Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Śliżyki, barszcz i wróżby ze słomy

Katarzyna Kaczorowska
Kardynał Henryk Gulbinowicz - urok osobisty, odwaga i dowcip
Kardynał Henryk Gulbinowicz - urok osobisty, odwaga i dowcip Fot. Janusz Wójtowicz
Przygotowania do świąt Bożego Narodzenia w rodzinie przyszłego kardynała Henryka Gulbinowicza zaczynały się już w adwencie. Dorośli mieli czas na podsumowanie mijającego roku, a dzieci poznawały w czasie długich, wspólnych wieczorów chwalebną historię rodziny. W same święta sąsiedzkich wizyt nie składano, a w Wigilię najważniejszą osobą przy stole był dziadek.

W majątku rodziny Gulbinowiczów w Szukiszkach jeszcze w XIX wieku Boże Narodzenie zaczynało się tak naprawdę już w adwencie. W święte wieczory w dużym pokoju gromadzili się dorośli i dzieci. Ci pierwsi mieli w końcu czas na podsumowywanie roku: ile plonów udało się zebrać z pól, ile zarobiono, ile odłożono, a ile wydano. Robiono przegląd budynków i rachowano, czy wystarczy na wszystkie potrzebne remonty. Służbie wypłacano należności - w gotówce i w naturze, bo ci, którzy nie mieli ziemi, też przecież potrzebowali zboża na chleb, kartofli i jarzyn.

- Wtedy też dziadek przyjmował nowych robotników do pracy. Zapraszał chętnych do domu, sadzał przy stole i kazał podawać bardzo obfity obiad - opowiada ksiądz kardynał Henryk Gulbinowicz i uśmiecha się szelmowsko na samo wspomnienie tych obiadów. Bo dziadek rozumował tak: jak kandydat na robotnika skubał ledwo co, jak nie przymierzając, panienka na wydaniu, od razu go skreślał. I wybierał tych, co jedli, aż im się uszy trzęsły, z kopiasto naładowanych talerzy. O, ci na pewno będą mieli siły do ciężkiej pracy na roli!

W te coraz krótsze, coraz zimniejsze dni (a na Wileńszczyźnie chłód zaczynał doskwierać szybko) pilnowano spichlerzy (w zimnych trzymano zboże, a w ciepłych owoce i jarzyny). I zabezpieczano lodówki.
- Ale jakie! Dzisiaj to pani wchodzi do kuchni i ma lodówkę na wyciągnięcie ręki. A wtedy potrzebna była dobra, solidna piwniczka wykopana w ziemi. Jak tylko zaczynały się mrozy, czyli w grudniu, piłowano lód do tych piwnic. Duże kloce. Obkładano je trocinami, żeby szybko nie topniały i trzymały zimno aż do czerwca - opowiada ksiądz kardynał, który z dobrze zaopatrzonej piwniczki nie podkradał śmietany. Dzieci były trzymane krótko i wychowywane surowo, więc zbyt wiele psot nie przychodziło im do głowy, a jeśli już - zwykle nieszkodliwe.

To był też czas, kiedy wybierano owce na śmierć. Te małe, chude czy chore dawały głowy. Skóry szły na kożuchy i sprzedaż, z wełny robiono swetry i skarpety, a mięso jedzono od poniedziałku do niedzieli z wyjątkiem piątku, kiedy obowiązkowo wszyscy pościli.

- No, ale najważniejsze dla nas, dzieci, było to, że w te święte wieczory poznawało się historię rodziny. Uczono nas tej historii, opowiadając o ludziach ważnych i zasłużonych - uśmiecha się kardynał, który właśnie wtedy dowiedział się, że jego pradziad w 1812 roku spotkał się z Napoleonem, kiedy cesarz Francji szedł na Moskwę traktem króla Batorego. Mostów wtedy nie było i w cenie była wiedza o tym, gdzie są brody. No i tak się akurat złożyło, że jeden był niedaleko Wilkińców, rodzinnego majątku Gulbinowiczów.

Dom świętami zaczynał żyć na 10 dni przed Wigilią. Wtedy zaczynało się wędzenie szynek i kiełbas. O, to było bardzo poważne zadanie, za które odpowiadał specjalnie wyszkolony człowiek. Ba, o wędzeniu szynek wiedział wszystko. Ile czasu mają wisieć w specjalnej komorze, jakiego drewna trzeba użyć (obowiązkowo iglaste!), by był dobry dym. Ale dzieci nie szynki miały w głowie, kiedy całą rodziną wszyscy siadali do wigilijnego stołu. One wypatrywały pierwszej gwiazdki, kiedy służba szykowała nakrycia - na grubą warstwę siana kładziono biały, lniany obrus.
- Obowiązkowo tkany w domu, żaden kupiony perkal - podkreśla z dumą w głosie ksiądz Gulbinowicz.
Na tym lnianym płótnie błyszczały wypolerowana zastawa, sztućce, talerze i talerzyki, tylko czekając na sygnał do wieczerzy.
- Wszystko zaczynało się od modlitwy, czasem dziadek odczytywał Ewangelię. Potem składaliśmy sobie życzenia, to znaczy wszyscy po kolei, służba też, podchodziliśmy do niego z opłatkiem. I dopiero wtedy siadaliśmy do stołu. Wszyscy domownicy razem - kardynał wyciąga z kieszeni sutanny białą, lnianą chusteczkę i nie wiem, czy wyciera nos, czy oczy...

Dzieci uwielbiały śliżyki, małe kluseczki w słodkiej wodzie z suszonych owoców. Ale pałaszowały też barszcz czerwony z uszkami i trochę ryby, niecierpliwie czekając, aż dorośli dadzą znak, że można przejść do salonu. Tam, pod choinką, czekały na nich prezenty. Jeszcze tylko były wróżby - każdy spod obrusa ciągnął ze zboża słomkę, a jej długość miała wróżyć długość życia, ale małe nóżki już przebierały pod krzesłami, by przebiec do salonu.

Jaki był pierwszy ważny prezent, który zapamiętał mały Henio? Różaniec. Bo w nowym roku miał pójść do pierwszej spowiedzi świętej i komunii, a poważnego zadania przygotowania go do tych dwóch sakramentów podjęła się przyjaciółka mamy, siostra Wanda Boniszewska, stygmatyczka, późniejsza więźniarka stalinowskich więzień na terenie Związku Radzieckiego.

- Szkaplerz dał nam później proboszcz, ale to było okropne wydarzenie - znów widać ten szelmowski błysk w oku kardynała. Bo proboszcz - ksiądz Aleksander Dulko, dawny oficer carski - osobno przyjmował do różańca dzieci chłopskie i osobno dzieci szlacheckie. Małemu Heniowi nie w smak było, że stał jak ten rodzynek między trzema siostrami Markiewiczównami, a wszyscy koledzy, z którymi biegał po podwórku, trafili do innej grupy.

- Ksiądz proboszcz miał opinię gentlemana. Byłem już gotowy do ministrantury, całą łacińską liturgię znałem. I kiedy przyjechał raz do kaplicy sióstr od Aniołów, czekałem już na niego ubrany w śliczną komeżkę, trzasnąłem obcasami i wyrecytowałem "witam czcigodnego księdza proboszcza, proszę podać rączkę do pocałowania". A on nic! Popatrzył na mnie i poszedł dalej. Wróciłem do domu, mama pyta, jak mi poszło, a ja do niej "mamusiu, ksiądz proboszcz jest niegrzeczny". Była tym skonfundowana, bo on przez damy był bardzo uważany. Ale jak opowiedziałem, jak go przywitałem, załamała ręce i wytłumaczyła, że zabrakło "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus" - kiedy więc następnym razem mały Henio tak przywitał proboszcza, ten położył mu po ojcowsku dłoń na głowie, odpowiedział "Na wieki wieków amen", dał rączkę do pocałowania i zapytał "A skąd ty jesteś, grzeczny chłopczyku?".

Wróćmy jednak do salonu Gulbinowiczów - w Wigilię zawsze, zanim odeszło się od stołu, dziadek brał w dłoń opłatek i mówił "Łączymy się duchowo z tymi, którzy zmarli" i wymieniał wszystkich krewnych i znajomych, którzy nie mogli już zasiąść przy świątecznym stole.
- Dla nas wszystkich ważna była duchowa łączność między rodziną zgromadzoną w domu a tą, która była już u Pana Boga - podkreśla ksiądz kardynał, by po chwili z uśmiechem dodać: - A potem szliśmy do obór. Z opłatkiem. Do krów, bo mleko dają, do owiec - bo wełna - i koni - bo silne i ciężko pracują. Świnie opłatka nie dostawały. Ja miałem swoją ukochaną starą krowę, Popendysię, którą można było głaskać między oczami, ba, nawet palce jej do ucha włożyć, a ona stała jak przymurowana, patrząc wielkimi, łagodnymi oczami na małego chłopca.

Na pasterkę nie jeździli - najbliższe kościoły były 10 i 12 kilometrów od majątku, a kaplica w Pryciunach na Boże Narodzenie była zamknięta. Uroczyście do kościoła jechało się dwa razy w roku - na świętego Antoniego, w imieniny taty, kiedy był odpust, i 16 lipca w Matki Bożej Szkaplerznej - bo jej obraz wisiał w Bujwidzach, kościele parafialnym Gulbinowiczów.

- W rodzinie ważne były nie gesty, ale prawdziwie chrześcijańska postawa. Pamiętam, jak raz jechaliśmy bryczką z ciotką Sophie - Zofia jej było, ale kazała tak do siebie mówić z francuska - i jej mężem Franciszkiem Lachowiczem do kościoła. I po drodze mijaliśmy Agatkę, taką starą kobietę, bardzo zniedołężniałą, która do tego kościoła szła na kolanach, podpierając się łokciami. Wujek kazał stangretowi stanąć, nam, dzieciom, wysiąść, po czym poszedł po tę Agatkę, wziął ją na ręce, posadził w powozie i zawiózł do kościoła. Byłem dumny, że tak postąpił, bo pani redaktor wie, jaki ważny jest szacunek dla człowieka w gorszym niż my położeniu, prawda, że wie? - wspomina kardynał.

Kiedy wybuchła wojna, pierwsze wojenne święta były smutne. Już nie było "Pana Teatra", który z kukiełkami przyjeżdżał bryczką przysłaną z majątku, w salonie rozkładał swój teatrzyk i pokazywał zachwyconym dzieciom Zwiastowanie i Narodzenie w Betlejem. Już nie było tajemnicy, fruwających aniołów śpiewających "Gloria in excelsis Deo". Pojawiły się strach i niepewność jutra.

Dorastający Henryk pamiętał, jak we wrześniu wysłali go do wileńskich koszar do ojca, z paczką świeżej bielizny, a ojciec kazał mu wziąć kartki pocztowe, pójść z nimi do żołnierzy i od każdego napisać do rodziny: gdzie jest i czy cały i zdrowy. To był szok, kiedy okazało się, że ci chłopcy z Polesia ani czytać, ani pisać nie potrafią, a nierzadko i własnego adresu nie znają. Ale wykonał polecenie ojca. A potem przyszedł 17 września, wkroczyli Rosjanie.

Dom trzymali zamknięty na cztery spusty, bo już bandy grasowały. Więc kiedy nagle, któregoś wieczoru, ktoś zaczął się dobijać do drzwi, struchleli. W końcu przerażeni domownicy otworzyli: Henryk zobaczył ojca wraz z trzema kolegami. Na gwałt zaczęło się szukanie cywilnej odzieży, ale on nie mógł oczu oderwać od nich, kiedy w salonie rozmawiali, jak zabezpieczyć broń, kiedy będą ją ukrywać. Wtedy po raz pierwszy zaczął rozumieć, co znaczy słowo "patriotyzm".
- To był niebezpieczny czas. Po wkroczeniu Niemców okazało się, że nasza rodzina miała zostać wywieziona 24 czerwca 1941 roku. Niemcy zaatakowali Rosję 22 czerwca. Mieliśmy szczęście. Szczęście miał też nasz krewniak, Ilukowicz, który razem z innymi znaczącymi postaciami wileńskiej elity siedział w wagonie bydlęcym gotowym do odjazdu. Polscy kolejarze, ryzykując życiem, odczepili wagony z więźniami, a te z NKWD odjechały w siną dal. Tym kolejarzom to się pomnik za to należy! - wspomina ksiądz kardynał, który po wkroczeniu Niemców nagle stał się młodszy o pięć lat. Formalnie, na papierze, bo któryś z sąsiadów przyjechał do ojca i powiedział w krótkich, żołnierskich słowach "chcesz, żeby ci chłopaka na roboty do Niemiec wywieźli?". Nie chciał i tak w dacie urodzenia trójka dostała dwa brzuszki i została ósemką. Ósemka znów stała się trójką dopiero w 2005 roku, kiedy szykował się do kardynalskiej emerytury.
- Powiedziałbym pani o sylwestrze, jaki u nas zrobili partyzanci, ale co was to, młodych, obchodzi, co wy w ogóle wiecie? Nic nie wiecie! A piosenki partyzantów pani zna? O, mówiłem, że nic w tych głowach nie ma - kardynał sięga dłonią do kieszeni sutanny i wyciąga malutki notesik, w jasnoszarej okładce. W środku kaligraficznym pismem, maleńkimi literami, wypisane słowa "Ma jidysze mame" (- A pani to zna? O, to dobrze, że zna. Słyszałem, jak śpiewała ją Hanka Ordonówna w Wilnie, jesienią 1939 lub na początku 1940 roku) i wielu innych piosenek, których tytuły nic mi nie mówią. Ksiądz kardynał zaczyna czytać, powoli, wyraźnie i jakbyśmy się przenieśli w zmarznięty kazachstański step, ten, który stał się grobem dla tylu Polaków.

"Czołgi dudnią drogą gdzieś w noc, / serce wali trwogą gdzieś w noc,/ groźny Ural świeci gdzieś w noc,/ marzną polskie dzieci gdzieś w noc"

- Rzecz dzieje się na Syberii - wtrąca kardynał - matka dla synka śpiewa taką piosenkę, ja melodię nawet znam, żebym się nie wstydził, to bym zaśpiewał, ale wstydzę się.

"A gdy wrócisz do Polski chłopczyno,/ gwiazdy niebem nad nami popłyną,/ zawirują nad wolną Warszawą i opadną kurzawą/ i popłyną łzy rzeką podziemną,/ i zabłyśnie krew zorzą płomienną/ i obudzą się w Tatrach rycerze i po grobach żołnierze".

Słowa kołysanki wypełniają salonik w mieszkaniu kardynała na Ostrowie Tumskim. Zwrotka, refren, zwrotka, refren. I to uderzające "Śpij więc synku, serduszka nie ciśnij/ człowiek upiór niech ci się nie przyśni/ (…) śpij syneczku i dobre miej zjawy/ wkrótce wrócim do wolnej Warszawy/ z Indii, z Persji, z granicy mongolskiej wrócim, wrócim do Polski".

Za oknami kardynalskiego mieszkania sypie śnieg, ale przecież nie jest tak zimno jak tam, gdzie tysiącami wywożono Polaków z Wileńszczyzny. Księdzu jakby oczy zawilgotniały, ale czyta dalej, już nie wiersz-kołysankę śpiewaną przez zesłańców, ale pieśń bojową, partyzancką, jaką tam w lasach nad Wiliją pewnie wielu śpiewało: "Rosną leśne i polne mogiły, rośnie krzywda paląca, wiekowa, ale nasze wzrastają siły, rośnie Armia Podziemna Krajowa".

Ale kiedy pytam, czy ma swoją ulubioną piosenkę, patrzy na mnie uważnie i po chwili zaczyna czytać, a w pokoju nagle robi się zupełnie inaczej: "Pamiętasz, jakeś się u kolan matki/ papierowymi bawił żołnierzami?/ Jak wiatr przez okno wpadł i zmiótł ci wojsko,/ a tyś zalewał się łez strumieniami?/ Koiły wtedy troski twe dziecięce/ Matczyne ręce".

Tych piosenek nie uczy nikt w szkole na lekcjach wychowania muzycznego, przez chwilę zastanawiam się, czy w szkołach w ogóle jeszcze jest wychowanie muzyczne, ale przecież mamy rozmawiać o wigilijach i świętach Bożego Narodzenia. Te po święceniach były już zupełnie inne niż na Wileńszczyźnie, ba, Wileńszczyzny już nie było - rodzice osiedli na Warmii, a młodego kleryka Henryka wraz z innymi przeniesiono z likwidowanego seminarium wileńskiego do Białegostoku.

- Wie pani, ksiądz już nie jest dla siebie i dla rodziny. On jest dla ludzi i wszystko staje się inne, ale powiem pani, że jedną z ważniejszych lekcji patriotyzmu dostałem w seminarium. Pierwsze miesiące. Wraz ze starszymi kolegami zebraliśmy się w kaplicy. Nasz duchowy opiekun podał nam jakąś myśl do modlitewnych rozważań i wyszedł. Wtedy jeden ze starszych kolegów stanął przed ołtarzem i powiedział "koledzy, módlmy się za wolność naszej Ojczyzny, za wolność Polaków". I ci najstarsi położyli się krzyżem na podłodze. Do dziś pamiętam ten dreszcz - wspomina kardynał.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska