Został on zatrzymany w niedzielę tuż po godz. 20 na wrocławskich Krzykach. Jest oskarżany o fałszywy alarm bombowy oraz narażenie życia i zdrowia wielu ludzi. Z informacją o bombie w szpitalu zadzwonił z budki na pl. Powstańców Wlkp. w sobotę, o godz. 16.15.
Wcześniej był notowany za prowadzenie auta pod wpływem alkoholu.
W czasie pobytu w policyjnym areszcie przy pl. Piłsudskiego mężczyzna nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego to zrobił. Powiedział, że był to po prostu głupi żart. Przyznał też, że wcześniej pił alkohol.
- Nic nie wskazywało na to, by próbował się w ten sposób zemścić na kimkolwiek ze szpitala - dodaje Petrykowski.
Kretyński "dowcip" kosztował wiele nerwów i pieniędzy. Akcja ratunkowa mogła kosztować nawet 400 tys. zł. Służby i szpital liczą straty.
Sąd może obarczyć tymi kosztami sprawcę fałszywego alarmu. Poza tym grozi mu kara ośmiu lat pozbawienia wolności.
Szybkie zatrzymanie podejrzanego umożliwiły ślady, jakie pozostawił w budce telefonicznej niedaleko dworca Nadodrze, z której zadzwonił do szpitala. Były tam odciski palców.
- Policjanci pojechali na miejsce od razu po zgłoszeniu, dlatego zebrany materiał był wyraźny i łatwy do identyfikacji - mówi Wojciech Wybraniec z policji. Przedmiotem analizy w policyjnym laboratorium komendy wojewódzkiej był także głos dzwoniącego.
Czy na pewno 27-latek nie miał żadnego motywu? Joanna Bilińska z gabinetu psychoterapii Psyche ma wątpliwości.
- Na razie podejrzany niewiele mówi. To, dlaczego wybrał akurat szpital, i to ten konkretny, powinno zostać lepiej wyjaśnione - mówi psychoterapeutka z Wrocławia.
Po wszczęciu alarmu do szpitala przy ul. Kamieńskiego pojechali w sobotę pirotechnicy z psami tropiącymi. Dyrektor szpitala, prof. Wojciech Witkiewicz, zarządził, by budynek opuścili pracownicy, osoby odwiedzające chorych i ok. 100 osób pacjenci w dobrym stanie
Policyjni specjaliści niczego nie znaleźli. Sytuacja uspokoiła się na kilka godzin.
Pół godziny przed północą prof. Witkiewicz zarządził ewakuację całego szpitala. Dotarła bowiem do niego wiadomość o dziwnej rozmowie kilku mężczyzn, którą przypadkiem usłyszała salowa po zakończonej akcji pirotechników.
- Jeden z rozmawiających miał rzekomo powiedzieć, że bomba wybuchnie o północy - mówi Wojciech Wybraniec z dolnośląskiej policji.
W trakcie przygotowań do ewakuacji kolejnej grupy pacjentów okazało się, że zmarł starszy mężczyzna podłączony do respiratora.
Było 15 stopni mrozu. Do godz. 3 w nocy autobusami, karetkami i taksówkami przewieziono do innych szpitali 260 pacjentów. Na miejscu pozostało tylko 38 w najcięższym stanie.
Marta Niewiedzka, 27-letnia wrocławianka leży w szpitalu przy Kamieńskiego ze złamaną nogą. Jest wściekła.
- Mam nadzieję, że szybko złapią tego człowieka i surowo ukarzą. Jak można zgotować taki los chorym ludziom?! - pyta. Wspomina, że pacjentów i personel ogarnęła panika. - Pielęgniarki robiły, co w ich mocy, by zająć się każdym pacjentem - opowiada.
- To był ogromny stres dla nas wszystkich - potwierdza Stanisław Ferenc, lekarz dyżurny na oddziale chirurgicznym.
Do godz. 3 w nocy na miejscu pracowali pirotechnicy z psami tropiącymi, którzy nic nie znaleźli.
Od wczesnych godzin rannych pacjenci zaczęli wracać na oddziały szpitala.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?