Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Radosław Hyży: Mniej myślałem, używałem serca

Paweł Kucharski
W przeszłości Radosław Hyży już dwukrtonie podchodził do gry w Śląsku. Zawsze z oddaniem
W przeszłości Radosław Hyży już dwukrtonie podchodził do gry w Śląsku. Zawsze z oddaniem W. Wilczyński/P. Relikowski/T.Hołod
- Niektórzy myślą, że koszykarze wchodzą kibicom w tyłek, gdy mówią, jak bardzo oni im pomagają, że traktują ich jak szóstego zawodnika, i tak dalej. Ale to nieprawda. Jak kibice rykną, to człowiek naprawdę dostaje skrzydeł - opowiada Radosław Hyży, skrzydłowy Śląska Wrocław.

Przed rokiem zdecydował się Pan na zaskakujący krok i występy w drugiej lidze. Jak dziś spogląda Pan na to doświadczenie i czy grając w pierwszej, dostrzega jeszcze głębsze różnice?
W drugiej lidze gra naprawdę dużo dobrych zawodników. Byłem tym zaskoczony. Niektóre zespoły mało trenują, bo tylko trzy, cztery razy w tygodniu. Przez to ich zawodnicy nie są ogarnięci taktycznie, co powoduje mniejszą konsekwencję. Kilku zawodników z grupy B drugiej ligi powinno grać wyżej. Ale po rozmowach z nimi, wiem, że oni tego po prostu nie chcą.

Dlaczego?
Oni nie chcą się ruszać ze swoich miast, bo mają tam interesy albo dobrą pracę. Po przeliczeniu wszystkiego, po prostu nie opłaca im się grać wyżej i zaspokajać swoje sportowe ego. Rozumiem ich sposób myślenia i to mi pomoże w przyszłej pracy trenerskiej. Ale ja zawsze uważałem, że trzeba grać jak najwyżej, kosztem zdrowia, rodziny i innych rzeczy. Dla mnie koszykówka jest najważniejsza. Ale nie każdy myśli tak, jak ja. Należy docenić tych, którzy potrafią wszystkie te rzeczy połączyć i używają głowy. Ja używałem serca, mniej myślałem, czy coś mi się opłaca czy nie. Zawsze szedłem za głosem serca, chcąc osiągnąć jak najwięcej.

A czy w temacie przyszłej pracy w roli trenera podejmuje Pan już działania?
Ja wiem, że to złe w moim charakterze, ale jak czymś się zajmuję, to oddaję się temu w stu procentach. Teraz nie mam czasu na prowadzenie żadnych grup, ale w wolnym czasie doszkalam się. Mam tytuł instruktora, jednak jeszcze dużo mi brakuje. Zwłaszcza doświadczenia. A to jest najważniejsze. Można dużo czytać i uczyć się, ale najważniejsze jest gdy ma się swoje problemy, nie na kartce albo wideo. Tego brakuje osobom w polskiej koszykówce. Niektórzy mają w głowie dużo ciekawych rzeczy, bardzo mądrze mówią o koszykówce, jednak to trzeba realizować. Trzeba umieć się przebić, przekonać prezesów, kibiców i zawodników do swojej myśli szkoleniowiec, czy organizacji klubu.

Spotykał się Pan w drugiej lidze z przejawami zazdrości niespełnionych koszykarzy, którzy za wszelką cenę chcieli Panu coś udowodnić?
Spotykałem się raczej z sympatycznym przyjęciem. Zdarzały się na parkiecie miłe pogaduszki, które lubię. Naprawdę z szacunkiem się odnosiliśmy do siebie. Nawet na zakończenie poprzedniego sezonu polubiłem się z jednym z zawodników z Prudnika. Podziękowaliśmy sobie za grę i powiedzieliśmy: szkoda, że nie będziemy mogli spotkać się w przyszłym sezonie. Tu chodzi o wzajemny szacunek. W drugiej lidze nie jest jak w ekstraklasie. Nie ma zacietrzewień, a jeśli ktoś chciał mi już coś udowodnić, to tylko pod względem koszykarskim.

Obecna gra w Śląsku to już trzecie Pana podejście do tego klubu. Jak przez te wszystkie lata zminił się klimat do koszykówki, zainteresowanie, kibice?
Pierwsza przygoda ze Śląskiem była wspaniała. Spotkałem kibiców, którzy pamiętali najlepszą erą tego klubu, gdy ten królował. Oni jeździli na wyjazdowe mecze i w pucharach, i w lidze. To było niewiarygodne. Niech się nie obrażają, ale nazwę ich starszym rocznikiem. To takie pokolenie Maćkowe, Dominikowe i Adamowe (Zielińskiego, Tomczyka i Wójcika - dop. PK). To był najwspanialszy okres i najwspanialsza drużyna, w której kiedykolwiek byłem. Mimo że byłem w niej ogórkiem, grałem po 12-14 minut. To była jednak świadoma decyzja. Było przyjemnością granie z tymi zawodnikami. A byli tu jeszcze Robert Kosciuk, Lynn Greer, Michał Ignerski czy Ryan Randle. Spełaniałem się.

A drugie podejście?
W Śląsku miało powstać coś nowego, następowała zmiana warty. Nie było już Maćka, Dominika i Adama, czyli flagowych postaci Śląska. Powiem szczerze: nie wiem co - ale chyba pycha - nakazywała mi myślenie, że stworzę coś nowego, coś, co będzie namiastką tego, co już było. Zespół mieliśmy robotny i fajny, ale kibice tego nie kupili. Jeszcze zbyt dobrze pamiętali wcześniejsze sukcesy. Jak na budżet, którym dysponował klub, graliśmy bardzo dobrą koszykówkę. Nie było jednak odzewu w mieście. A Wrocław jest ciężkim miastem, bo wymagającym. Wtedy rodził się nowy kibic, kóry widział tu wcześniej znakomitych zawodników. Uświadomiłem sobie, że ci kibice potrzebują najlepszych, bo średnich nie będą akceptować i nie będą ich oglądać.

Jak jest teraz?
Teraz musimy rok po roku awansować, a to wiąże się z dużym obciązeniem psychicznym. Przed sezonem mówiono, że awansujemy bez problemów, a po porażce ze Spójnią odezwali się krytycy. Mogliśmy przeczytać, że jestemy papierowym faworytem, że w Śląsku jest tylko zlepek indywidualności. Ale ja uważam, że od początku obraliśmy odpowiedni kierunek. Tutaj liczą się tylko zwycięstwa i niestety nikt nie zrozumie tego, że zdarzają się kontuzje, są różne inne problemy. Muszą być zwycięstwa, przez co ciężar odpowiedzialności jest taki, jak dziesięc lat temu.

Kibic wciąż jest wymagający? Kiedyś powiedział Pan, że stał się zmanierowany.
Na początku było z ich strony chyba trochę nieufności. Byłem zawiedziony, że na mecze nie przychodziły komplety widzów. Wtedy powiedzieliśmy sobie, że swoją grą musimy ich przekonać do przyjścia do hali. Musimy pokazać, że zasługujemy na to, żeby mienić się następcami tych wielkich. Oczywiście w cudzysłowie, bo to nie ten kaliber. Po meczu z Dąbrową Górniczą byłem już bardzo zadowolony - pierwszy raz był komplet publiczności. A to daje duży spokój, gra się zupełnie inaczej. Niektórzy myślą, że koszykarze wchodzą kibicom w tyłek, gdy mówią, jak bardzo oni im pomagają, że traktują ich jak szóstego zawodnika, i tak dalej. Ale to nieprawda. Jak kibice rykną, to człowiek naprawdę dostaje skrzydeł.

Nadal podróżuje Pan na treningi tramwajami?
Tak, mam bilet miesięczny i uwielbiam motorniczych. Niektórych znam na tyle dobrze, że się witamy. Dopiero jak człowiek przesiądzie się do tramwaju, to zobaczy, jak ciężką pracę oni wykonują. Nie rozumiem tych, którzy nie dość, że sami nie umieją jeździć samochodem, to nie akceptują torów i mają pretensje do motorniczych. Przecież oni nie mogą opuścić torów i pojechać inną drogą. Uwielbiam podróżować tramwajami, jest taniej i bardziej ekologicznie. Nawet kanarów już poznałem. Tylko powinni się lepiej maskować, bo łatwo ich rozpoznaać. W tramwaju człowiek może odkryć Wrocław z innej strony. Poznałem wielu ciekawych ludzi, ciekawe budowle i domy. Przez te 20 czy 25 minut mogę dokonywać obserwacji. Rano, jak ludzie jadą do pracy, są smutni, niemili, trąbią na siebie, nie wpuszczają się na skrzyżowaniach. W ogóle to ja nie rozumiem ośmiogodzinnego rytmu pracy. Ktoś, kto to wymyślił, a było to w XIX czy na początku XX wieku, trochę się pomylił. Trzeba wymyślić coś nowego.

Rozmawiał Paweł Kucharski

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska