Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Premiera płyty „The New Tradition” Adama Bałdycha, świetnego skrzypka jazzowego już 30 maja

Małgorzata Matuszewska
Adam Bałdych
Adam Bałdych Bartosz Maz
Adam Bałdych – skrzypek i kompozytor opowiada o swojej świetnej, nowej płycie, mówi m.in. o różnicach między płytą a koncertem, o źródłach muzycznych inspiracji.

W czasie Jazzu nad Odrą razem z Yaronem Hermanem zagrał Pan fragmenty z płyty The New Tradition. Kto jest jej pomysłodawcą?
To mój autorski album, który nagraliśmy wspólnie dla Act Music, ale koncepcja płyty i idea pochodzą ode mnie. W tak intymnych układach, jak muzyczny duet, dwie osoby mają niezwykle ważny wpływ na brzmienie wykonywanej muzyki.

Dlaczego zaprosił Pan Yarona Hermana?
Chciałem, żeby powstała całość, w której dla każdego artysty jest dużo przestrzeni i każdy jest odpowiedzialny za muzyczny kierunek. Szukałem artysty pasującego do całości sposobem gry, wrażliwością i podejściem do muzyki. Takim artystą okazał się być Yaron Herman – wybitny izraelski pianista.

Dlaczego zaaranżował Pan i zestawił obok siebie utwory Krzysztofa Komedy i Hildegardy von Bingen? To dość ryzykowny zabieg.

Pomysł zaczął rodzić się w mojej głowie trzy lata temu, kiedy byłem w Nowym Jorku. Odkrywałem dla siebie nowe kultury, bo Nowy Jork jest wspaniałym miejscem – w muzycznym tyglu spotykają się kultury całego świata. Z perspektywy wielu kilometrów, które dzieliły mnie od Polski, zacząłem zastanawiać się, kim jestem, co jest we mnie polskiego, unikalnego, świadczącego o moim pochodzeniu. Wtedy zacząłem przypominać sobie, co kształtowało mnie jeszcze w dzieciństwie, kiedy słuchałem pierwszych dźwięków, a potem w czasie dojrzewania. Ta płyta jest trochę punktem odniesienia dla mnie, łączy trzy elementarne rzeczy, które są dla mnie najważniejsze: tradycję europejskiej muzyki poważnej, polski folklor i jazz, szczególnie polski. I stąd dobór kompozycji, które są na płycie: moje autorskie utwory, pokazujące, kim jestem, ale też interpretacje kompozytorów średniowiecznych: Hildegardy von Bingen, kompozycji polskich jazzmanów: Krzysztofa Komedy, skrzypka Zbigniewa Seiferta.

Udało się Panu w ten sposób określić własną muzykę?
Płyta troszeczkę podsumowuje moją historię, mówi o tym, z czego składa się moja muzyka. Wyruszając w świat, trzeba być świadomym, kim się jest. I uznać swoje pochodzenie za wartość, bo dziś kultury całego świata mieszają się ze sobą tak ściśle, że trudno jest odróżnić jedną od drugiej. Ludzie szukają autentyczności. Dla mnie przykładem jest Skandynawia – Skandynawowie uznają swoje pochodzenie i kulturę za wielką wartość, zrobili z tego markę. Dla mnie polskość w muzyce i sztuce jest wielką wartością, staram się do niej w mojej muzyce odnieść.

Po co był Pan w Nowym Jorku?
Żeby mierzyć się z tym miastem. To jest miasto, do którego każdy muzyk jazzowy powinien trafić, bo historia jazzu tworzyła się właśnie tam. I dla każdego muzyka jazzowego punktem honoru jest: przybyć do Nowego Jorku, spróbować swoich sił i zobaczyć, jak nowojorscy muzycy, którzy bardzo wiele słyszeli, podejdą do indywidualnego muzyka. Dla mnie to była też przygoda: skończyłem studia i stwierdziłem, że nie mam nic do stracenia, a teraz jest czas, żeby spróbować swoich sił, zobaczyć, jak jest w Nowym Jorku, jak się tam poczuję. Było to niezwykłe doświadczenie, bo Nowy Jork to przepiękne miasto, ciekawe, pełne kolorów i zapachów, wyśmienitych restauracji ze świata – można skosztować całego świata w jednym miejscu, poznawać niezwykle otwartych ludzi.

Skrzypce jazzowe są tam bardzo popularne?
Zrozumiałem, że po pierwsze skrzypce wciąż są niszowe dla muzyki jazzowej, nawet w Nowym Jorku i, kiedy pojawiałem się na różnych jam sessions, grałem koncerty, moja muzyka narobiła trochę szumu, bo nawet nowojorscy muzycy nie są przyzwyczajeni do skrzypiec. To mnie utwierdziło w przekonaniu, że jest dla tego instrumentu bardzo dużo przestrzeni w muzyce współczesnej. Stwierdziłem też, że czuję się Europejczykiem, kultura Europy jest mi najbliższa. Po nowojorskich, wyśmienitych doświadczeniach, postanowiłem wrócić do Europy i tu się dalej rozwijać. Bo w tradycji europejskiej czuję się, jak ryba w wodzie. W międzyczasie dostałem kontrakt w niezwykle prestiżowej niemieckiej wytwórni Act Music i to sprawiło, że – bogatszy o nowojorskie doświadczenia – wróciłem do Polski. Słuchacze poznali zupełnie nowe oblicze Adama Bałdycha i chyba od tamtej pory zacząłem rozwijać się w niezwykle szybkim tempie, bo Nowy Jork dał mi bardzo duży bodziec.

Może każdy muzyk powinien wyjechać z Polski na jakiś czas?
Jesteśmy coraz bardziej świadomi tego, że możemy zdobywać świat, bo granice są otwarte, znamy języki, możemy komunikować się ze wszystkimi, tworzyć z nimi coś wspólnego, dzielić się tym, co mamy. Sądzę, że ten sposób myślenia będzie sprawiał, że coraz więcej artystów z Polski będzie wyjeżdżało i tak tworzyło swoją sztukę. Nie ma się czego wstydzić, mamy wielu zdolnych ludzi i mam tylko nadzieję, że polska kultura i instytucje za nią odpowiedzialne dostrzegą wartość polskiej sztuki, stwierdzą, że warto ją wysyłać poza granice, bo to sprawi, że ludzie będą nas znać i będą nas wspierać.

Zaczynał Pan od skrzypiec?
Tak, miałem dziewięć lat, kiedy je wziąłem do ręki. Uczyłem się w szkole muzycznej muzyki klasycznej. Do dziś w tej mojej szkole chodzą legendy: akompaniatorzy bali się grać ze mną Bacha, bo potrafiłem połowę utworu improwizować, jak zapomniałem nut. Nigdy nie wiedzieli, gdzie wyląduję z kompozycją (uśmiech). Dziś myślę, że to były pierwsze przejawy chęci tworzenia i grania muzyki, którą sam improwizuję i komponuję, poza interpretowaniem cudzych utworów. Mieszkałem w Gorzowie Wielkopolskim, trudno było przełamać stereotypy i pokazać nauczycielom, że mam swój własny, trochę inny pomysł na muzykę, że jestem w stanie zaryzykować wiele, żeby osiągnąć to, co samemu chciałbym robić. Często miałem więc problemy z klasyczną edukacją, ale myślę, że z dzisiejszej perspektywy nauczyciele, którzy wtedy nie do końca potrafili zrozumieć, dlaczego chcę iść jazzową drogą i buntować się przeciwko klasycznemu wizerunkowi skrzypiec, dziś widzą, że tak naprawdę już od dawna miałem pomysł na to, jak pokazać skrzypce w innej roli. To instrument bardzo stary, ale może świeżo brzmieć i funkcjonować w dzisiejszej muzyce jako coś wciąż nieodkrytego, czemu można nadać nowy kształt.

Od początku grania chciał Pan uprawiać jazz?
Pomysł pojawił się po jakimś czasie, chociaż dość wcześnie. Pierwszy raz zachwyciłem się muzyką jazzową na dobre, mając 14-15 lat. Uczestniczyłem jako słuchacz w zajęciach gorzowskiej Małej Akademii Jazzu – to seria zajęć dla dzieciaków ze szkół podstawowych, prowadzona przez artystów z całej Polski i nie tylko. Kiedy pierwsze płyty jazzowe trafiły w moje ręce, duch muzyki jazzowej niezwykle mnie zainspirował. Okazało się, że jest muzyka, przez którą płynie wolność. Było ją słychać z każdym dźwiękiem, muzycy są wolni i mogą dać się ponieść prawdziwym emocjom, temu, co czują w danej chwili. To było dla mnie niezwykle ważne: żeby opowiadać przez muzykę to, co czuję w chwili, w której ją tworzę. Od 15 roku życia wiedziałem, że jazz to będzie moje życie. Właściwie nie miałem już nigdy wątpliwości, że tak będzie zawsze.

Pana rodzice są muzykami?
Nie. Ale obie moje siostry i brat mają do czynienia z muzyką. Mój brat Grzegorz jest kompozytorem i gitarzystą, pisze teksty do swojej własnej, autorskiej muzyki. Moja najstarsza siostra Magdalena jest wokalistką w Nowym Jorku. Druga siostra Ola, mieszka w Filadelfii, tworzy grafikę – również do płyt jazzowych. Każdy z nas związał się z muzyką, choć ona pojawiła się dopiero w naszym pokoleniu, za to na dobre.

To znaczy, że rodzice dbali o Państwa wychowanie...
Rodzice dbali o naszą edukację, choć to my sami mieliśmy ciągoty do muzyki. Chcieliśmy się uczyć, a rodzice nas rozumieli, choć zajmowali się zupełnie innymi rzeczami. To było w nich niezwykłe i jesteśmy bardzo wdzięczni, że nie starali się pokierować nas drogą, którą znali, ale pozwolili sami uczyć się tego, że można wstawać trochę później, kłaść się też później, że można w nocy budzić się i komponować. To dla nich też było nowe doświadczenie. Po latach opowiadają, że uczyli się od nas tego, że może być inny styl życia, że życie artysty jest inne i to zabawna część naszego życia.

Pana koncert jest niezwykłym przeżyciem dla słuchacza. Kiedy znów przyjedzie Pan do Wrocławia?
Koncert i płyta to dla mnie zupełnie inne media, przez które staram się komunikować ze swoją sztuką. Płyta z zasady jest dla mnie pewnego rodzaju produkt, na którym chciałbym zawrzeć trochę inne rzeczy, niż prezentowane podczas koncertu. Płyta to coś, co po mnie zostaje, nad czym się długo zastanawiam. Chcę, żeby jej zawartość była uniwersalna. Oczywiście, w studiu także staram się zawrzeć w muzyce magię chwili tworzącą się między instrumentami i muzykami tworzącymi dźwięki. Płyta jest jednak bardziej przemyślana, powinna być kompletna i zawierać wizje kształtujące się dłużej. A koncert to wydarzenie, które mówi o stanie ducha, w którym jestem na scenie. Podczas koncertu daję się ponieść emocjom i często nawet nie do końca myślę o tym w konceptualny, szeroki sposób, nie staram się podchodzić do tego na zimno, ale z pełnym wachlarzem uczuć, które mi towarzyszą w danej chwili. Myślę, że jeśli ktoś chce zrozumieć moją muzykę i przeżyć ją w pełni, powinien posłuchać płyty i przyjść na koncert. Nie wyobrażam sobie, żeby nie zagrać pełnego koncertu we Wrocławiu, bo przez ostatnie lata grałem wszystkie projekty w tym mieście. Publiczność jest tu wyśmienita, miejsca grania też, plany powoli się krystalizują. Wierzę, że w przeciągu roku przyjedziemy i zagramy z Yaronem koncert z całym materiałem z płyty.

Wracając do płyty, słyszę na niej tatrzańskie nuty...
To jest właśnie folklor, do którego się odnoszę. W tym wyrastałem, bo mając kilka lat, grałem w zespole ludowym i chłonąłem folklor. Dziś dla mnie to jest coś, czego nie chcę robić w dosłowny sposób, ale pewne impresje chciałbym zawrzeć w mojej muzyce. Bo to jest coś, co wskazuje ewidentnie na geografię miejsca, z którego pochodzę. Niestety, chyba przez okres komuny, polski folklor został potraktowany jako coś, czego należy się wstydzić. Dla mnie to niezwykle piękna muzyka, którą trzeba na nowo odkryć. Stąd tytuł The New Tradition – ta płyta mówi o naszej pięknej tradycji, ale chcę pokazać ją w świeży sposób. To nie jest płyta pełna tradycyjnych utworów, to płyta z muzyką Adama Bałdycha, zawierająca elementy wszystkich rzeczy, które są dla mnie ważne, przefiltrowane przez moją osobowość. Tak więc, patrząc na ten album, można tam odkryć mnie, ale słychać także to, do czego się odnoszę i co mnie inspiruje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska