W tej pracy nawet trzydzieści sześć godzin pracowałem bez spania. Najmniej praca była dwanaście godzin. Życie nasze bardzo ciężkie. Im cięższe życie, przypominamy sobie z ośrodka. Na koniec pozdrawiam. I żeby Pan bardzo dobrze wychowywał dzieci polskie".

Ja wierzę, że jeszcze raz pójdę do Polski, dlatego czytam książki i chodzę po ulicy sam, to nucąc po polsku

"Ja wierzę, że jeszcze raz pójdę do Polski, dlatego czytam książki i chodzę po ulicy sam, to nucąc po polsku".

"Staram się nie zapomnieć Polski, dlatego mówię do Taty nie tylko, jak piszę w liście, że ja Tatę nie zapomnę i zawsze będę Tatę pamiętać".

"Śniło mi się, że poszliśmy po Płakowicach i widziałem jeszcze raz te domy i rzekę Bóbr, i Lwówek Śląski. Pamięta pan ten smalec, którego nie chcieliśmy do jedzenia i pan kazał go do beczki postawić w korytarzu? Pan powiedział, że jak kto będzie głodny, to może przyjść do tej beczki i jeść, a myśmy tam powrzucali różne rzeczy i śmieci do tej beczki. I pan to zobaczył i powiedział, że jeszcze kiedyś do tej beczki będziemy tęsknić. Tato! Śni mi się często ta beczka, że wstaję i jem ten smalec z polski chleb".

Do Józefa Borowca przez dwa lata pisał chłopiec - Ko Yan Guk, zaprzyjaźniony z jego dwoma synami.

- On cały czas pisał do mnie, żebym ja go z powrotem z Korei zabrał. Odpisywałem, że to niemożliwe. Bałem się, że listy czyta cenzura i on narobi sobie kłopotów. Wreszcie, by go nie narażać, przestałem odpisywać. Nie wiem, jaki był dalszy jego los.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska