Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prof. Karol Modzelewski: List do rodaków? Za stary jestem na to

Katarzyna Kaczorowska
fot. Tomasz Hołod
Rozmowa z prof. Karolem Modzelewskim, historykiem Średniowiecza, legendarnym opozycjonistą PRL, współautorem "Listu otwartego do partii"

Mówi Pan o sobie, że jest z Polski, która ginie, a Leszka Balcerowicza nazywa doktrynerem.
Podobnie myślą o Leszku Balcerowiczu niektórzy ekonomiści znacznie bliżsi mu w poglądach niż ja. Kiedy wchodził plan Balcerowicza, byłem jednym z nielicznych w Senacie, którzy gardłowali przeciwko. Głosowałem przeciw ustawie o podatkach - popiwkowi i tzw. dywidendzie, i wstrzymałem się od głosu w odniesieniu do ustawy o zatrudnieniu i zwolnieniach grupowych, co de facto oznaczało sprzeciw. Tak jak ja głosowało sześciu senatorów. Na stu! W Sejmie nie sprzeciwił się nikt.

Jak robotnicy z jednej z nieistniejących już wrocławskich fabryk, którym po tym głosowaniu tłumaczył się Pan z braku swojego poparcia dla tych rewolucyjnych zmian.
Owszem, na spotkaniu w PZL-Hydral miałem nieodparte wrażenie, że gorszę zebranych tam robotników. Oni naprawdę byli zaskoczeni tym, że krytykuję pomysły naszego rządu. Wtedy wszystko było opcjonalne, ktoś był z nami, a ktoś przeciw nam, a tu ktoś od nas był przeciw nam. Ale ci robotnicy nie odnieśli się do meritum tego co mówię. Właściwie to paradoksalne, że planu Balcerowicza gotowi byli bronić w ciemno ci, którzy najwięcej na nim stracili.

Myśli Pan, że wtedy, kiedy kształtował się okrągłostołowy porządek, była możliwość wyprowadzenia lewicowego skrzydła z Solidarności i stworzenia partii lewicowej?
Ależ ja próbowałem coś takiego stworzyć. Namawiałem do tego Ryszarda Bugaja, ekonomistę i ważnego doradcę związku, ale on zapytał "i stworzymy rząd? A mamy jakiś program, który moglibyśmy mu przeciwstawić?". Odpowiedziałem mu, że nie musimy stwarzać rządu, że trzeba stworzyć ugrupowanie polityczne. I tak założyliśmy Grupę Obrony Interesów Pracowniczych.

Okropna nazwa.
Mieliśmy się nazywać Solidarność Pracy, ale władze związku nie dały nam zgody na użycie jego nazwy. Faktem jednak jest, że deklarację założycielską podpisali bracia Kaczyńscy, Bugaj, czy Bogdan Lis. W sumie 29 osób, posłów i senatorów.

Podpisaliście i co?
I nic. Kiedy w czasie wojny na górze zaczęło się pękanie Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, to powstało Porozumienie Centrum i Unia Demokratyczna i ani jedni, ani drudzy nie byli zainteresowani tym, co my. Więc topnieliśmy, zostało 9 osób. Utworzyliśmy stowarzyszenie Solidarność Pracy, wystartowaliśmy w wyborach w 1991 roku i uzyskaliśmy 2 procent głosów. Wtedy wycofałem się z polityki.

Nie wierzę.
Ależ ja senatorem zostałem przez przypadek, czy też może raczej przez bezpiekę. Już się nawet krępuję zwalać winę na nią, bo jest jak to pochyłe drzewo i każda koza na nią skacze dzisiaj.

Wie Pan, że będą to czytać również zwolennicy okrągłostołowego spisku.
Tylko, że w moim przypadku to naprawdę bezpieka była tą siłą sprawczą. Basia Labuda i Władek Frasyniuk, po podpisaniu porozumień Okrągłego Stołu - w które początkowo nie wierzyłem, ale jak się zaczęło to popierałem - chcieli, żebym startował w wyborach.

Tak prostu?
Nie tak po prostu. Tłumaczyli mi, że sejmy i rządy nie mają znaczenia, bo ma je tylko związek zawodowy, Władek więc musi prowadzić związek i nie może kandydować do parlamentu, ale musi być jakiś kandydat, którego we Wrocławiu wszyscy pamiętają z 1980 r. Zgodziłem się z nimi, ponieważ sam tak samo głupio myślałem jak oni. Ale od razu zastrzegłem, że mam zaproszenie na wykłady na maj i czerwiec do Ecole Pratique des Hautes Etudes en Sciences Sociales i do College de France, a co to za kandydat, którego nie ma w czasie kampanii wyborczej.

Niebanalny.
Dlatego przyjęli ten fakt do wiadomości ze smutkiem, po czym nie dostałem służbowego paszportu. Wicedyrektor Instytutu Historii PAN, mój przyjaciel Stach Trawkowski tak się tym zdumiał, że poszedł zapytać jakiegoś pułkownika, co tu jest grane.

I co było grane?
Ten pułkownik powiedział "proszę pana, my go nie możemy puścić, bo on ma niezamkniętą sprawę karną o zamach na ustrój, wprawdzie sprawa została umorzona na mocy amnestii z roku 1984, ale została umorzona warunkowo. On pojedzie do Paryża, udzieli jakiegoś wywiadu to będziemy musieli go zamknąć, a jak my go zamkniemy w Paryżu?".

Trudno mu odmówić logiki.
Gdy dowiedzieli się o tym Basia i Władek, szczerze się ucieszyli: "widzisz nawet ci paszportu nie dali, więc teraz musisz zostać senatorem". I tak zostałem senatorem, ale proszę mi wierzyć, nie sposobiłem się do udziału w polityce państwowej. Uważałem, że to jest nie moja broszka, swoje lepiej albo gorzej, ale zrobiłem i teraz mogę się zająć tym, co i tak ucierpiało wskutek innych zaangażowań, czyli pracą naukową. Poślizgnęło mi się znowu o dwa lata z hakiem, tyle trwała ta skrócona kadencja, ale potem już nigdy nie kandydowałem.

Bezpieka wepchnęła Pana mimowolnie do Senatu, ale jest Pan przeciwnikiem lustracji.
Jestem. Zaszkodziła polskiej historiografii XX wieku. Została obłożona niejako usługowymi zadaniami z kampaniami politycznymi na czele. Dokumenty bezpieki to są bardzo trudne źródła - ważne, ale wymagające bardzo krytycznej interpretacji.

Czytał Pan swoje teczki?
Nie. Po wybuchu afery Wildsteina postanowiłem, że do nich nie zajrzę. Widziałem materiały, z którymi miał do czynienia Andrzej Friszke, kiedy pisał "Anatomię buntu".

I co Pan zobaczył?
Doniesienia tzw. agentów celnych, czyli współwięźniów - kapusiów, rzekomo oparte na moich wypowiedziach. Fikcyjne. Może za szybko uogólniam, ale dla mnie ten archiwalny materiał owszem, jest ciekawy, ale jako źródło prawdziwych informacji kompletnie bezwartościowy.

Dlaczego?
Trzeba zrozumieć, kto to wyprodukował i po co, dla jakich politycznych intryg i gier operacyjnych. Trzeba rozumieć funkcjonowanie ówczesnej władzy, bezpieki, tego, co się działo wewnątrz bezpieki, między bezpieką a partią. I dopiero wtedy oceniać materiały, które nie były z natury rzeczy poddane żadnej weryfikacji prokuratorskiej ani sądowej. Te gry są czasem do przejrzenia i to jest interesujące zadanie także dla historyka, ale ja zawsze będę pamiętać mądry żart moich kolegów kryminalistów, z którymi siedziałem w więzieniu w Wołowie. Oni mieli dobrą wyobraźnię językową i kiedyś jeden z nich tak mi wytłumaczył sens różnych zapisów: "Wiesz, Karol" - mówi - "szedłem ulicą, patrzę, a tu na płocie napisane "dupa". No to pogłaskałem i drzazga mi się wbiła". Nie wszystko co napisane, jest święte. Ja mam o lustracji swoje zdanie w kategoriach moralnych, ale nie wiem, czy pani chce o tym rozmawiać.

Chcę. Na Pawła Jasienicę i Petera Rainę donosiły ich własne żony.
Tylko, że to są sytuacje skrajne i to skrajne psychologicznie, a mnie chodzi o coś innego.

O co?
O to, że w PRL nie było narodu bohatersko tkwiącego w milczącym i biernym oporze. Była dyktatura, która mogła się wylegitymować niemałymi sukcesami w dziedzinie upowszechnienia oświaty, modernizacji, bo wtedy uprzemysłowienie było modernizacją, czy awansu społecznego bardzo dużych grup, i która jednocześnie pozbawiała ludzi wolności w sferze publicznej. Tylko, że ta dyktatura nie stała jedynie na przemocy. Ona opierała się również na konformizmie, czyli postawie przeważającej części tego społeczeństwa, dzisiaj przedstawianego jako heroiczna dziewica, która dostała się we władzę złego czarodzieja i w niemym oporze przetrwała nietknięta cały ten paskudny czas. A naprawdę konformizm wtedy był normalny.

Normalny?
Oczywiście. Ktoś chodził na wybory, które nie były wyborami, bo się bał, że odnotują jego nieobecność i będą na niego krzywo patrzeć. Inny szedł na pochód pierwszomajowy, chociaż nie miał do tego żadnego przekonania, ale mu powiedzieli w pracy, że jak nie pójdzie, to majstrowi po premii, a jak majstrowi po premii to i jemu też. Ludzie robili gesty, które wydawały im się bez znaczenia, a którymi ta dyktatura się żywiła, czerpała z nich legitymizację. A dobry lekarz zapisywał się do partii nie z przekonania, ale żeby zostać ordynatorem.

Czyli dla kariery.
Dla kariery, czyli dla normalnego funkcjonowania w życiu społecznym. Jeżeli dobry lekarz chce zostać ordynatorem to jest kariera, ale to jest też naturalne, a jak on przy tej okazji zapisuje się do partii, to jest dwuznaczne, ale tylko troszkę dwuznaczne. Wtedy to było normalne, ale przyszło załamanie się systemu, zmieniły się kryteria i to wszystko, co było normalne, okazało się straszną hańbą. A ze świadomością takiej hańby trudno żyć. Trzeba znaleźć kogoś gorszego, na kogo się tę hańbę złoży, czyli kozła ofiarnego.

I kto mógłby być takim kozłem?
Sekretarz partii, bo przecież ja byłem tylko członkiem, ale taki sekretarz, to ho-ho. Ale może być też kapuś. Najlepiej, żeby to był kapuś, bo jest tajemniczy, ukryty wśród nas, zdradziecki. Wtedy całe nasze zło, o którym nie wiedzieliśmy, że jest złem, ale teraz już wiemy, że jest takie straszne, zwalamy na niego. To taki rodzaj autoegzorcyzmu, przez który my się stajemy bieluteńcy, czyści, a on jest obciążony wszystkimi naszymi grzechami. Kto pierwszy rzuci w niego kamieniem, ten będzie bez grzechu. Jak w ewangelii, tylko na odwrót.

Pan tym kamieniem nie rzuci.
Nie, bo odwrócenie tej przypowieści - jakkolwiek nie jestem osobą wierzącą - rani moją ewangeliczną moralność. Bulwersuje mnie to w samym mechanizmie psychospołecznym lustracji, choćby i była najpoprawniej warsztatowo wykonana i wskazywała rzeczywiście i tylko tych, którzy się dali bezpiece wciągnąć w ten proceder. Ten mechanizm jest szkodliwy moralnie, bo kasuje potrzebę rachunku sumienia. Jeśli mogę rzucić kamieniem w kapusia, to po cholerę mam zastanawiać się, czy sam postępowałem dobrze czy źle?

To co Pan myśli, kiedy widzi na ulicach ludzi, którzy mówią o tym, że zdrajcy podzielili Polskę przy Okrągłym Stole i stworzyli przy nim układ, który zabija ten naród i jego poczucie wolności.
To jest narracja tych, którzy w latach 80. siedzieli u mamusi pod miotłą albo w ogóle ich na świecie nie było. Po drugie, to narracja manipulatorska tych, którzy Okrągły Stół robili.

Nie będzie Pan wymieniał po nazwisku?
Nie będę, wiemy kto to jest. Ci ludzie skorzystali na Okrągłym Stole, na prezydenturze Wałęsy, a potem potrzebowali jakiegoś nowego kierunku. Bardzo zręcznie to zostało zrobione, nie powiem, ale nie zyskuje to mojej aprobaty. Czarna legenda Okrągłego Stołu jest legendą ogłupiającą. To było porozumienie… Mam tłumaczyć, czym było to porozumienie?

Ja wiem, zakładam, że inni też wiedzą.
Z tego co pani mówi wynika, że jednak nie wiedzą.

No dobrze, część nie wie.
No to trzeba powiedzieć. Okrągły Stół był rzeczywiście porozumieniem elit, ale elit słabych, na ostatnich nogach. Obie strony były po stanie wojennym wykrwawione. Solidarność została zlikwidowana jako ruch masowy. Wbrew legendzie, którą głosimy do dzisiaj, że żyje, że trwa, nie przetrwała. Przetrwała kadrowa konspira, przetrwało nieliczne grono historycznych przywódców i związanych z nimi intelektualistów skupionych wokół Wałęsy. I przetrwał mit, dzięki któremu ta garstka reprezentowała taki potencjał polityczny, że ta strona przeciwna - pozornie duża, ale politycznie bezsilna, wyczerpana do cna - mogła uważać, że warto z nimi się dogadać, by był spokój w kraju. Mit Solidarności związany był z jedynym w życiu kilku pokoleń zbiorowym przeżyciem wolności, w dodatku zgniecionym czołgami, a więc nieśmiertelnym. Solidarność nie miała czasu się zużyć i skompromitować, a władzy wydawało się nie bez podstaw, że "solidaruchy" mają jakąś czarodziejską różdżkę. Dzięki Kiszczakowi i jego służbom ekipa Jaruzelskiego wiedziała, że liczebnie jest nas garstka, ale naszych rękach był nadal wielki potencjał mitu. Powtórzę jednak jeszcze raz. Wtedy, na przełomie 1988 i 1989 roku obie strony były wykończone. Partia też, bo wojsko ją wykończyło.

Żartuje Pan ze mnie.
Nie żartuję. Jeśli po 13 grudnia wojsko z bezpieką przejęło funkcje partii, jeżeli od brygadzisty poprzez majstra, kierownika wydziału po dyrektora przedsiębiorstwa, to nie partia zatwierdzała na stanowiskach, ale bezpieka i komisarz wojskowy, to znaczyło, że ta partia jest martwa, a nomenklatury już nie ma. Bez nomenklatury zaś partia jest skończona politycznie, bo niczym nie rządzi. Przecież większość członków KC była przeciwko Jaruzelskiemu, kiedy postanowił pójść do Okrągłego Stołu. Kiedy w czasie plenum okazało się, że większość jest przeciwko jego pomysłowi, powiedział, że kierownictwo podaje się do dymisji i niech wybierają nowe. Wtedy tamci się poddali.

Nie chcieli walczyć o utrzymanie władzy?
Nie mogli, bo wiedzieli, że bez wojska nie istnieją. Tak więc powtórzę, porozumienie Okrągłego Stołu było porozumieniem dwóch śladowych elit. Komunizm się załamał. Nie myśmy go obalili, jeśli już ktoś go obalił to Gorbaczow mimo woli, mówmy po imieniu, niewątpliwie jednak polskie przejście było przejściem prekursorskim i bezpiecznym.

To co Pan zrobi z jego kontestatorami?
Nic. Najpierw się boczyli, bo nie chcieli gadać z czerwonym, a potem zostali na marginesie i tym bardziej byli niezadowoleni. To jest grajdoł, a frustracja wynika z tego, że ktoś się nie załapał i jest przegranym graczem. Choć muszę przyznać, że to sztuka zbudować wielką, fikcyjną narrację, że to był i jest spisek elit przeciwko bohaterskiemu narodowi. To naprawdę trzeba umieć zrobić.

No to jak Pan patrzy z perspektywy historyka na odradzanie się kalki Polak-katolik prawdziwym patriotą jest.
To są gotowce. Mają jakoś wyrażać poczucie więzi narodowej, które jest kontestowane przez poprawność europejską i przez globalizm. I przyznam, że globalizm jest zagrożeniem poważnym, bo globalizacja gospodarcza niszczy państwo narodowe, pozbawia je możliwości wpływu na procesy ekonomiczne i czyni z demokracji wydmuszkę, co niszczy przede wszystkim lewicę, czyli socjaldemokrację.

Globalizacja uniemożliwia realizację państwa opiekuńczego?
Niszczy receptę Keynesa, zresztą już nie bardzo się utrzymującą, na której wciąż jeszcze oparte były tzw. państwa dobrobytu, typu socjalnego jak Szwecja. Trzeba jednak pamiętać, że narody istniały przed Keynesem i będą istnieć po Friedmannie. Wprawdzie nie są odwieczne, więc nie są też i wieczne, ale pomysł, że znikną na naszych oczach wydaje mi się skrajnie nierozsądny, a moda, by traktować wspólnotę narodową jako byt fikcyjny jest modą niemądrą.

Bo konsoliduje ruchy narodowe?
Bo znajduje swoje odbicie lustrzane w tych głupich nawrotach do schematów z pierwszej połowy XX wieku.

Czyli pomysł przekształcenia Unii Europejskiej w Stany Zjednoczone UE to fantastyka?
Może nie fantastyka, ale pomysł mało realny właśnie ze względu na rolę wspólnoty narodowej. Unia wydawała się być odpowiedzią na globalizację, zaporą przeciwko zawłaszczaniu gospodarki i rządów nad nią przez globalny kapitał finansowy. Tylko że wprowadzenie wspólnej waluty, które do tego było potrzebne, odbyło się bez oprzyrządowania politycznego, a o nie było i jest trudno, ponieważ nadal mamy wspólnoty narodowe i narodowe interesy. Słowem kwadratura koła. Oczywiście pojawia się nacjonalistyczna odpowiedź na globalizację, tak jak chce to robić Orban na Węgrzech. Spójna, tylko, że pozbawiona szansy powodzenia, bo nawet wielkie gospodarki narodowe są na to za słabe, więc co tu mówić o malutkich Węgrzech. Unia jest dość protekcjonistyczna, chroni swój wewnętrzny rynek, ale trzeba znaleźć sposób na pogodzenie poczucia więzi narodowej i tożsamości narodowych z ponadnarodowym mechanizmem decyzji politycznych i gospodarczych. Globalnego kapitału finansowego nie okiełzna żadne państwo narodowe z osobna. Może tego próbować duża grupa państw, tylko, że można przewidywać w takiej sytuacji, iż będą podejmowane próby zlikwidowania tego rozbratu między polityką narodową a gospodarką, a zwłaszcza finansami zglobalizowanymi, i wtedy to może przybrać postać walki o hegemonię. Premier Czernomyrdin zauważył kiedyś w swoim słynnym powiedzeniu "chcieliśmy dobrze, a wyszło jak zawsze". To zawsze jest zabawa w ucznia czarnoksiężnika i nigdy nie wiemy, co ostatecznie wyniknie z różnych decyzji.

Nie wierzy Pan, że będzie dobrze?
Już jest niedobrze, a jak jest niedobrze, to znaczy, że będzie walka o hegemonię i to jest droga do tego, by przywrócić odpowiednie proporcje między polityką globalną i gospodarką. Pamiętajmy, że instrumenty walki o panowanie nad światem są te co zawsze, to znaczy...

że prędzej czy później będzie wojna.
Zaraz tam wojna. Bez przesady, choć z drugiej strony arsenały i dowództwa wojskowe są ciągle w rękach państw narodowych.

Kiedy do Grecji ogarniętej chaosem kryzysu przyjechała Angela Merkel, Grecy porównali ją do Hitlera, a odpowiedzią na plan oszczędnościowy były żądania odszkodowania za II wojnę światową.
Zręczna demagogia, a odszkodowania to nam wszyscy powinni płacić, bo albo nas okupowali albo zdradzali, a myśmy byli zawsze niewinni.

Rozumiem sarkazm, ale czy Pana zdaniem, szansą na wyjście z kryzysu jest jakiś nowy porządek Europy bądź świata?
Nie jestem wizjonerem. Kiedyś byłem, ale się sparzyłem. A zawodowo, jako historyk zajmuję dziejami a nie będziejami. Miałem kiedyś skłonności profetyczne, ale mi przeszły, od kiedy coraz częściej znajomi gratulowali mi, że dobrze wyprorokowałem, a ja widziałem, że źle. Moje przepowiednie były optymistyczne: mieliśmy mieć wspaniałą robotniczą demokrację - tak żeśmy pisali z Kuroniem w 1964-65 roku. Mieliśmy z łatwością pokonać system, bo przecież był międzynarodowy i gnębił wszystkie ludy imperium, więc jak poślą na nas tych radzieckich żołnierzy, to oni odwrócą lufy w drugą stronę i pokażą imperium, gdzie raki zimują.

Znęca się Pan nad sobą.
Tylko troszkę. Dopiero jak pięć państw, w tym i nasze, wkroczyło do Czechosłowacji, uznałem, że trzeba dolać do tego miodu tęsknoty i prognozy krzynę dziegciu trzeźwości. Później już starałem się być realistą, ale nie wiem, czy mi wychodziło. Pani by chciała, żebym coś wyprorokował, a ja wiem, że nie potrafię. Wtedy też nie potrafiłem, ale jeszcze tego nie wiedziałem.

To się nazywa mądrość, jeśli człowiek uświadamia sobie, czego nie wie i czego nie umie. Jeśli jednak nie chce Pan prorokować, trudno. Niech Pan mi powie w takim razie, czy mamy kryzys demokracji?
Cały czas o nim rozmawiamy. Demokracja istnieje na szczeblu państwa narodowego. Na szczeblu ponadnarodowym dotychczas nie zaistniała, a coraz więcej decydujących o naszym życiu spraw rozgrywa się na nim. Europa musiałaby się więc dopiero stworzyć. Pytała mnie pani o tę koncepcję Stanów Zjednoczonych Unii Europejskiej. Różnica w tym, że Stany Zjednoczone wbrew pozorom są państwem narodowym, powstałym w oparciu o ludobójstwo rdzennej ludności i element anglofoński. Czy takie spoiwo jest w Europie? Ja oczywiście mnożę przeszkody, ale trzeba sobie zdawać z nich sprawę.

To zapytam inaczej - rzeczywiście demokracja to jest ten najlepszy z możliwych, przy wszystkich swoich słabościach, systemów politycznych?
Widziałem totalizm prawdziwy, i autorytaryzm posttotalitarny. Tu się trzymam terminologii Andrzeja Walickiego, bo ona mi się wydaje - przez pryzmat moich osobistych doświadczeń - nie od rzeczy. Według jego koncepcji, mimo że kształt systemu decyzyjnego państwa komunistycznego po 1956 roku teoretycznie nie uległ zmianie, to faktycznie to państwo zrezygnowało z ambicji panowania nad duszami obywateli. Przyjęto zasadę "prywatnie możecie sobie myśleć co chcecie, bylebyście nie wtrącali się nam do rządzenia i nie mieli obywatelskich aspiracji". Więc proszę się nie dziwić, że wolę demokrację od innych systemów politycznych.

A wierzy Pan w lewicę w Polsce?
Hm. Nie wierzę w SLD. Powstał na wzór zachodniej socjaldemokracji w momencie, kiedy ta zaczęła tracić siły witalne. SLD też traci siły witalne, nawet nie wiem, czy nie jeszcze bardziej. W końcu tzw. trzecią drogą, która nie jest trzecia, tylko neoliberalna, SLD szedł z entuzjazmem, choć nie on ją wymyślił. Jest też kwestia przeskoku od mentalności późnej nomenklatury, która jest w gruncie rzeczy mentalnością biznesu do tej niby nowoczesnej socjaldemokracji w stylu zachodnim. Ta mentalność zresztą, a nie jakiś spisek, to jest ten sekret tłumaczący, dlaczego kadra postnomenklaturowa zdobyła silne pozycje w biznesie. Obok tego wymiaru psychologicznego, mieli nie tyle pieniądze, ile kontakty w bankach, gdzie te pieniądze mogli pożyczyć, mieli też dostęp do informacji. Polska nie jest żadnym wyjątkiem, tam gdzie nie było żadnych okrągłych stołów jest tak samo albo gorzej. Popatrzmy choćby na Rumunię, gdzie była krwawa rewolucja. Zabito dyktatora, czyli zrobiono to wszystko, co jest ideałem naszych kontestatorów i co?

Wiem, że dzisiaj trudno byłoby napisać "List do partii"...
Dlatego jestem bezpartyjny. Chyba nigdy nie miałem specjalnych predyspozycji do partyjności. Byłem w dwóch partiach. Z jednej mnie wyrzucili i słusznie, bo na moje własne życzenie. Z drugiej wystąpiłem. Też słusznie, więc widocznie się do tego nie nadaję. Pierwsza to była PZPR, a druga Unia Pracy.

To zapytam tak: napisałby Pan dzisiaj "List do rodaków"?
Za stary jestem. Ja już nie mam takich wyobrażeń ani o sobie, ani o rodakach.

Tym gorzej dla rodaków?
Pani sobie żartuje. O rodakach mam dobre wyobrażenie i myślę o nich ciepło. Jestem człowiekiem zadowolonym, szczęśliwym. Mam wspaniałą rodzinę, która się powiększyła. Mój syn się ożenił, a ja jestem wręcz zakochany w synowej. Ale właściwie czemu ja to pani mówię?

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Prof. Karol Modzelewski: List do rodaków? Za stary jestem na to - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska