Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prokurator przesłuchuje sprawcę alarmu bombowego (FILM)

Marta Gołębiowska
Mężczyznę, który jednym telefonem zerwał na nogi cały szpital przy ul. Kamieńskiego, policjanci przewieźli dziś rano z komisariatu Psie Pole do prokuratury rejonowej przy Podwalu. Mężczyzna, którego prowadziło trzech funkcjonariuszy, milczał, patrząc w ziemię. Teraz jest przesłuchiwany przez śledczych.

Został on zatrzymany w niedzielę tuż po godz. 20 na wrocławskich Krzykach. Jest oskarżany o fałszywy alarm bombowy oraz narażenie życia i zdrowia wielu ludzi. Z informacją o bombie w szpitalu zadzwonił z budki na pl. Powstańców Wlkp. w sobotę, o godz. 16.15.

Wcześniej był notowany za prowadzenie auta pod wpływem alkoholu.

Tekst alternatywny

W czasie pobytu w policyjnym areszcie przy pl. Piłsudskiego mężczyzna nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego to zrobił. Powiedział, że był to po prostu głupi żart. Przyznał też, że wcześniej pił alkohol.

- Nic nie wskazywało na to, by próbował się w ten sposób zemścić na kimkolwiek ze szpitala - dodaje Petrykowski.

Kretyński "dowcip" kosztował wiele nerwów i pieniędzy. Akcja ratunkowa mogła kosztować nawet 400 tys. zł. Służby i szpital liczą straty.

Sąd może obarczyć tymi kosztami sprawcę fałszywego alarmu. Poza tym grozi mu kara ośmiu lat pozbawienia wolności.

Szybkie zatrzymanie podejrzanego umożliwiły ślady, jakie pozostawił w budce telefonicznej niedaleko dworca Nadodrze, z której zadzwonił do szpitala. Były tam odciski palców.

- Policjanci pojechali na miejsce od razu po zgłoszeniu, dlatego zebrany materiał był wyraźny i łatwy do identyfikacji - mówi Wojciech Wybraniec z policji. Przedmiotem analizy w policyjnym laboratorium komendy wojewódzkiej był także głos dzwoniącego.

Czy na pewno 27-latek nie miał żadnego motywu? Joanna Bilińska z gabinetu psychoterapii Psyche ma wątpliwości.
- Na razie podejrzany niewiele mówi. To, dlaczego wybrał akurat szpital, i to ten konkretny, powinno zostać lepiej wyjaśnione - mówi psychoterapeutka z Wrocławia.

Po wszczęciu alarmu do szpitala przy ul. Kamieńskiego pojechali w sobotę pirotechnicy z psami tropiącymi. Dyrektor szpitala, prof. Wojciech Witkiewicz, zarządził, by budynek opuścili pracownicy, osoby odwiedzające chorych i ok. 100 osób pacjenci w dobrym stanie

Policyjni specjaliści niczego nie znaleźli. Sytuacja uspokoiła się na kilka godzin.

Pół godziny przed północą prof. Witkiewicz zarządził ewakuację całego szpitala. Dotarła bowiem do niego wiadomość o dziwnej rozmowie kilku mężczyzn, którą przypadkiem usłyszała salowa po zakończonej akcji pirotechników.

- Jeden z rozmawiających miał rzekomo powiedzieć, że bomba wybuchnie o północy - mówi Wojciech Wybraniec z dolnośląskiej policji.

W trakcie przygotowań do ewakuacji kolejnej grupy pacjentów okazało się, że zmarł starszy mężczyzna podłączony do respiratora.

Było 15 stopni mrozu. Do godz. 3 w nocy autobusami, karetkami i taksówkami przewieziono do innych szpitali 260 pacjentów. Na miejscu pozostało tylko 38 w najcięższym stanie.

Marta Niewiedzka, 27-letnia wrocławianka leży w szpitalu przy Kamieńskiego ze złamaną nogą. Jest wściekła.

- Mam nadzieję, że szybko złapią tego człowieka i surowo ukarzą. Jak można zgotować taki los chorym ludziom?! - pyta. Wspomina, że pacjentów i personel ogarnęła panika. - Pielęgniarki robiły, co w ich mocy, by zająć się każdym pacjentem - opowiada.

- To był ogromny stres dla nas wszystkich - potwierdza Stanisław Ferenc, lekarz dyżurny na oddziale chirurgicznym.

Do godz. 3 w nocy na miejscu pracowali pirotechnicy z psami tropiącymi, którzy nic nie znaleźli.

ZOBACZ WIĘCEJ ZDJĘĆ

Od wczesnych godzin rannych pacjenci zaczęli wracać na oddziały szpitala.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska