W sobotę o godz. 13 ich ciała zostaną pochowane na cmentarzu w Podgórzynie. Oboje przed dwoma tygodniami zamarzli na zboczach Grossglockner - najwyższego szczytu Austrii. Msza odbędzie się w kościele pw. Matki Boskiej Częstochowskiej. Żona i matka zmarłych prosi wszystkich, którzy mają zamiar wziąć udział w ostatnim pożegnaniu alpinistów, aby nie kupowali kwiatów, a pieniądze, które mieli na ten cel przeznaczone, wrzucili do puszki Caritas, która będzie ustawiona przed kościołem. W Alpach razem z nimi zamarzł też Jędrzej C. z Wrocławia, kolega 25-letniego Janka ze studiów na jednej z wrocławskich uczelni. On zostanie pochowany w stolicy Dolnego Śląska.
- Całe Zachełmie jest w żałobie. Wszyscy tu znamy rodzinę Tkoczów. To bardzo mili ludzie - mówi ze łzami w oczach Regina Bińko, jedna z mieszkanek Zachełmia, gdzie stoi dom Tkoczów. To stąd wyruszali na rodzinne wyprawy na górskie szczyty w całej Europie. Zabierali ze sobą znajomych z pobliskiego Podgórzyna i Jeleniej Góry. 53-letni Manfred Tkocz określany był nawet ojcem alpinizmu zachełmskiego. Znajomi mówili do niego Fredek i darzyli go ogromnym zaufaniem. Wymagał tego m.in. zawód, jaki wykonywał - był pośrednikiem ubezpieczeniowym.
- Z jego usług korzystało wielu mieszkańców Zachełmia, bo nie musieli daleko jeździć, aby np. ubezpieczyć samochód. Wszystkim zajmował się Manfred - wspomina ze smutkiem Dorota Posoń. Kondolencje dla rodziny wystosowały m.in. władze Podgórzyna, bowiem Tkocz był wójtem gminy w latach 1990-94.
- Był dobrym gospodarzem. Pomógł w budowie wodociągu dla Zachełmia - mówi sołtys Józef Szymajda.
Wyrazy współczucia przekazał także zarząd jednego z największych towarzystw ubezpieczeniowych w Polsce, którego był przedstawicielem. Manfred Tkocz wspinał się od kilkunastu lat. Swoją pasją zaraził synów Janka i Adama. Od kilku lat na górskie wyprawy jeździli wspólnie. Często zabierali też na nie przyjaciół. Przed trzema laty w siedmioosobowej grupie złożonej z mieszkańców Zachełmia i Przesieki zdobyli najwyższy szczyt Europy - Mont Blanc. Sylwestra również spędzali wspólnie, wchodząc na jeden z wyższych karkonoskich szczytów - Mały Szyszak - położony niedaleko Przesieki.
Manfred Tkocz był orędownikiem zdrowego trybu życia i odżywiania. Często biegał rano przez kilkadziesiąt minut. Przez kilka ostatnich lat prowadził w Podgórzynie zajęcia jogi. - Chodziłam na te zajęcia od początku. Manfred był naszym mistrzem - wspomina ze smutkiem Dorota Posoń z Zachełmia. Był także morsem - zimą kąpał się w lodowatych wodach przy wodospadzie w Przesiece. Stworzył nawet swoistą szkołę morsów; kilka osób przez cały rok kąpało się w pobliskim strumieniu.
Dlaczego on i dwójka innych wspinaczy zginęła w Alpach? Mimo że od tragedii minęły prawie dwa tygodnie, to dokładne okoliczności zdarzenia nie są znane do dziś. Zwłoki Manfreda Tkocza znaleziono pod samym szczytem Grossglockner na wysokości 3700 m n.p.m. Po trzech dniach poszukiwań natrafiono na zwłoki jego 25-letniego syna i 24-letniego wrocławianina. Dwóch pozostałych uczestników wyprawy: drugi syn Manfreda 21-letni Adam i 22-letni Michał Symonowicz z Jeleniej Góry szło inną trasą. Po wejściu na szczyt zeszli do schroniska, gdzie mieli się spotkać z pozostałą trójką. Niestety, ci nie dotarli w umówione miejsce i wówczas powiadomiono austriackie służby ratownicze. Prawdopodobnie trójka alpinistów poszła trudniejszą trasą. Pod szczytem Manfred Tkocz opadł z sił lub doznał kontuzji. Będąca z nim dwójka zabezpieczyła go na górze i sama zaczęła schodzić na dół, aby sprowadzić pomoc. Po drodze jeden z nich złamał nogę. Być może pobłądzili też przy bardzo złej pogodzie. Zamarznięte ciała obu wspinaczy znaleziono na wysokości 2600 m n.p.m.
Była to najtragiczniejsza wyprawa wysokogórska mieszkańców Kotliny Jeleniogórskiej od czasu śmierci trójki wspinaczy w Himalajach w 1979 roku. Siedemnaścioro wspinaczy - w tym jedna kobieta - z Karkonoskiego Klubu Wysokogórskiego chciało zdobyć jeden z ośmiotysięczników - Annapurnę. Ich wyczyn miał rozsławić nasz region nie tylko w kraju. Górę zdobyli, jednak w drodze powrotnej trzech uczestników zginęło: Józef Koniak, Jerzy Pietkiewicz i Julian Ryznar. Dwóch ostatnich zginęło w niewyjaśnionych okolicznościach. Podobnie jak dwójka z wyprawy na Grossglockner...
- Góry nie znają litości. Można z nich czerpać niesamowitą przyjemność, ale też oddać im życie - mówi Robert Kaźmierski z Mniszkowa, instruktor Polskiego Związku Alpinizmu, który od ponad 20 lat wspina się w górach całego świata. I wcale nie trzeba jechać w wysokie góry. Nasze Karkonosze pochłonęły już wiele istnień ludzkich. Pod zwałami śniegu w Białym Jarze w okolicach Karpacza, w największej lawinie w historii, w 1968 roku zginęło 17 turystów. Dwie inne lawiny sprzed kilku lat zabrały ze sobą trójkę ratowników GOPR: Daniela Ważyńskiego, Mateusza Hryncewicza i Tomasza Szałowskiego. Ostatnia ofiara oddała swoje życie górom w 2008 roku. Był to snowboardzista Szymon Kempisty, którego lawina zasypała prawie w tym samym miejscu, co wspomnianych 17 turystów.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?