Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Olimpijczycy sprzed lat. Józef Zapędzki – pokazał ludziom, że warto marzyć

Wojciech Koerber
70. PLEBISCYT GAZETY WROCŁAWSKIEJ. W piątek 10 lutego w hotelu The Bridge ogłosimy laureatów 70. Plebiscytu Gazety Wrocławskiej na Sportowca i Trenera Roku. Przypominamy triumfatorów naszego plebiscytu sprzed lat. JÓZEF ZAPĘDZKI.

UWAGA! ARTYKUŁ POWSTAŁ W 2008 ROKU!

Józef Zapędzki - postać tyleż wybitna, co nieodgadniona. Trenować zaczął w wieku 28 lat i nie była to decyzja spóźniona, lecz trafiona. Strzał w dziesiątkę. Gdy sięgał po złoto na igrzyskach w Meksyku, liczył już sobie 39 wiosen. Olimpiadę później powtórzył sukces w Monachium. To on pokazał ludziom, że warto mieć marzenia. Że i ty możesz zostać mistrzem olimpijskim! Zresztą, historia utwierdzała go w przekonaniu, że nie jest za późno, a nawet w sam raz.

Patrz Oscar Swahn. Szwedzki strzelec, bez wątpienia wyborowy. To najstarszy medalista olimpijski w historii. W 1908 roku w Londynie 61-letni wówczas Szwed wystrzelał dwa złota i brąz. Cztery lata później w Sztokholmie dorzucił złoto i brąz.
Wreszcie w 1920 roku w Antwerpii, mając lat 73 i długą siwą brodę sięgającą niemal pasa, pożegnał się z igrzyskami srebrnym krążkiem. Do złota brakło niewiele.
- Na świat przyszedłem pod znakiem Ryb. Jestem więc romantykiem i marzycielem - mówi nam Zapędzki, obecnie mieszkaniec Łazów k. Dąbrowy Górniczej.

Urodził się nieopodal, w dziś już nieistniejącej Kazimierówce. Zatem, miejsce urodzenia - brak. Życiorys ma jednak taki, że historia nie zapomni. Mimo tej maleńkiej białej plamy.
- Gdy miałem 14 lat, szwaby wzięły mnie do pracy w fabryce. W Zawierciu. Później była robota w parowozowni w Łazach. Brudna i ciężka. Gdy szło się do płatnika, byłem uczniem, de facto normalnie harowałem na warsztacie - tłumaczy olimpijczyk.

Już wtedy miał marzenia. Pierwsze - żołnierzem być. Szczęście się uśmiechnęło i to szeroko.
- Przyjechał raz podchorąży, agitować do Oficerskiej Szkoły Piechoty we Wrocławiu. Ubranie miał czyściutkie, rękę podobnież - jak u księdza proboszcza. A moja - porżnięta i brudna od smaru. Chciałem to zmienić - tłumaczy. Egzaminy zostały zaliczone. A z armii do strzelectwa droga już naprawdę niedaleka. Pierwsze trzy pociski, które wystrzelił, umieścił w dziesiątce. - A na drugim roku miałem ze strzelania same dwóje - przypomina, zachodząc w głowę.
Gdy służył Zapędzki w zielonym garnizonie w Gubinie, zaproszono go do Sławy Śląskiej na mistrzostwa Ligi Przyjaciół Żołnierza. Pojechał, co mu tam. I... zajął drugie miejsce, rozdzielając braci Józefa i Ryszarda Sadurskich, ówczesnych kadrowiczów. Nie można było tak sprawy zostawić.
- Janek Pietrzak, pasjonat strzelectwa i ówczesny wicedyrektor fabryki dywanów w Żarach, zaczął się zastanawiać, co ze mną zrobić. Kapitan z Gubina nie podzielał jego optymizmu: "Eee, on pali i pije". Pietrzak nie dawał jednak za wygraną: "A gdyby tak z nim pogadać? Sadurskich rozdzielił, musi kopyto mieć". On wierzył w człowieka. Wziął mnie na spacer wokół jeziora i ładnie opowiadał. Paliłem wtedy trzy paczki dziennie, ale powiedziałem, że rzucę. "A co z wódką? " - pytał. Powiedziałem, że też rzucę. Postawiłem pół litra na stół i rzekłem, że to ostatnia. Że nie będzie już wódzi do buzi. I tak zrobiłem. Oczywiście, okazyjnie gdzieś się tam jeszcze dziób moczyło, ale tylko symbolicznie - zapewnia Zapędzki.

Wyjaśnijmy, że alkohol znajdował się wówczas na strzeleckim indeksie specyfików zakazanych - jako doping.
- Wielu po nim strzelało. Pamiętam Rumuna na MŚ w Wiesbaden, co sędziego odpychał. Wszystko, co jednak ja robię, musi być piękne i czyste. Niespartaczone - dodaje romantycznie.
Takie też były początki treningu. Romantyczne.
- Najpierw miałem tylko tetetkę, co faszyzm rozgromiła. Później dopiero dostałem szwajcarskiego wyczynowca. O godz. 22, 23, po służbie, zaczynałem trenować na sucho. Do 1 w nocy. Nie było dnia, żebym dwóch godzin na to nie poświęcił - zapewnia.

Optymalnych szkoleniowych rozwiązań poszukiwał samotnie, trenerskich nazwisk nie wymienia.
- Nie wiem, jak ćwiczyli inni. Wiem, jak ja ćwiczyłem - uśmiecha się. Nie uznawał np. ciężkiego treningu fizycznego.
- To jak z instrumentem. Amplituda drgań na cienkiej strunie jest duża. Gdy struna mocno napięta, tych drgań mamy sporo. Gdy zatem jesteś za bardzo sztywny, mięśnie będą drgały, a pistolet latał - tłumaczy po latach. Eksperymentów czynił masę. Prawą ręką strzelał, lewą trzymał w kieszeni z sekundomierzem. Dzięki temu doszedł do wniosku, że optymalne skupienie przychodzi między 5 a 7 sekundą. Że wtedy o dziesiątki najłatwiej.
Pierwszy olimpijski występ, w Tokio, zakończył się 25. miejscem.
- Przestarzałego gnata miałem. No i frycowe też trzeba było zapłacić - konstatuje. Cztery lata później w Meksyku miał już olimpijskie złoto. Pierwsze nie tylko w historii polskiego strzelectwa, ale i wrocławskiego sportu. O mały włos, a na podium by jednak nie stanął.
- Grupa działaczy PKOl-u miała chyba ważniejsze rzeczy na głowie i nie było czym dojechać na dekorację. Zatrzymaliśmy jakąś ciężarówkę z farbami i, jadąc w kucki na pace, dotarliśmy do celu. Szczęśliwie zmieniono program ceremonii, więc zdążyłem na czas - tłumaczy Zapędzki.

A przy okazji dodaje:
- Moja dyscyplina to nie był sport. Zbyt szybko poznałem prawidła nim rządzące. Pamiętam, jak któregoś roku wyznaczono w moim Śląsku finansowe nagrody za tytuły mistrza kraju. 400 zł za każdy. Ja przywiozłem z MP w Bydgoszczy trzy złota i brąz, co razem dawało 1400 zł. Gdy szedłem do płatnika, mówili mi: "niech pan idzie do pana Zdzisia". A ten jąkał się i podnosił głos: "ty mi dupy nie zawracaj, ja dla piłkarzy nie mam". A piłkarze byli to II-ligowi. Nigdy jednak nie wypinałem piersi po medale. Najważniejszy był wynik sportowy. A to wymagało skromności i pracy.

Praca uczyniła również mistrza w 1972 roku w Monachium. I to w historycznym dla Polski dniu, 1 września.
- To pamiętna chwila, gdy właśnie wtedy Bundeswehra grała mi Mazurka Dąbrowskiego - wspomina mistrz, który poświęcił tamten krążek swemu ojcu Janowi, zamordowanemu w czasie wojny w pobliskim Dachau.

Złota seria miała być kontynuowana w Montrealu. I tym razem człowiek nie zawiódł, lecz złośliwe okazały się rzeczy martwe. Trafił Zapędzki na wadliwą partię niemieckiej amunicji.
- Każda taka partia, po 80 tysięcy naboi, trafia na balistykę. No i każda ma swoją prędkość początkową, gdy pocisk opuszcza lufę. W fabryce popsuł się automat i do niektórych łusek nie ładował prochu lub ładował go bardzo mało - objaśnia Zapędzki. I właśnie tę trefną partię, tańszą od reszty, zakupił mu jeden z polskich działaczy. Pierwszego dnia rywalizacji zacięcia broni pozbawiły strzelca medalu. - Nie mówię, że złotego. Klaar z NRD miał tam dzień konia. Ale medal byłby na pewno - uściśla. Dodajmy tylko, że nazajutrz - po zmianie amunicji - reprezentant Śląska uzyskał 299 na 300 możliwych punktów. Na otarcie łez.
Z igrzyskami żegnał się Zapędzki w Moskwie - jako 51-latek. Skończyło się 25. lokatą. - Miałem dwa lata przerwy. Nie siedziałem w tym czasie w sosie zawodnika - krótko tłumaczy. Skąd ta przerwa? Po występie w Montrealu Zapędzkiego wyrzucono ze Śląska, choć winnych nie znajdziesz. Konflikt niby zażegnano, lecz rana pozostała otwarta. Nie zabliźniła się po dziś dzień.
Po skończeniu kariery, bez wielkich fanfar, zaczął Zapędzki uczyć wychowania fizycznego w jednej z wrocławskich podstawówek. A później jeździć na taksówce.
- Fajnie było. Numer pamiętam do dziś. 3137 - uśmiecha się. Nierzadko zresztą, choć człowiek to niezwykle tajemniczy.
- Wyglądam na żartownisia, świszczypałę, lecz to poza. Przytoczę takie słowa: "uśmiech na twarzy, lecz w sercu jest ból, to najtrudniejsza z życiowych ról" - cytuje, rozszerzając tylko nad sobą aurę tajemniczości. Sportowiec to bez wątpienia spełniony, choć jedno marzenie pozostało tylko marzeniem. Nie został trenerem reprezentacji.

***
Józef Zapędzki - urodził się 11 marca 1929 w Kazimierówce, pow. Zawiercie. Absolwent wrocławskiej AWF (1976), ppłk sł. st. WP, reprezentant Śląska Wrocław. Mistrz olimpijski z Meksyku (pistolet szybkostrzelny 60 strzałów do sylwetek, 25 m - 593 pkt) i Monachium (pistolet szybkostrzelny 60 strzałów do sylwetek, 25 m - 595 pkt). Olimpijczyk z Montrealu (25. miejsce) i Moskwy (25. miejsce). Srebrny i brązowy medalista mistrzostw świata w Wiesbaden 1966, mistrz Europy Bukareszt 1965, poza tym srebro i pięć brązowych krążków ME. 22-krotny mistrz Polski. Synowie Mirosław (ur. 1962) i Tomasz (ur. 1967) mieszkają we Wrocławiu.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Trener Wojciech Łobodziński mówi o sytuacji kadrowej Arki Gdynia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska