Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przeżył Wołyń. Ognia boi się do dziś

Kacper Chudzik
Pan Anatol, który po zakończeniu II Wojny Światowej osiadł w Krzydłowicach (gmina Grębocice) z bólem wraca myślami do wydarzeń z 1943 roku. Wraz z rodziną mieszkał w Żarnówce (gmina Międzyrzecz), na terenie ówczesnego województwa Wołyńskiego. To właśnie w tych okolicach doszło do ludobójstwa ludności polskiej przez ukraińskich nacjonalistów. Szacuje się, że podczas etnicznych czystek zorganizowanych przez bandy UPA i OUN, zginęło od 50 do 60 tysięcy Polaków.

Ojciec pana Anatola był nauczycielem w tamtejszej szkole, osobą bardzo przed wojną szanowaną. Gdy zaczęły pojawiać się akty wrogości ze strony ludności ukraińskiej, wszystko się zmieniło.

- To narastało stopniowo. Gdy zaatakowano pierwszego Polaka, ludzie tłumaczyli to konfliktem sąsiedzkim, kolejny zabity miał z Ukraińcem zatarg sądowy. Gdy jednak ginęło więcej ludzi, uświadomiliśmy sobie, że to jest coś więcej niż wyrównywanie rachunków - opowiada pan Anatol.

Nocami Polskie rodziny zaczęły ukrywać się na polach. Spanie w domu wiązało się z niebezpieczeństwem. Wtedy z pomocą rodzinie pana Anatola przyszedł pewien stary Ukrainiec. W tajemnicy spali u niego na strychu.

- Musieliśmy być cicho, bo młodsi z jego gospodarstwa spotykali się tam ze znajomymi i planowali, kogo tej nocy idą zamordować. Po pewnym czasie ten gospodarz, który nas ukrywał przeprosił i powiedział, że nie może nas dalej ukrywać. Jeśli ktoś by się dowiedział, to zabiliby nas i jego - wspomina mieszkaniec Krzydłowic.

Anatol Zdanowicz przyznaje, że w tym czasie naoglądał się bestialstwa za wszystkie czasy. Nie chce opowiadać o konkretnych wydarzeniach, ale przyznaje, że widział wiele strasznych rzeczy. W jego głowie wciąż pojawia się obraz łun od pożarów.

- Od tamtej pory nigdy nie paliłem ognisk, nawet po tylu latach przy domu tego nie robię. Czasem robią to sąsiedzi, ale to nie jest dla mnie miły widok - przyznaje.

Nasz rozmówca opowiada też, że od innych mieszkańców słyszał, że Ukraińcy przed zbrodniami zbierali się w cerkwiach, gdzie popi święcili ich siekiery, widły i inne narzędzia mordu. Ze względu na coraz śmielsze ataki, rodzina pana Anatola nie mogła dłużej ryzykować. W okolicy robiło się coraz groźniej, ginęły kolejne rodziny. Przeciw Polakom stawali kolejni sąsiedzi. Nikt nie mógł tego zrozumieć, bo wśród nich byli ludzie, którzy z Polakami żyli w bardzo dobrych stosunkach. W pewnym momencie padła decyzja o ucieczce do Międzyrzecza, gdzie stacjonowali Niemcy. Po drodze spotkali starego Ukraińca, który kiedyś pasł zwierzęta z matką pana Anatola. Pożegnał ich wzrokiem do skrzyżowania.

- Po wojnie dowiedziałem się, że ten człowiek twierdził, iż naszym śladem ruszyła grupa, która chciała nas zabić, ale on powiedział, że nikt nie przechodził przez skrzyżowanie. Nie wiem ile w tym prawdy, ale jeśli tak było faktycznie, to ocalił nam życie - mówi nasz rozmówca.

Państwo Zdanowiczowie dotarli do celu - Międzyrzecza, w którym stacjonowali żołnierze Wehrmachtu. Po niedługim czasie Niemcy wsadzili Polaków do wagonów towarowych i wywieźli w głąb III Rzeszy na roboty przymusowe. Nie było to łatwe życie, ale przynajmniej bezpieczniejsze niż w Wołyniu.

„Garbaty” nie szczędził im bata

Po dotarciu do Niemiec pan Anatol trafił jako robotnik do folwarku należącego do spadkobierców Bismarcka w okolicach Nordhausen. Robotnicy przymusowi byli tam nadzorowani przez Niemca, którego przezywano „garbaty”. O tym okresie nasz rozmówca nie chce rozmawiać zbyt szczegółowo. Nadzorca nie szczędził polskim robotnikom szpicruty. Tutaj również młody wówczas chłopak był świadkiem nieuzasadnionego okrucieństwa. Do dziś pamięta, jak garbaty niemalże zakatował na polu staruszkę, bez szczególnego powodu.

Gdy teren został wyzwolony przez Amerykanów, robotnicy mogli wreszcie odetchnąć i wrócić do Polski.

- Miałem nawet takie zdjęcie, gdzie wyzwoleńcy przechodzili przed generałem Eisenhowerem i byłem w tej grupie widoczny. Ale w Polsce trafiło ono do pieca, baliśmy się, że gdyby ktoś w czasach PRL-u znalazł fotografię z amerykańskim generałem, to moglibyśmy mieć spore nieprzyjemności - dodaje.

Pan Anatol trafił na teren dzisiejszej gminy Grębocice i tutaj osiadł. Wtedy poznał też swoją przyszłą żonę - Mirosławę, z którą mają dwójkę dzieci - Elżbietę i Adama.

- Mieszkało w tej okolicy sporo osób, które uciekły z Wołynia. Ale już poumierali, jak wielu moich znajomych - mówi 87-latek.

Rodzinnych stron już nigdy nie odwiedził

Po wojnie nasz rozmówca nie zdecydował się już na odwiedzenie rodzinnych stron. Byłoby to dla niego zbyt trudne przeżycie. Pojechała tam natomiast jego siostra - Danuta. Właśnie wtedy dowiedziała się o tym, że jeden z sąsiadów miał uratować im życie mówiąc żądnej krwi grupie, że przez skrzyżowanie nikt nie przechodził. Co było jednak najstraszniejsze, od niektórych Ukraińców usłyszała kolejne straszne rzeczy.

- Gdy dowiedzieli się, że ciocia to córka nauczyciela, który uciekł, powiedzieli jej, że strasznie żałują tego, że nie zdążyli ich zabić - opowiada córka pana Anatola, Elżbieta.

Dzieci państwa Zdanowiczów od małego znają historię o rzezi wołyńskiej. Są więc zadowolone z tego, że w ostatnich latach prawdy dowiaduje się coraz więcej Polaków. O temacie zrobiło się szczególnie głośno po premierze filmu „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego. Pan Anatol nie widział jednak tej produkcji i nie planuje tego nadrabiać. Koszmar Wołynia przeżył osobiście, nie zamierza do tego wracać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska