Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Romuald Cichoń: Kiedy wkładasz serce do pustej klatki piersiowej, zaczyna się życie (ROZMOWA)

Katarzyna Kaczorowska
Profesor Romuald Cichoń (z prawej). Dzisiaj jest ordynatorem kardiochirurgii w Dreźnie i prezesem  Medinetu, prywatnej kliniki
Profesor Romuald Cichoń (z prawej). Dzisiaj jest ordynatorem kardiochirurgii w Dreźnie i prezesem Medinetu, prywatnej kliniki Fot. East News
Profesor Romuald Cichoń, kardiochirurg, który jako najmłodszy w Europie, w zespole profesora Zbigniewa Religi, wykonał przeszczep serca, przyznaje, że śmierć jest dla niego wrogiem. Nam opowiada też o wielkim skoku, jaki dokonał się w tej dziedzinie medycyny.

Słynne zdjęcie z kliniki w Zabrzu. Na pierwszym planie prof. Zbigniew Religa, w rogu sali operacyjnej, pod ścianą, śpiący lekarz. To Pan. Ile miał Pan wtedy lat?
To był 1984 rok, a ja miałem 28 lat.

Miał Pan poczucie, że uczestniczy w czymś wyjątkowym?
Zdecydowanie tak, przyszedłem do pracy na pierwsze interview do szefa. Kiedy opowiedział, co ma zamiar robić w tym szpitaliku, pomyślałem "kurcze, jak 30-50 procent tego jest prawdą, to ja tu muszę zostać". I tak się zaczęło. Wie pani, zrobienie przeszczepu serca jest jedną z najbardziej pasjonujących rzeczy, jaką człowiek może zrobić. Bycie częścią tego teamu - dla mnie to była przygoda życia. A jednocześnie ta cudowna chwila, kiedy po włożeniu do pustej klatki piersiowej tego stojącego serca... Wystarczy 40 minut wszywania, uruchomienia krwiobiegu i nagle to serce zaczyna bić i zaczyna się nowe życie. Nie może być nic piękniejszego dla lekarza. No nie może...

Na filmie przyjeżdża Pan do wtedy docenta Religii z doktoratem pod pachą. Właściwie w ciemno. Tak to naprawdę wyglądało?
Licentia poetica, ale faktem było, że jak szef mi kazał, żebym się w końcu zabrał się za napisanie doktoratu, to w ciągu dwóch tygodni go zrobiłem. Miałem już zebrany w Stanach Zjednoczonych cały materiał.

Czego dotyczył ten doktorat?
Zaczął się zabawnie. Któregoś dnia szef wezwał mnie do siebie do gabinetu i mówi "słuchaj Roman, zajmiesz się homograftami".

Czym?
A właśnie! Tak samo zareagowałem. Co to? Rodzaj żaby?

No i co to jest?
To są przeszczepy ludzkich tkanek, szczególnie zastawek, które pobieramy ze zwłok, już po śmierci, w czasie sekcji, która musi być wykonana w określonym czasie od zgonu. Cała sztuka polega na tym, żeby je odpowiednio zakonserwować. I między innymi to był mój cel pobytu w USA. Mamy możliwości zakonserwowania tych zastawek tak, by duża część komórek przeżywała przez długi czas. Jest to możliwe dzięki zamrażaniu w ciekłym azocie.

Tak jak Walta Disneya?
Tak, ale w tym przypadku akurat uwierzono w bajki, że jak się kogoś po śmierci włoży w całości w ten azot, to za ileś tam lat będzie można ich ożywić i wyleczyć. No cóż, na współczesnym etapie technologii medycznych jest to niemożliwe, ale zastawki akurat można tak mrozić i "ożywiać". Dzięki poznaniu tego mechanizmu podczas stypendium w Stanach Zjednoczonych i późniejszemu doktoratowi stworzyłem Bank Zastawek Krioprezerowanych. Działa zresztą fantastycznie do dzisiaj i jest jednym z lepszych banków tkanek w Europie, pod auspicjami Fundacji Rozwoju Kardiochirurgii w Zabrzu. W każdym razie, w Stanach zajmując się homograftami musiałem sprawdzić, jaka ilość komórek przeżyje po zamrożeniu i odmrożeniu. Sprawdzaliśmy to na tętnicach szyjnych psów.

Wszczepialiście te komórki zwierzętom?
Tak, ale pobieraliśmy je od psów i wszczepialiśmy też psom. Rezultaty były świetne i to spowodowało też, że otworzyliśmy w Zabrzu bank tkanek. Dlatego ten doktorat był taki ważny - należało sprawdzić, czy dobrze robimy. W grę wchodziło przecież zainwestowanie bardzo dużych pieniędzy.

Rzeczywiście miał Pan wilczy bilet w związku z działalnością opozycyjną w stanie wojennym?
Miałem trochę kłopotów na studiach.

A po studiach?
Nie mogłem być zatrudniony w żadnej akademii medycznej. Pracowałem więc najpierw w poradni przeciwalkoholowej, potem się przeniosłem do poradni tarczycowej, chociaż de facto cały czas pracowałem w klinice, tylko, że nieoficjalnie. Ale chciałem w końcu wyjść z tego cienia i powiedziałem szefowi, że za mną łażą i żebyśmy nie byli tym zdumieni. Na to szef "a niech wejdą do klinik".

Nie weszli. A w filmie Pana szef pogonił ich i to ostro. W "Bogach" nie tylko uderza peerelowska rzeczywistość. Padają przekleństwa, Religa okazuje się cholerykiem...
...jak my wszyscy.

CZYTAJ DALEJ
Ale jest też pokazana cena, jaką płacił za porażki, śmierć pacjenta, walkę. Mam na myśli alkohol.
Ja przepraszam, ale my rozmawiamy 30 lat później i mówiąc wprost, nie mamy pojęcia o czym mówimy. W naszym wylukrowanym świecie, w którym siedzimy sobie na Rynku we Wrocławiu i pijemy kawkę, jest nam dobrze i żyjemy w luksusie niewyobrażalnym w tamtych czasach. Twierdzenie, że wtedy, w PRL-u, człowiek nie radził sobie ze stresem no, w mojej głowie to się nie mieści.

Dlaczego?
Proszę sobie wyobrazić: jest pani lekarzem i co piąty pacjent pani umiera. Co piąty! Śmiertelność wynosiła wtedy około 20 procent. Ile trzeba mieć przekonania w sobie, że wiem, co robię i wiem, że robię to dobrze. Mało tego, idzie pani rano na wizytę i patrzy w oczy swoim pacjentom. Przecież my teraz rozmawiamy o sprawach, wydarzeniach, które się dokonywały na przestrzeni dwudziestu ośmiu lat. To czas, w którym dokonał się gigantyczny skok w nauce, a w kardiochirurgii szczególnie. My dzisiaj potrafimy diagnozować rzeczy, o których wtedy nie mieliśmy pojęcia. Dlaczego zmarł na stole operacyjnym pacjent profesora Jana Molla?

Nie wiem.
A no dlatego, że profesor nie miał tych aparatów diagnostycznych, jakie my mamy dzisiaj. Gdyby on wiedział, że jego pacjent ma nadciśnienie płucne, w życiu by go nie operował.

Profesor Jan Moll decydując się na pierwszy przeszczep w 1964 roku - trzynaście miesięcy po profesorze Christianie Barnardzie - zderzył się z ogromnym oporem środowiska.
Religa poszedł w jego ślady. I też się zderzył.

A nie dziwił Pana argument przeciwko przeszczepom - że w Polsce serce to relikwia?
Przecież w ogóle nie o to chodziło.

CZYTAJ DALEJ
No to o co?
O zazdrość zawodową.

Że może być lepszy?
Mało. Jego asystenci, wierne psy w tym stadzie, robią przeszczepy, a w żadnej innej klinice w Polsce tego się nie robiło. No to jak to jest? Wszyscy jesteśmy gorsi od jego ostatniego asystenta? Przecież ja jestem najmłodszym facetem w Europie, który zrobił przeszczep. Nie dlatego, że jestem taki mądry, ale dlatego, że można było z szefem pracować. On nie miał w sobie zazdrości zawodowej. Jak widział, że uczniowi idzie, to go pchał do przodu.

Zazdrość jest taka silna w medycynie?
Zdecydowanie tak, a szczególnie w chirurgii, która wtedy była tak sfeudalizowana w stosunkach klinicznych, że to się w głowie nie mieści. Religa był lodołamaczem, który przełamał tę skorupę feudalności.

Czego nauczył Pana Zbigniew Religa?
Szacunku do drugiego człowieka. Tego, że mój pacjent jest moim partnerem. Radości z tego, że moi uczniowie wiedzą więcej niż ja.

Pamięta Pan pierwszą śmierć swojego pacjenta?
Pamiętam śmierć każdego.

Jak sobie Pan z tym radzi?
Za każdym razem dla kardiochirurga to jest straszne przeżycie, szczególnie wtedy, kiedy rozstaje się ze swoim pacjentem na stole operacyjnym.

Dlaczego?
Bo za każdym razem jest to długa walka. To są godziny, czasami dziesiątki godzin, które mijają, a w czasie których toczymy walkę z własną wiedzą, umiejętnościami, z własnym zmęczeniem. Człowiek musi być bardzo ofensywny do samego końca. Nie może przejść do defensywy, opuścić ręce i powiedzieć "teraz już zrobiłem wszystko, więcej nie mogę". Trzeba próbować do samego końca i dlatego to jest zawsze taka cholernie osobista klęska. Jest taki moment w tej walce kiedy lekarz wie, że już naprawdę nic nie może zrobić? Tak, są takie momenty, kiedy mówię "proszę odłączyć aparaturę".

Czym jest śmierć dla kardiochirurga?
Podstawowym wrogiem. Ja nie mogę wychodzić z założenia, że to jest część naszego życia.

Dlaczego?
Bo decydując się na operowanie chorego muszę ocenić ryzyko moich możliwości i mojego postępowania. Jeśli ono jest zbyt duże, to cierpienie człowieka przechodzącego przez operację nie ma sensu. Kiedy decyduję się pomóc komuś operację, a się nie udaje, to - proszę mi wierzyć - jest to dla mnie osobista porażka.

Profesor Zbigniew Religa nie krył tego, że jest niewierzący. Jeden z jego asystentów, dzisiaj profesor, Marian Zembala, odwrotnie - nie kryje tego, że wierzący jest. Czy wiara w profesji kardiochirurga pomaga?

Światopogląd nie wpływa na to jak postępujemy. To jest kwestia kodeksu moralnego, który powinien obowiązywać wszystkich, niezależnie od tego, czy jesteśmy wierzący czy nie. Parę tysięcy lat temu był taki medyk, nazywał się Hipokrates, który mówił, że najważniejsze jest dobro pacjenta. I po pierwsze nie należy mu szkodzić. Od tego czasu niewiele się zmieniło. A czy wiara pomaga? Mnie tak.

Rozmawiała Katarzyna Kaczorowska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska