Nie pierwszy to transfer naszego działu, bo przecież swego czasu wymyśliliśmy też Śląskowi Janusza Wójcika (sorry za to). No więc pamiętam dziennikarskie początki Karpia i zderzenie z twardymi redakcyjnymi zasadami. Otóż przyszedł stażysta z głową napchaną wiedzą futbolową, młodzień-czymi ideałami, by poter-minować u starego wygi, red. Lewandowskiego.
Rzecz działa się przed laty około dziesięciu, z jakimś niewątpliwie okładem. Wieczór, późna pora, właśnie znów przegrała nasza reprezentacja. Opisywał to Lewy, bo przecież nie daje się z miejsca adeptowi takich kęsów jak kadra narodowa. Z drukarni już dwa razy dzwonili, znów straszyli, że jeśli w tej chwili nie wyślemy ostatniej strony, a zbliżała się północ, to z własnej kiesy pokryjemy koszty spóźnienia. Stoimy zatem wszyscy przed ekranem monitora, każdy rzuca jeszcze okiem, czy wynik czasem w stopce meczowej nie został odwrócony, czy literówka jakaś się w tytule nie zapodziała.
Tak, to bardzo ważne.
Pamiętam dziennikarkę działu miejskiego, planowała napisać, że jakaś dziewczyna złapana w autobusie za jazdę bez biletu zaczęła robić kanarowi łaskę. Popełniła jednak fatalną w skutkach literówkę, sami się już domyślacie jaką. No więc gdy zerkaliśmy jeszcze nerwowo na ekran, a w oczy zaglądało widmo spóźnienia gazety, z boku, nieśmiało, nie chcąc wchodzić w paradę zawodowcowi, odzywa się Karpiu: "Panie Andrzeju, ale na zdjęciu jest Żewłakow, nie Gilewicz". Ups, rzeczywiście. W tym pośpiechu Lewy zrobił błąd. Chciał umieścić na fotce Gilewicza i takiego też nazwiska użył w podpisie, tyle że na ilustracji omyłkowo znalazł się Żewłakow. Nie było już czasu na podmianki. I wtedy właśnie wyszło z Lewego całe doświadczenie oraz wiedza, że błąd, który pewnie nie wszyscy zauważą, to mniejsze zło niż spóźniona gazeta.
Trzymając faję między zębami, zaczął wodzić wzrokiem w trzech kierunkach: zegarek na ręku, monitor, Karpiu, zegarek, monitor, Karpiu. Po trzecim takim obiegu odpowiedział w końcu adeptowi. "Tak? A my damy takiego Gilewicza. Puszczać stronę do drukarni!" - zaordynował Lewy, natomiast jego słowa "A my damy takiego Gilewicza" uchodzą dziś w środowisku za kultowe.
Nie sądzę, aby tamto wydarzenie kompletnie załamało młodego dziennikarza, w końcu parę lat jeszcze w redakcji pracował. Ba! Z czasem to on opisywał mecze reprezentacji. Z wykształcenia jest jednak ekonomistą, dobrze wiedział, że jako menedżerowi będzie mu lepiej. Że gdy chodzi o podwyżkę, w mediach dostanie najprędzej podwyżkę ciśnienia. I robił te wszystkie kursy, licencje, aż w końcu odszedł. Miał cel, dopiął swego. To od niego właśnie, jak pamiętam, przejął w dziale piłkarskie obowiązki utalentowany Michał Mazur. I co? I dziś jeszcze częściej niż Karpiu przebywa Mazurek na Oporowskiej. Jako rzecznik prasowy Śląska.
Czasy się zmieniają, więc przy Oporowskiej nie ma - dla odmiany - kilku mniejszych udziałowców. Miasto ich wykupiło i kazało z klubu odejść. Pewnie i było na prawie, ale czy odbyło się to z klasą, z podaniem ręki, z podziękowaniem? Słyszę, że niekoniecznie, że ci drobniejsi w skali całości udziałowcy są nieco zniesmaczeni. I ja im się nie dziwię. Gdy było biednie, II- i III-ligowo, oni te sznurki swoją kasą wiązali. A teraz nie powiedzieli im "dziękujemy", tylko "żegnamy".
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?