Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Polski krykiet

Aleksander Malak
Janusz Wójtowicz
Przez tydzień żyłem w realnym świecie. No, zwyczajnie, pojechałem do lasu, w którym nie ma telewizora, o internecie słyszano, ale tylko tyle, że gdzieś tam jest, do gazet było z 10 kilometrów, a radio w samochodzie chwytało tylko stacje "bum-bum". Ze światem, który natenczas porzuciłem, łączyła mnie tylko komórka, ale nie jakiś tam smartfon czy ifon, tylko stara nokia bez żadnego wodotrysku. Żeby pogadać, kiedy będzie trzeba. Nie było.

Poczułem się, jakbym nagle znalazł się w obcym kraju. Chociaż nie powiem, żebym opuścił Polskę. Idę sobie przez zielony jeszcze las, pajączki wchodzą mi nieustająco w drogę, patrzę i co widzą moje gołębie oczy?

Ot, leży pod sosną całkiem jeszcze zdrowo wyglądająca lodówka. A tuż koło niej zupełnie niczego sobie biała muszla klozetowa. Fakt, że dziurawa, ale zawsze. Jakaś łączność z krajem została. Miło było. Choć nie do końca, bo przecież w Zielonogórskie pojechałem na grzyby. Tymczasem, choć to już koniec września, w lesie suchutko i grzybów na lekarstwo. "Grzybek tu, grzybek tam, ja już grzybki cztery mam; tu maślaczek, a tam rydz, tu zajączek, hyc, hyc, hyc…".

Pochodziłem więc po lesie, pomruczałem piosenki o grzybach, w końcu wsiadłem w auto i wróciłem do Polski.
Pierwszy raz po tygodniowej przerwie zetknąłem się z krajem w miejscu, w którym wyjazd z Zielonej Góry łączy się z zielonogórską obwodnicą. Ponieważ w ojczyźnie kierowcy nie bardzo rozumieją, co znaczy jeździć na zamek błyskawiczny, w korku stałem tylko 45 minut. Żeby przejechać trzy czwarte kilometra.

Drugi raz w ten sam sposób dorwała mnie ojczyzna pod Leśnicą. Kiedy tydzień wcześniej opuszczałem Wrocław, przejazd przez Leśnicę był jeszcze całkiem, całkiem. Kiedy wracałem, był już całkiem nie całkiem. Stałem (w nieświadomości, bo niby skąd miałem wiedzieć, że remontują tory) mizerną godzinkę.

Dopiero jednak trzeci kontakt z Polską wprawił mnie niemalże w euforię. Wszedłem bowiem w końcu do sieci i co znalazłem? Wiadomość o tym, że Polska drużyna wygrała międzynarodowy turniej w Sofii, pokonując w finale faworyzowanych Węgrów. W krykieta!!!

Potem poszło już z górki. Aha. Wiecie, na czym polega krykiet? Z grubsza na tym, żeby pogrążyć drużynę przeciwną, eliminując kolejno jej graczy. Kiedy zostanie tylko jeden przeciwnik, mecz się kończy. Taki mecz składa się z dwóch inningsów. I nagle w sobotę otwieram telewizor, i widzę, jak kapitan drużyny opozycyjnej otwiera pierwszy innings, wołając do swoich batsmanów (odbijających) i bowlerów (rzucających), by zdmuchnęli z brody nie tylko resztki snu, ale przede wszystkim raz na zawsze wyeliminowali z życia, tym razem jeszcze politycznego, jednego takiego, który nieustająco rozpyla nasenne środki. Już bowiem w sieni czeka następca, który obywa się bez snu i jest prawdziwym wicket-keeperem (łapiącym).

I rzeczywiście w poniedziałek kapitan przedstawia cierpiącego na bezsenność, po czym schodzi z boiska, nie chcąc słuchać, co też bezsenny ma do powiedzenia. Ale po co ma słuchać, skoro od dawna wie? Nie dlatego jest się kapitanem, żeby nie wiedzieć, co zrobi wicket-keeper.

A wicket-keeper przez pół godziny mówi, że lepiej być bogatym i zdrowym, niż biednym i chorym, co podoba mi się nadzwyczajnie. Więc pakuję manatki i wracam do lasu, tym bardziej że zanosi się na deszcz, a to niechybnie znamionuje bliski wysyp.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska