MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Politykom kłaniać się już nie będę. Rozmowa z dr hab. inż. Alicją Bachmatiuk

Rozmawiamy z dr hab. inż. Alicją Bachmatiuk, która nie zgodziła się na praktyki w polityce kadrowej w Sieci Badawczej Łukasiewicz  we Wrocławiu.
Rozmawiamy z dr hab. inż. Alicją Bachmatiuk, która nie zgodziła się na praktyki w polityce kadrowej w Sieci Badawczej Łukasiewicz we Wrocławiu. mat. prywatne
Rozmawiamy z dr hab. inż. Alicją Bachmatiuk, która nie zgodziła się na praktyki w polityce kadrowej w Sieci Badawczej Łukasiewicz we Wrocławiu. Opowiedziała Gazecie Wrocławskiej o propozycjach obsadzania intratnych, świetnie płatnych stanowisk partyjnymi nominatami. Po nagłośnieniu tematu, oświadczenie w tej sprawie wydało centrum badawcze Łukasiewicz. Całą rozmowę, jak i oświadczenie znajdziecie poniżej.

Polska naukowiec, chemik dr hab. inż. Alicja Bachmatiuk, wróciła do kraju z intratnego i prestiżowego stanowiska w ośrodku badawczym w Korei Południowej. Co nią kierowało? Chciała budować w Polsce kompetencje środowisk naukowych, rozwijać projekty badawcze i komercjalizować je z sukcesem dla kraju.

Zaczęła pracę w EIT+ we Wrocławiu, wkrótce objęła funkcję dyrektorki jednego z instytutów Sieci Badawczej Łukasiewicz (SBŁ), PORT (Ł-PORT, kontynuator EIT+) - kluczowej z punktu widzenia interesów i polityki gospodarczej państwa, dbającej o komercjalizację wyników badań.

Nowe władze SBŁ, której podlega jednostka kierowana przez Alicję Bachmatiuk, szybko zaczęły składać jej niemoralne propozycje. Miała kogoś zatrudnić na swojego zastępcę, i to poza konkursem, wkrótce sama miała zgodzić się ustąpić, a to po to, by partyjni nominaci mogli objąć posady.

Koniec jest taki, że Bachmatiuk pozbawiono stanowiska i złudzeń, że polityka nie ma nic wspólnego z nauką.

Maja Majewska: Dlaczego i kiedy pani wróciła z Korei?
Dr hab. inż. Alicja Bachmatiuk: Nie tylko ja, mnóstwo Polaków wróciło, żeby pracować w ojczyźnie i dla polskiej nauki. To jest dowód na to, że tu jest przestrzeń, są pieniądze, będą możliwości stabilnego rozwoju. Kiedy pojawiła się taka możliwość, wróciłam, bo chciałam pracować dla polskiej nauki. Był 2015 rok.

Mamy rok 2024, a pani znów mówi o wyjeździe...
Mam dwie propozycje: jedną w Azji, drugą w Europie. Tam nie będę weryfikowana politycznie, ale na podstawie tego, co już zrobiłam i co mogę zrobić jako naukowiec.

Jak polityka wkradła się do kierowanej przez panią instytucji naukowo-badawczej?
Najpierw poproszono mnie o to, żebym powołała na swojego zastępcę do instytutu polityka, Bartłomieja Ciążyńskiego (obecny wiceminister sprawiedliwości, były wiceprezydent Wrocławia, szef klubu radnych Lewicy, walczący przeciw ksenofobii i rasizmowi - przyp. red). Prezes SBŁ dr Hubert Cichocki zaprosił mnie do Centrum Łukasiewicz i powiedział, że tu jest taki człowiek, który ma doświadczenia wdrożeniowe i legislacyjne. I on ma zostać moim zastępcą do spraw komercjalizacji. Powiedziałam, że zastanowię się nad tym. Miałam otwarty konkurs na to stanowisko, więc najpierw musiałam ten konkurs zamknąć, nie wyłaniając zwycięzcy. Przeprocedowałam dokumenty tak, żeby powołać pana Ciążyńskiego. Czułam, że nie mam wyjścia. Ja nawet nie wiedziałam, kto to jest. To znaczy wiedziałam, że jest wiceprezydentem Wrocławia, ale nie wiedziałam, z jaką opcją polityczną jest związany. Raz nawet siedziałam koło niego na jakimś spotkaniu, ale jak mi prezes Cichocki powiedział to nazwisko, to ja nawet nie mogłam sobie go skojarzyć.

Czyli przyjęcie pana Ciążyńskiego zasugerował prezes Hubert Cichocki?
Tak. Tłumaczyłam, że na to stanowisko jest potrzebna osoba z odpowiednimi kompetencjami, że powinna być wyłoniona w konkursie, że przecież pan Ciążyński, jeśli posiada wiedzę i doświadczenie, może stanąć do konkursu. Na to prezes wręcz mnie wyśmiał i powiedział: „To ja powołuję na te stanowiska”. Kolejnym razem spot-kaliśmy się we troje. Przekonywano mnie o wybitnych kwalifikacjach w problematyce wdrożeń pana Ciążyńskiego, bo przecież pracował w WPT (Wrocławski Park Technologiczny - przyp. red.), no i ja go przyjęłam. Ale dziś żałuję, że się wtedy pierwszy raz ugięłam, że zamknęłam konkurs. Źle zrobiłam. Uznałam, że to jest kandydatura polityczna, nie merytoryczna, i nawet zaznaczyłam w dokumentacji, że pan Ciążyński zostaje przyjęty do instytutu na polecenie prezesa Cichockiego. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że będziemy dostawać mniejszą o 20 procent subwencję. Więc ja musiałam zwolnić 30 osób oraz na wniosek prezesa zatrudnić człowieka z pensją prawie 40 tysięcy złotych brutto.

Jak przyjął go zespół?
Nie ukrywałam, że nam tę osobę polecono przyjąć i że jest z klucza politycznego. Pan Ciążyński jest miłym człowiekiem i jakoś z zespołem próbował się dogadać, ale zgrzyty były. Mówił mi nawet, podkreślając, że się nie skarży, że podczas spotkania z liderami grup badawczych został, przepraszam za kolokwializm, rozjechany.

Merytorycznie?
No tak. Źle to wszystko wyszło, bo on się poczuł jak na rozmowie kwalifikacyjnej, a przecież już tę pracę miał. Z drugiej strony trudno się dziwić liderom grup badawczych, bo każdy z nich otrzymał stanowisko w procesie rekrutacyjnym. To jest potrzebne, bo na tym stanowisku, które zajmuje pan Ciążyński, powinni zasiadać ludzie, którzy dobrze rozumieją pracę naukowców i mają pojęcie o komercjalizacji projektów badawczych.

I to nie było ostatnie polecenie?
Kolejne dotyczyło mnie. Prezes Cichocki zapytał, co ja na to, gdyby moje stanowisko dostał ktoś inny, ktoś, kto ma większe doświadczenie w zarządzaniu większymi niż nasz PORT jednostkami, ale sam nie jest czynnym naukowcem i jako taki nie może być zastępcą ds. badawczych. Więc pomysł był taki, żeby ta osoba zajęła moje miejsce, a ja zostałabym takim zastępcą.

Nie miała pani doświadczenia w zarządzaniu?
Przeszłam przez wiele szczebli i zainwestowałam wiele czasu, by nauczyć się zarządzania. Skończyłam m.in. studia MBA, żeby kierować instytutem. Nie byłam oderwanym od rzeczywistości naukowcem, który nagle zostaje szefem. Znam się na zarządzaniu, zaangażowałam się całkowicie, żeby zrealizować postawione przede mną cele. Więc bardzo źle się z tym poczułam. Pomyślałam: jak oni tak mogą? Kto w zasadzie o tym decyduje? Ja mam 5-letni kontrakt, upłynęło dopiero 1,5 roku, a taki kontrakt można zerwać z poważnych, dyscyplinarnych przyczyn, np. gdybym sprzeniewierzyła pieniądze.

Kto miał panią zastąpić?
Prezes Cichocki sugerował, że jest to sprawa poufna. Podkreślał też, że mnie obserwuje, że widzi, że mnie najbardziej interesuje praca naukowa i świetnie na zastępcę do spraw badawczych bym się nadawała. Miałam dość szybko dać odpowiedź na tę propozycję. Kiedy zaczęłam dopytywać, kto miałby zająć moje miejsce, prezes się zmieszał, no ale w końcu powiedział, że chodzi o prof. Bosakowskiego z Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu. Odpowiedziałam, że nie ma takiego. „Może chodzi o prof. Bosego (Jarosław Bosy, były rektor Uniwersytetu Przyrodniczego, który nie został wybrany na drugą kadencję - przyp. red.)”? - zapytałam. Zestresowany prezes Cichocki tylko potwierdził, że tak. Usiłował mnie zastąpić osobą, której nazwiska nie zapamiętał. Powiedziałam, że się zastanowię, ale czuję, że raczej nie będę się mogła na to zgodzić. Będę musiała po prostu odejść. Natychmiast Cichocki zaczął zapewniać: „Nie chcemy pani stracić, zastanówmy się nad innymi opcjami. Organizacja nie może pożegnać tak dobrego naukowca, a pani ma uznany dorobek”, itp.

Zna pani profesora Bosego?
Znam, i zadzwoniłam do niego. Zapytałam wprost: „Dlaczego pan mnie atakuje? Dlaczego próbuje zabrać mi moje stanowisko?”. Zaczął się bronić, że dostał propozycję z Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Warunkiem przyjęcia przez niego tej posady było to, że zostawi mnie na stanowisku zastępcy do spraw badawczych. Zapytałam: „Dlaczego pan do mnie nie zadzwonił? Przecież się znamy ze środowiska naukowego, a pan liczy na to, że mnie ktoś wyrzuci, żeby pan miał pracę”? Powiedziałam, że poinformuję międzynarodową radę instytutu, że to jest nieetyczne zachowanie, niegodne naukowca. On mnie zapytał, co ma w takiej sytuacji zrobić. Trudno mu było podjąć decyzję, był na wakacjach pod Etną. Powiedziałam, że to, co zrobi, zależy teraz tylko od niego. Sam sobie buduje opinię takim postępowaniem. Dodałam, że nie jestem zainteresowana, żeby zostać jego zastępcą, ani pracą w miejscu, gdzie tak wygląda obsadzanie stanowisk.

No i co pani poczuła jako naukowiec, szef, kobieta?
Jakby dano mi w twarz. Instytut ma sukcesy i nikt na to nie patrzy. Zdobyliśmy 15 mln euro z programu „Horyzont Europa” (to program Unii Europejskiej na rzecz badań i innowacji na lata 2021-2027 - przyp.red.), pozyskaliśmy pieniądze z Urzędu Marszałkowskiego na remont części budynków kampusu na Praczach Odrzańskich, mamy międzynarodowy zespół naukowy, zarabiamy pieniądze, wykonując badania czy prace na rzecz przedsiębiorców. Mimo zmniejszonych subwencji dobrze sobie radzimy także finansowo. Dużym naszym sukcesem było utworzenie Centrum Diagnostyki Populacyjnej Łukasiewicz - PORT. W czasie pandemii robiliśmy tam testy, badania na COVID, pomagaliśmy sanepidowi i szpitalom, szczepiliśmy. Mówię to z dumą, choć wtedy nie ja kierowałam instytutem, byłam dyrektorem ds. badawczych, ale utożsamiam się ze wszystkim, co w instytucie przez lata tworzyliśmy. I po tym wszystkim słyszę, że ma mnie zastąpić ktoś, komu skończyła się praca na Uniwersytecie Przyrodniczym...

No ale kiedy trzeba było przyjąć kogoś z klucza pozamerytorycznego, nazwijmy to wprost - partyjnego - to pani to zrobiła. Kiedy kolejna sprawa dotknęła pani osoby, to teraz pani mówi, że to nieetyczne…
Tak jak powiedziałam wcześniej, żałuję, że się wtedy ugięłam. Powinnam odmówić albo już wtedy po prostu odejść. Przyznaję, że popełniłam błąd, wykonując polecenie prezesa Cichockiego zatrudnienia poza konkursem pana Ciążyńskiego. Kolejnej decyzji wynikającej ze względów politycznych nie chciałam się już podporządkować. Napisałam do prezesa, że odmawiam złożenia rezygnacji i kopię prze- słałam do wiceminister Marii Mrówczyńskiej z MNiSW i międzynarodowej rady instytutu.

Szef tejże, prof. Mark H. Rümmeli (urodzony w Szwajcarii naukowiec, założyciel innowacyjnych laboratoriów, współpracownik NASA oraz uniwersytetów w Pekinie, Oksfordzie, Ostrawie) prawie natychmiast napisał do premiera Donalda Tuska, z kopią do samorządowców, list, w którym staje za panią murem i zapewnia o pani apolityczności, potwierdza też pani dorobek naukowy.
Tak, okazało się, że mogłam liczyć na wsparcie członków rady i jestem za to wdzięczna. Radę ciężko było zbudować. To są przedstawiciele nauki, biznesu, samorządu. Wiele z tych osób to naukowcy o międzynarodowej renomie, którzy są zszokowani, że w europejskim kraju możliwe są takie decyzje prezesa dużej organizacji. Kiedy zostałam dyrektorem instytutu, chciałam pracować z dotychczasową radą, bo jej największa siła tkwi w ciągłości. Mogłam ją w całości wymienić, ale nie zrobiłam tego, bo nie widziałam w tym żadnego sensu. Dzięki długiemu zaangażowaniu członków rady mają oni dogłębną wiedzę o tym, co robimy, do czego zmierzamy i jaką drogą tam idziemy. Budowanie wszystkiego od nowa tylko dlatego, że jest nowy szef, w tym wypadku ja, jest pozbawione logiki. Dzwonił też do mnie wówczas wiceminister Ciążyński z informacją, że mój prezes ma związane ręce, że nie ma wyjścia oraz prosił mnie, żebym jeszcze raz przemyślała swoją decyzję. Odpowiedziałam, że nie ma mowy. To jest dla mnie policzek i ja zdania nie zmienię. Moja odpowiedź jest w mejlu: „Nie przyjmuję tej propozycji” i koniec. Potem zostałam wezwana do Warszawy, to było w zeszłym tygodniu. Nie pojechałam tam, bo wypadł mi dysk, i to jeszcze podczas służbowej podróży do Krakowa. Obecnie jestem na zwolnieniu i próbuję dojść do siebie.

Jak zareagowali na to pracownicy?
Część chciała pisać list poparcia, ale ja tego nie oczekiwałam, nie chciałam tego. Ludzie mają prawo się bać, że nowy szef będzie podpisanych pod listem wyrzucał z pracy. Jakaś petycja i tak powstaje i ma być wysłana do premiera Tuska, ale ja jej nie widziałam i nie będę jej oglądać. Nie chcę już tego komentować. Do swoich pracowników apeluję: żadnego listu nie wysyłajcie, bo będziecie za to ukarani. Podkreślam, że pracownicy mają prawo obawiać się o swoją przyszłość i o rodziny, a nie chcę, żeby płacili za moją decyzję i za to, że nie wykonałam politycznego rozkazu.

Czy pani nie przesadza? Przecież takich specjalistów, naukowców, nie da się z dnia na dzień wyrzuć i zastąpić innymi. Nie chodzą z CV od biura do biura.
To prawda, nie chodzą. Wystarczy jednak, że zmieni się strategia, to znaczy że PORT zamiast jednych projektów zacznie robić inne, więc jednych specjalistów zastąpi się innymi z innych dziedzin. To jest proste.

A pani się nie boi? Opowiada pani ze szczegółami przebieg rozmów - to może być dla pani koniec kariery.
Nie boję się, bo to jest mój protest wobec niegodziwości. To po prostu bardzo niesprawiedliwe. Nie tego się spodziewałam po zmianie władzy, myślałam, że będzie lepiej, a nie tak jak jest. Mówię prawdę, w każdym sądzie to powiem. I może ma pani rację, to mi zaszkodzi, ale tylko tutaj - w tych polskich realiach. Mam dwie propozycje pracy za granicą i skorzystam z jednej z nich. Po prostu wyjadę dokądś, gdzie zostanę bezstronnie zweryfikowana, nie pod kątem politycznym. Liczyć się będzie mój dorobek i potencjał, fakt, że coś dla nauki mogę jeszcze zrobić. O swoją karierę więc się nie obawiam.

Więc dlaczego, mówiąc to teraz, pani płacze?
Bo nie po to wracałam do kraju, żeby z niego uciekać (długie milczenie). Żałuję, że tak jest, bo ja chciałam budować polską naukę, polską rację stanu. Uważam, że mój kraj i Polacy zasługują na rozwój nauki, na to, by sprzedawać drogo technologie przez nas wymyślone. Nie marzę o tym, żeby pracować dla wielkich koncernów, jak LG czy Intel. Marzę, żeby pracować na rzecz naszego przemysłu, przedsiębiorczości.

Chce pani powiedzieć, że odebrano pani tę szansę? Przecież mogła być pani zastępcą, i to do spraw badawczych.
Nie powiem nic odkrywczego, stwierdzając, że nam, kobietom, jest w tym świecie trudniej. Ja jestem kobietą, która postawiła na naukę. To jest świat zdominowany przez mężczyzn. Jestem stosunkowo młoda, urodziłam się w 1981 roku. Nauczyłam się funkcjonować w tym męskim świecie, nauczyłam się stwarzać przestrzeń do dialogu, mój dorobek mi w tym pomaga. Włożyłam dużo, bardzo dużo pracy, by dotrzeć do miejsca, w którym jestem. Ministerstwo nauki to ludzie związani z Lewicą. Niosą na sztandarach hasła o równouprawnieniu, o należnym nam, kobietom fachowcom, miejscu. I co? I znowu muszę się podporządkować mężczyznom, którzy z niezrozumiałych dla mnie zupełnie powodów chcą mojego stanowiska, choć kierowany przeze mnie instytut ma już sukcesy i świetnie się rozwija. Wie pani, że to się dzieje teraz we wszystkich instytutach? Jakieś dziwne osoby bez kwalifikacji pojawiają się na stanowiskach dyrektorskich, np. w Łodzi były policjant zostaje szefem do spraw wdrożeniowych. Jakie on ma kompetencje? Wiele z tych nowych osób jest czynnymi politykami, prezes SBŁ Cichocki też jest politykiem (wiceprezesem partii Centrum dla Polski - przyp. red.), dodatkowo jest adiunktem na SGH i pracował w NIK. Politycy są zupełnie bezkarni i robią, co chcą. Szkoda tylko, że dzieje się to kosztem badań naukowych. Wie pani, jak to dziwnie wygląda, że poważni profesorowie siedzą przy jednym stole z 33-latkiem (tyle lat ma prezes Cichocki - przyp. red.) bez żadnego doświadczenia w zarządzaniu badaniami i boją się odezwać, bo zaraz też zostaną odwołani? Ja też się boję, że cała nasza praca zostanie zniszczona, bo nie podlega ocenie merytorycznej. Patrzy się na to przez pryzmat zależności od poprzedniej władzy, a to jest absurd. Ja nie głosowałam na poprzednią władzę. Owszem, pracowałam za jej czasów, ale jej nie popierałam. I co z tego? Jako naukowiec jestem uczciwa, dlatego zgodnie z tak pojętą uczciwością mówię, że tak być nie powinno. Pan prof. Bosy nie jest czynnym naukowcem, nie został wybrany na kolejną kadencję jako rektor UP, co też o czymś świadczy, więc dlaczego mam się ugiąć? Nie ugnę się, nie złamią mnie, bo to jest wbrew wartościom, w które wierzę, choćby ceną tej postawy miał być mój wyjazd z kraju.
Rozmawiała Maja Majewska

OŚWIADCZENIE SIECI BADAWCZEJ ŁUKASIEWICZ, WYDANE PO PUBLIKACJI WYWIADU:

Powody odwołania Pani dr Alicji Bachmatiuk z funkcji dyrektora Łukasiewicz – PORT są wyłącznie merytoryczne - informuje w oświadczeniu Magdalena Szczyrba, Kierownik Sekcji Komunikacji i Promocji z Sieci Badawczej Łukasiewicz.

Prezes Centrum Łukasiewicz podjął decyzję o odwołaniu Dyrektora w trybie art. 25 ustawy o Sieci Badawczej Łukasiewicz, w związku z czynnościami nadzorczymi dot. Łukasiewicz - PORT.

Analizy wykonane przez Centrum Łukasiewicz wykazały brak realizacji zadań ustawowych przez instytut pod kierownictwem dr Bachmatiuk. Łukasiewicz - PORT realizował projekty na niskim poziomie gotowości technologicznej (duża liczba badań podstawowych), generował krytycznie mało przychodów z tytułu komercjalizacji (w skali roku 2023 było to ok. 60 tys. złotych), wyróżniał się również jednym z najniższych w skali całej Sieci współczynnikiem efektywności wykorzystania subwencji.

Pani dr Bachmiatiuk otrzymała propozycję kontunuowania kariery naukowej w Łukasiewicz - PORT, którą odrzuciła.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Tragedia w Połtawie. 41 ofiar po rosyjskim ataku

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska