Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pokonał mistrza olimpijskiego na jego terenie

Wojciech Koerber
Antoni Tołkaczewski - nasz najstarszy olimpijczyk
Antoni Tołkaczewski - nasz najstarszy olimpijczyk Tomasz Hołod
Antoni Tołkaczewski do Helsinek dotarł, do Melbourne już nie. Dlaczego?

UWAGA! ARTYKUŁ POWSTAŁ W 2008 ROKU!

W kwietniu dolnośląski sport poniósł olbrzymią stratę. Zmarł, w wieku 80 lat, wioślarz Zbigniew Schwarzer, finalista igrzysk w Helsinkach (1952) i Melbourne (1956). Innymi słowy pożegnaliśmy wiosną najstarszego olimpijczyka z regionu.

Dziś jest nim 75-letni Antoni Tołkaczewski, były wrocławski pływak, w bogatym CV mający m.in. występ w Helsinkach. To tam właśnie pierwsze olimpijskie złoto po wojnie zdobył dla Polski Zygmunt Chychła. Siłą pięści, ale i sprytem. Srebro wywieźli z Finlandii inny bokser Aleksy Antkiewicz oraz gimnastyk Jerzy Jokiel, a brąz dorzucił wioślarz Teodor Kocerka.

Tu lista sukcesów się kończy. A nie powinna. Na skoczni w dal Elżbieta Duńska lądowała daleko poza granicą szóstego metra. Tyle że zmierzyli jej ledwie 5,65. Skąd tak paskudna pomyłka? Niestety, nie była to pomyłka, a długachny warkocz, który przy lądowaniu pierwszy dotknął piasku, zostawiając ślad na jakieś 60 cm.

Sędziowie, działając pod wpływem chwili i pod naciskiem Węgrów, uznali, że włosy to także część ciała. Po odjęciu "warkoczowego" okazało się więc, że nie będzie srebra, lecz odległe dwunaste miejsce. I nauczka na przyszłość. Cztery lata później w Melbourne Duńska, już w nowej szacie graficznej - czytaj ze skróconym warkoczem - skoczyła po jedyne dla Polski złoto i rekord olimpijski jednocześnie (6,35).

Wracając do Antoniego Tołkaczewskiego. W Helsinkach oficjalnie wskoczył do wody raz - w sztafecie 4x200 metrów stylem dowolnym. Biało-czerwoni zakończyli udział w eliminacjach. No a co z występem indywidualnym?

- Trenerzy uznali, że popłynie ktoś inny. Nie wiem, czym się kierowali, ale żalu nie mam. Mam za to satysfakcję, że dwa tygodnie później mistrza olimpijskiego, Szweda, pokonałem na setkę kraulem. Na jego terenie w Malmoe. Pływaliśmy wtedy w basenie wykutym w skale, z wodą morską mającą 9 stopni. Dziewczęta skurczów podostawały - wspomina dziś były zawodnik wrocławskich klubów: Sparty-Ogniwa i Ślęzy.

A pamiętacie, jak to było z pływaniem podczas pierwszych nowożytnych igrzysk w Atenach (1896)? Śmiałków wywożono łódkami w morze, wskakiwali do wody (13 stopni Celsjusza) i gnali z falą do brzegu. Niektórzy byli na lądzie równie błyskotliwi jak w morzu. Np. 19-letni bratanek z Węgier, Alfred Hajos, zwycięzca i na 100, i na 1200 m.
- Gdzie się pan nauczył tak świetnie pływać? - pytał Hajosa król Jerzy I. - W wodzie, Wasza Królewska Mość, w wodzie - wyjaśniał młodzieniec, niczym grecki filozof.
Helsinki '52. Ciężkie to były czasy, zważywszy na sytuację polityczną. Misja olimpijska równała się misji partyjnej. Nasi udali się do Skandynawii pod dowództwem płk. Henryka Szuberta, nade wszystko dbającego o "czystość socjalistycznej kultury fizycznej" i wznoszenie okrzyków na cześć Józefa Stalina. Zresztą, każda sportowa ekipa, opuszczająca za komuny kraj, otrzymywała partyjnego "patrona".

- Myśmy zawsze wiedzieli, kto kim jest i spokojnie to przyjmowali. A tych patronów nazywaliśmy - delikatnie rzecz ujmując - przyjebkami. Taki kierownik często dołączał do ekipy w ostatniej chwili. Bywało, że robiliśmy im kawały - zdradza pan Antoni. I tu dochodzimy do ważnej kwestii. Oto okazuje się, że wiceprezes PZLA Jerzy Sudoł - ten, co to po pijaku zasnął w Pekinie na trawniku - może się czuć rozgrzeszony. On tylko dbał o zachowanie olimpijskiej tradycji.

- My w Helsinkach wynieśliśmy takiego kierownika na łóżku przed hotel. Śpiącego w środku nocy. I był niemałą atrakcją. Nawet sprzątaczka pytała, czy powietrza mu w pokoju zabrakło. O nazwiskach nie chcę mówić, ale takie to były czasy. Pod kontrolą. Do nieprzyjemnej sytuacji doszło natomiast w czasie mistrzostw Europy w Turynie. Akurat żołnierze Andersa mieli wtedy urlopy, chcieli rodaków odwiedzić. I wtedy szybko wycofano nas do ambasady, żeby kontakt uniemożliwić. Żeby nikt nie pomyślał o wybraniu wolności. W zasadzie to na każdym wyjeździe coś się musiało dziać. Zawsze były też apele poranne, ale te traktowaliśmy z przymrużeniem oka - wyjaśnia wrocławski nestor.

W czasie igrzysk w Helsinkach Antoni Tołkaczewski liczył sobie ledwie 19 wiosen. Minęła kolejna olimpiada, jednak do Melbourne nie poleciał.
- To była jakaś dziwna sprawa. Wielu miało już minimum, ja również, ale nas odwołali. Nie wikłaliśmy się w szczegóły, bo - jak to mówią - mniej wiesz, spokojniej żyjesz. W każdym razie impreza przeszła koło nosa. Trudno dziś oceniać, co byśmy mogli tam zdziałać. Trudno też porównywać tamten okres z obecnym. Wtedy byłem tylko ja oraz trener. I nic poza tym. Robiło się jedynie okresowe badania lekarskie. Dziś nad jednym zawodnikiem pracuje sztab naukowców. Nie oszukujmy się, to jest biznes - zauważa nasz olimpijczyk.
Jest jednak coś, co przez lata się nie zmieniło. Baza.
- Zimą się pływało przy Teatralnej, a latem funkcjonował basen na Stadionie Olimpijskim. Jeździło się też na wodociągi na Niskich Łąkach - wylicza multimedalista mistrzostw Polski. Wstydliwa to dla miasta sprawa, bo przez pół wieku wiele się nie zmieniło. A jeśli już, to na gorsze. Nasz rozmówca nie zasłania się jednak logistycznymi kłopotami.

- I wtedy można było walczyć ze światową czołówką. Na 200 metrów miałem czwarty wynik na świecie. Nawet dostałem propozycję wyjazdu na jeden z amerykańskich uniwersytetów. Nie był to jednak dla mnie najlepszy czas na opuszczenie kraju. Miałem obowiązki. I bliskich powyżej 60. roku życia, których nie mogłem zostawić samych sobie - tłumaczy mistrz Tołkaczewski.

W kolekcji, oprócz worka medali z mistrzostw kraju, ma też srebro z akademickich mistrzostw świata, przywiezione z Berlina w 1951 roku (sztafeta 4x200 m). Był również pierwszym Polakiem, który zszedł poniżej minuty na 100 metrów kraulem.

W sporcie nic nie trwa wiecznie - poza kadencją Michała Listkiewicza, rzecz jasna - więc i pływanie trzeba było odstawić na bok.
- Czego się dorobiłem jako zawodnik? Niczego. Reprezentowanie barw Polski to była jednak przyjemność. A w politykę żeśmy się nie bawili. W końcu musiałem jednak pomyśleć o przyszłości. Skończyłem prawo, pracowałem, a od 1984 roku jestem emerytem. I teraz zajmuję się wnukiem. Nie myślę o tym, czy urodziłem się za wcześnie, czy nie. Życie trzeba brać takim, jakim jest. Jak mówię, sport był przyjemnością, choć za dużo czasu dla siebie nie zostawało. O 5 rano był pierwszy trening, później praca, a po 16 kolejne zajęcia. W okresie przygotowań olimpijskich trzeba było 12 km dziennie przepłynąć - mówi Antoni Tołkaczewski.

Przywódca dolnośląskich olimpijczyków i teraz nie narzeka na swój los.
- Rzadko się spotykamy w swoim gronie, ale jednak. Ktoś o nas pamięta. A widzę, że w pozostałych regionach wygląda to troszkę gorzej. Dopóki żyła Marysia Kwaśniewska (brązowa medalistka olimpijska w rzucie oszczepem - Berlin 1936, zmarła w październiku 2007 roku - red.), była aktywna na tym polu. A to, że za dużo nie mówię... Cóż, złe rzeczy staram się zapominać, a poza tym nie wszystko już pamiętam - uśmiecha się pan Antoni.

Nam wypada życzyć, by olimpijskim przywódcą Dolnego Śląska pozostał jak najdłużej.

***
Antoni Tołkaczewski - urodził się 29 grudnia 1933 r. w Warszawie. Absolwent Wydziału Prawa UWr. Pływak, specjalista w stylu dowolnym, reprezentant Sparty-Ogniwa (1950-1955) i Ślęzy Wrocław (1956-1958). Wielokrotny mistrz Polski, 15-krotny rekordzista kraju. Na igrzyskach w Helsinkach startował w sztafecie 4x200 m dow. z Bonieckim, Lewickim i Gremlowskim. Odpadli w eliminacjach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska