Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prof. Spodaryk: Pediatra musi być jak ojciec. Przysięga Hipokratesa wiąże na całe życie

Karolina Gawlik
- Zwariowany oddział, zwariowanych i szczęśliwych ludzi oraz bezpiecznych pacjentów - to powrót do idei pediatrii.
- Zwariowany oddział, zwariowanych i szczęśliwych ludzi oraz bezpiecznych pacjentów - to powrót do idei pediatrii. Andrzej Bana
- Ubolewam nad dehumanizacją medycyny. Często przestajemy być ludźmi i zamieniamy się w cyborgów, którzy kierują się tylko schematami działania, algorytmem postępowania, wcielaniem procedur. O pacjencie mówi się "przypadek". U mnie na oddziale jest to zabronione - mówi prof. Mikołaj Spodaryk, ordynator Oddziału Leczenia Żywieniowego w Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym w Prokocimiu. O tym, kto może zostać lekarzem pediatrą opowiada Karolinie Gawlik.

Jaki człowiek może zostać pediatrą?

Mój ojciec mówił zawsze jedną rzecz: pediatra to dobro i wrażliwość, reszta jest w książkach. Dziecko to trudny pacjent, ciężko je oszukać. Jest szczery do bólu, dlatego mówi mi na przykład: "Włoski ci się zsunęły pod nosek". To rzeczywiście prawda! Często też słyszę, że "pan doktor ma duży brzuch, pewnie zjadł piłkę". Pediatrą musi być więc człowiek autentycznie szczery. Ale przede wszystkim trzeba kochać dzieci.

Zawsze chciał Pan być pediatrą?

Tak, to wynikało z tradycji. Mój ojciec był bowiem pediatrą. W związku z tym rzadko jednak bywał w domu. Codzienne nieobecności starał się nam - mnie i siostrze - wynagradzać w weekendy i wakacje. Tak nadrabiał wtedy dobrocią, że byliśmy tym... zmęczeni. Powieliłem ten schemat. Gdy syn wyjeżdżał na studia do Warszawy, zorientowałem się, że ominęło mnie jego dzieciństwo. Strzelać z procy i gwizdać na palcach uczyła go babcia, a jazdy na rowerze - mama. Ja w tym nie uczestniczyłem. Pamiętam, że raz przez cały weekend kleiłem z chłopcami latawiec. Był wspaniały, ale nigdzie nie poleciał... Po trzech godzinach prób chłopcy poskarżyli się mamie, że tata mówi brzydkie słowa i połamał latawiec.

Trzeba być bardziej ojcem dla pacjentów niż dla własnych dzieci?

Taka pediatria jest. Przysięga Hipokratesa wiąże na całe życie. Można ją porównać do ślubów zakonnych. Jestem szczęśliwy, że moi chłopcy wybrali inny zawód, bo może nie będą musieli poświęcać wszystkiego dla pracy, tak jak ja i mój ojciec.

Coś Pana przerażało przed rozpoczęciem pracy?

Spodziewałem się wszystkiego co najgorsze i... najlepsze. Widziałem przecież jej blaski i cienie, zmęczenie, ale też ogromną satysfakcję. Co ciekawe, mój ojciec nigdy nie rozmawiał ze mną o wyborze specjalizacji, ale wiem, że rozpierała go z tego powodu duma.

Co Pana wkurza w tym zawodzie?

Na przykład, gdy rodzeństwo przydzielane jest w szpitalu do innych oddziałów. Czy ich matka ma się wtedy teleportować? Przecież nie będzie w dwóch miejscach naraz. Może ktoś powinien pomyśleć, zrobić dostawkę. Czasami trzeba nagiąć zasady. Ubolewam nad dehumanizacją medycyny. Często przestajemy być ludźmi i zamieniamy się w cyborgów, którzy kierują się tylko schematami działania, algorytmem postępowania, wcielaniem procedur. O pacjencie mówi się "przypadek". U mnie na oddziale jest to zabronione. Ten przypadek to Kowalski i Nowakowski. Każdy ma imię, rodzinę, każdy z nich cierpi. Kiedyś dorośnie i być może będzie pracował na to, żebyśmy my mogli odpoczywać na emeryturze.

Jak rozmawiać z dziećmi o chorobie?

Trzeba szczerze powiedzieć, że jest choroba i nie mówić, że nie będzie bolało, jeśli może być nieprzyjemnie. Na szczęście budzę zaufanie wśród pacjentów, bo mam śmieszne wąsy, które bardzo lubią. Uczciwie i otwarcie trzeba rozmawiać zarówno z dzieckiem, jak i z rodzicami. Musimy też być na bieżąco w dziecięcym świecie, na przykład wiedzieć, co to świnka George i świnka Peppa.

Jest sposób na bolesne zabiegi?

Trzeba powiedzieć wprost, że troszeczkę zaboli, ale wtedy będziemy dmuchać. Trzeba zagadać pacjenta, odwrócić uwagę, ale nie ma jednej, sprawdzonej reguły.

Gdy dziecko choruje, rodzic czasem obwinia za wszystko lekarzy. Jak sobie z tym radzić?

Tu jesteśmy nie do końca bez winy. Nie mówi się o wynaturzeniach i przestępstwach w tym zawodzie. Tworzymy mit, że wszystko jest świetnie, a jakakolwiek uwaga to nagonka medialna na biednych lekarzy. Magia tego zawodu polega na tym, że trzeba szybko nawiązać kontakt i zorientować się z kim można zażartować, a z kim rozmawiać śmiertelnie poważnie. Ważne jest to, żeby mówić po ludzku, a nie po lekarsku. Katar to katar, ból gardła to ból gardła.

Jak radzić sobie z widokiem cierpienia dziecka?

Ludzka tragedia wpisana jest w ten zawód i chyba nie da się z tym nigdy do końca pogodzić. Pamiętam każde dziecko, które odeszło na moim oddziale, a pracuję od trzydziestu lat. Mało tego, byłem przy każdej sekcji takich pacjentów. Nie dlatego, żeby się zadręczać, ale po to, aby zobaczyć, jak blisko lub daleko prawdy byliśmy. Jako lekarze musimy przeżyć zarówno sukces jak i porażkę. Niestety, nie mamy patentu na uleczanie i uzdrawianie.

Widział Pan cuda na swoim oddziale?

Widziałem wiele, ale były to cudy ciężko wypracowane przez zespół. Jeśli lekarz wierzy wyłącznie w metafizykę, to znaczy, że nie wierzy w swoją pracę. Wkurza mnie, jak ktoś mówi o lekarzu "dokonał cudu", bo my nie jesteśmy Bogami. Poza tym, każdego dnia w szpitalu mamy do czynienia z cudem biologicznym, jakim jest życie.

Pediatra musi być wojownikiem z natury?

Wojownikiem, ale łagodnym. Ręka, która potrafi uderzyć w stół, musi być też miękka. Musiałem walczyć np. o to, by przy szpitalu powstał ogród, aby na oddział wjechał - wymarzony przez pacjenta - motocykl, do dzieci przyszedł Święty Mikołaj, a także o to, by na czas spadł śnieg!

Jak dzieci okazują wdzięczność za takie prezenty?

Nie oczekuję wdzięczności. Dziecko potrafi się przytulić, złożyć na policzku pocałunek czy wręczyć laurkę. Pacjenci zawsze mnie rysują z dużym brzuchem i jeszcze większymi wąsami, a przecież nie zawsze byłem gruby! Ale skoro tak rysują, to robię wszystko, żeby się do tego wizerunku upodobnić (śmiech).

W tym szaleństwie jest recepta?

Oczywiście. Mam może zrezygnować z bycia dzieckiem, bo jestem ordynatorem i profesorem? Jedno nie wyklucza przecież drugiego. Nie uważam, że jeśli założę seledynowy, różowy czy czerwony fartuch, to ujmuje mi on honor. Dzieci nie lubią białego. O dziwo lubią za to czarny fartuch, śmieją się na jego widok. Najwyraźniej myślą, że włoski zsunęły mi się nie tylko pod nos, ale na całe ciało! Zwariowany oddział, zwariowanych i szczęśliwych ludzi oraz bezpiecznych pacjentów - to powrót do idei pediatrii. Powaga jest dobra wtedy, kiedy rzeczywiście dzieje się coś niedobrego. Najgorsze doświadczenie, jakie może być dla pacjenta, to dolegliwości, brudny, niewyremontowany szpital, ponury personel i niesympatyczny ordynator. Nie można pognębiać pacjenta, choroba robi to wystarczająco.

Przywiązuje się Pan do pacjentów?

Pewnie, zwłaszcza że na moim oddziale pacjenci leżą długo, bo taka jest specyfika tych chorób. Trzeba jednak wyposażyć się w mechanizm obronny i resetować pamięć, gdy zadanie jest już wykonane. Jeśli medycyna jest dobrze uprawiana, lekarz nie musi o niej pamiętać. Gwarantuję pani, że pacjent o tym pamięta i on zawsze przypomni.

Pacjenci wracają do szpitala jako dorośli?

Starzejąc się, lekarz dopisuje do grona swoich pacjentów nie tylko kolejne nazwiska, ale i kolejne pokolenia. Mam olbrzymią satysfakcję, gdy dziecko, które kiedyś badałem i leczyłem, dziś jest dorosłe i przychodzi do mnie z własnym dzieckiem. To szczery, piękny dowód zaufania, na które pracuje się latami. Jeśli pacjent pamięta o lekarzu, to jest to najlepsza nagroda, jaką można dostać za cały ten wysiłek zawodowy.

Dzieci czegoś Pana nauczyły?

Uczę się cały czas. Gdy kończyłem 40 lat powiedziałem sobie, że nie chcę dorosnąć. Stąd dziwne kolory, w które się ubieram, dziwne akcje, które organizuję. Chcę do końca zachować myślenie dziecięce i ten sposób życia, oczywiście z pewną korektą na to, że jestem dojrzałym facetem i za coś odpowiadam.

Te wszystkie akcje dla dzieci i to, że mają cały czas dostęp do lekarskiej dyżurki, ma wpływ na ich zdrowienie?

Pewnie, że tak. Pacjenci mają się czuć jak w domu, a my jesteśmy od służenia im. Błędnie przyjmujemy często, że szpital jest dla dyrektora, ordynatora, lekarza czy pielęgniarki. On jest przede wszystkim dla pacjenta. Nie można dziecka za wszelką cenę odrywać od jego środowiska. Trzeba stworzyć miejsce, gdzie będzie czuło się dobrze i bezpiecznie. Dlatego krew mnie zalewa, gdy widzę na dyżurce lekarskiej kartkę: "Udzielamy informacji od godziny 12 do 13". Jeżeli ktoś przyjdzie 15 minut wcześniej albo później to już nikt gęby nie otworzy? Zapominamy często o służebności tego zawodu. Będę informował rodziców tyle razy, ile razy będą tego potrzebowali. Miejsce szefa jest na oddziale. Codziennie muszę wejść na niego pierwszy i zejść ostatni.

Czego Panu brakuje na tym oddziale?

Marzy mi się pomieszczenie socjalne dla rodziców, gdzie mogliby zjeść, odpocząć, przeczytać gazetę, a nawet sobie popłakać. Marzę o dodatkowej łazience, żeby matka nie musiała cały dzień korzystać z tej ogólnodostępnej. Marzę o tym, żebyśmy się nigdy nie zmieniali. U mnie na oddziale nikt się nie kłóci, choć bywam nieznośny. Z moim personelem pracuję od wielu lat i zawsze będę ich kochał, bo to po prostu dobrzy ludzie. To absolutny warunek pracy na tym oddziale. Bo pediatria, powtórzę, to dobroć i wrażliwość, a resztę znajdziemy w książkach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska