Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Piotr Wojtasik: Jeśli ktoś nie ma mistrzów, to się powinien zastanowić nad sobą (ROZMOWA)

Robert Migdał
Marcin Osman/Polskapresse
Światowej sławy trębacz - Piotr Wojtasik - opowiada o tym, jak został muzykiem, zdradza, kto jest jego mistrzem i dlaczego chętnie wraca do Wrocławia, w którym się urodził i spędził całą młodość w latach 70.


Dobry trębacz to...

Mówimy o warsztacie czy o muzyce?

O jednym i o drugim. I też o tym, jakim człowiekiem powinien być.

Pojęcie "dobry trębacz" jest trochę złożone. Powszechnie przyjmuje się, że to ktoś, kto na trąbce ma skalę, kondycję, technikę... Może również dotyczyć to muzyka, który potrafi odnajdywać się w różnych stylach muzycznych, dobrze czytać nuty czy na wyższym poziomie improwizować.
Istnieją jednak jeszcze inne normy, w których o poziomie gry bardziej decyduje indywidualne brzmienie, charyzma, zdolność operowaniem przestrzenią czy też sam wpływ, jaki dany trębacz wywiera na innych grających z nim muzyków. Wszystko zależy od rodzaju uprawianej muzyki.

Trąbka jest bardzo wymagająca?

O, tak! Jest to jeden z najbardziej narażonych na fluktuacje kondycyjne instrumentów. To jego najbardziej paskudna cecha. Dla mnie osobiście, pod tym względem, znajduje się on dużo bliżej wokalistów operowych niż innych instrumentów. Usta, podobnie jak struny głosowe, są niezwykle delikatne i wrażliwe. Łatwo się przećwiczyć, a jednocześnie bez wielogodzinnych, codziennych ćwiczeń stracić kondycję. Naprawdę trzeba kochać ten instrument, żeby przez całe życie to znosić. Jeśli jednak chodzi o samą muzykę, to w moim pojęciu wygląda to tak: cała technika gry, wszystkie - w odniesieniu głównie do jazzu - skale, akordy, utwory to szeroko pojęty muzyczny warsztat. Za jego pomocą tworzy się tak zwany język. Większość muzyków jest nieustannie skupiona na rozwijaniu tego języka, jednakże jest wśród nich grupa - do której i ja się chyba zaliczam - próbująca oprócz samego języka zgłębiać treści, które się nim przekazuje. A to wiąże się z rozwojem wewnętrznym człowieka.

Nie można tego wyćwiczyć?

Nie, bo to jest związane z rozwojem świadomości, duchowości. Tego się nie ćwiczy, tylko praktykuje. Jeśli na pewnym poziomie muzyka ma przekazywać treści wypływające z ludzkiego wnętrza, to po prostu "to wnętrze" nie może być puste.

Człowiek, który nie jest wrażliwy, nie mógłby być muzykiem?

Nie wiem, czy na świecie są ludzie niewrażliwi. Człowiek jako istota jest wrażliwy - potrzebuje miłości, potrzebuje piękna... Większość jednak ma tę wrażliwość stłumioną poprzez nadmiernie rozbudzone apetyty konsumpcyjne. Zabija tę wrażliwość materialne nastawienie do życia. Ale historia pokazuje, że to są wartości, które kuszą najbardziej, kiedy się ich nie ma. Bywa też, że występują jako zwykła pazerność - ludzie chcą coraz więcej i więcej, aż wariują.

Tak się teraz dzieje w otaczającym nas świecie...

To jest tylko taki moment. Myślę, że musimy chwilę poczekać, aż wszyscy się nasycą zupkami w proszku i zgadywankami w telewizji, i wtedy odezwie się w ludziach potrzeba głębszych wartości, bo gdyby tak nie było, to wrażliwość na te głębsze wartości byłaby zdławiona już przez ostatnie trzy tysiące lat, przez milion innych rzeczy również. A została, przetrwała, bo jest częścią natury ludzkiej. I tyle.

Porównał Pan trębacza do śpiewaka operowego. Pan jakoś specjalnie przygotowuje się do grania, nie męczy ust - jak śpiewak głosu - kilka dni przed występem? Jakimś ważnym koncertem? Ma Pan jakiś swój rytuał?

Nie, bo ja muszę być cały czas przygotowany. Cały czas jestem w gotowości. Dlatego ćwiczenie na trąbce jest takie upierdliwe, monotonne i męczące - poza wszystkim. Przynajmniej dwie trzecie tego, co każdy trębacz - jeśli chce w miarę utrzymać formę - robi, to jest ćwiczenie, tak jak ćwiczenie pompek, fizyczne, wielogodzinne, przez okrągły rok.

Dzień w dzień, po kilka godzin?

Nawet przerwy muszą być świadomie stosowane i kalkulowane. Tak że nie ma czegoś takiego, jak przygotowanie się na przykład do nagrania jednej płyty - raczej odpocząć "przed" - to już tak (uśmiech).

Ma Pan urlop od trąbki czy nawet na wakacje ją Pan zabiera ze sobą?

Robię krótkie przerwy w ćwiczeniu, ale nie z tego powodu, że jest jakaś zewnętrzna okazja - jak wakacje. Po prostu odpoczywam od niej, kiedy potrzebuję. W moim przypadku wydaje mi się, że raczej mam tych przerw za mało. Wie pan, mam chyba bardziej problem w robieniu sobie przerw w graniu, niż problem z systematycznym ćwiczeniem. Myślę, że jestem uzależniony od ćwiczenia na trąbce.

Co jest Pana receptą na sukces? Pewnie nie tylko samo ćwiczenie, granie?

Wie pan, ja nawet nie wiem, co oznacza słowo "sukces".
O Panu się mówi, że w muzyce odniósł Pan sukces. Gra Pan na całym świecie, nagrywa płyty, zdobywa nagrody. Dla wielu osób jest to wyznacznikiem sukcesu.
Dla mnie sukces na pewno nie jest tym, o czym pan powiedział przed chwilą. Te koncerty na całym świecie, płyty, to jest - jak pisał Thomas Merton - życie w cudzych umysłach. T o takie opieranie satysfakcji, jeżeli ktoś ją odczuwa, na zewnętrznych, stereotypowych zdarzeniach, osiągnięciach, które inni uważają za sukces.
Przede wszystkim zależy, jakie się ma cele. Jeżeli ktoś marzy o tym, żeby zaliczyć jak najwięcej miejsc, w których grał, to może swój cel osiągnie i będzie się cieszył. Ja w ciągu ostatnich dwóch miesięcy grałem dwa razy w Tokio, w Rzymie, Londynie, Monachium, w Berlinie i w Żylinie na Słowacji. I w paru miejscach w Polsce. Dla mnie nie ma to najmniejszego znaczenia, gdzie gram, tylko co gram. I jak gram. Tak samo brzmiałem dzisiaj ze studentami, tutaj, na Akademii Muzycznej we Wrocławiu, jak w Yamaha Ginza Hall w Tokyo w zeszłym tygodniu. Wiem, że każdy z nas, w pewnym wieku, musi sobie powiedzieć, odkryć, jakie ma cele w muzycznym życiu.
W filozofii wszystko się zaczyna od pytania "po co?". Tak samo jest w muzyce. W pewnym momencie nie brzmi to już jak slogan, jak banał, tylko staje się rzeczywistym, odczuwalnym elementem, czynnikiem życia.

I jaki jest ten Pana cel?

Uświadomiłem sobie, że frustracje, przynajmniej jeśli chodzi o muzykę, wywołują niespełnione oczekiwania. I jedyne dwa sposoby, jakie znam, żeby temu zapobiec, to albo spełnić oczekiwania, albo nie czekać, nie mieć tych oczekiwań. Innych nie znam. Dla mnie to drugie - nie czekać - oznacza rozstać się z muzyką, może to oczywiście być bolesne. W jednym z tych punktów już nie jestem, a w drugim - jeszcze nie. Jestem pomiędzy.
Natomiast jeśli chodzi o spełnienie oczekiwań, no to tutaj trzeba sobie jasno sprecyzować, jakie one są. Bo jeśli ktoś sobie wyznaczy za cel "być najlepszym" - nie- ważne gdzie i od kogo - to zawsze jest i będzie skazany na niepowodzenie. Chociażby z tego powodu, że świadomość każdego grającego rozwija się szybciej niż granie, więc cokolwiek sobie wyznaczy, to i tak będzie tęsknił za czymś innym.
Moim celem jest rozwój. Dokąd on się odbywa, nawet jeśli jest bardzo wolniutki, to ja swój cel osiągam. I to mi daje siłę do dalszej pracy i jednocześnie mnie chroni przed nadmierną frustracją, w chwilach kiedy nie brzmię najlepiej. Na swój rozwój nie mam wpływu, nie mam wpływu na jego tempo. Wpływ ma się na ćwiczenie, na pracę, a rezultaty tej pracy idą w swoim tempie - czasami są wolniutkie, przez bardzo długi, długi czas, a potem, znienacka, jest raptowny skok - nie wiadomo z jakiego powodu. To idzie, żyje swoim życiem. Nie wiem, od czego zależy.

Pamięta Pan, kiedy po raz pierwszy w życiu chwycił za trąbkę?

Na pewno to było we Wrocławiu. Chodziłem do szkoły muzycznej przy ulicy Łowieckiej - to była szkoła podstawowa i średnia w jednym.

A skąd pomysł na szkołę muzyczną?

Wysłali mnie do niej z przedszkola.

Już w przedszkolu Pan na czymś grał?

Nie, ale w przedszkolu śpiewaliśmy różne piosenki i opiekunki sugerowały rodzicom dzieci, które śpiewały trochę lepiej niż inne, żeby posłać pociechy do szkoły muzycznej. I tak było ze mną - rodzice mnie zaprowadzili, zaśpiewałem piosenkę i mnie przyjęli (uśmiech).
Przez cztery pierwsze lata grałem na "pianie" - bo wtedy można było grać tylko albo na pianinie, albo na skrzypcach. I po czterech latach, jak już trochę tam podrosłem, dzieci mogły wybrać spośród wszystkich innych instrumentów - także dętych. Ja bardzo chciałem grać na saksofonie - to była pierwsza decyzja, którą sam podjąłem i której byłem świadomy. To było to, czego chciałem, a nie to, czego chcieli mama i tata. Chciałem grać na tenorze.

Skąd się Panu wziął ten saksofon?

W orkiestrze dętej usłyszałem, jak grają saksofony, i mnie zachwyciły. Poszedłem na zebranie, na którym rozdzielali dzieci, kto ma na czym grać, a że w tamtym czasie była komuna, za jazz wyrzucali ze szkoły, to dlatego usłyszałem, że na saksofonie "nie można tak od razu. Najpierw musisz grać 9 lat na klarnecie". A że na klarnet mam alergię, to powiedziałem, że nie wytrzymam 9 lat, w takim razie rezygnuję i pójdę na trąbkę. I tak z tą trąbką zostałem do dzisiaj.

A miał Pan w rodzinie jakieś tradycje muzyczne? Mama na czymś grała? Tata? Dziadkowie?

Nie, nigdy nikt przede mną nie grał i zanosi się, że nikt po mnie też w rodzinie grać nie będzie.

Ma Pan dzieci?

Tak, syna. Ma skończone 26 lat. Jest grafikiem komputerowym. Na niczym nie gra, a z muzyki najbardziej lubi hip-hop. Jako muzyk to bym chciał, żeby na czymś grał, bo bym mógł mu sporo wytłumaczyć czy pomóc. Ale jako ojciec cieszę się, że nie gra. Bo z mojej perspektywy wiem, że muzyka bierze z życia prawie wszystko, a w zamian daje niewiele. Dla mnie najważniejsze jest, że jest szczęśliwy, a dzięki temu i ja jestem szczęśliwy.

We Wrocławiu spędził Pan dzieciństwo i młodość, bo dopiero na studia wyjechał Pan do Katowic. Z czym się Panu kojarzy Wrocław - z jakimi miejscami, z jakimi ludźmi?

Ze wszystkim mi się kojarzy. To moje życie. No i moja mama cały czas tu mieszka, więc chętnie tu wracam, przyjeżdżam. Jak słyszę Wrocław, to zawsze mi się przywołują wspomnienia, kiedy tu mieszkałem, niż to, co zastaję tutaj teraz. Choć teraz też jest OK - to nowoczesne, europejskie miasto, ładnie pomalowane, tętni w nim życie. Ja jednak Wrocław pamiętam zupełnie inny...

Jaki?

Bardziej wyjątkowy. We Wrocławiu z mojego dzieciństwa, z mojej młodości, wszystko było inne, bo ja byłem inny. W latach 70. i 80. Polska była dość mrocznym miejscem: komuna, szarobury, przygnębiający pejzaż, a we Wrocławiu było trochę inaczej, dużo było w nim rzeczy kojarzących się ze sztuką. I to ona była taka niewaleczna, szła w stronę problemów egzystencjalnych - tu był Rafał Wojaczek, czytaliśmy poezję Charlesa Baudelaire'a, a w tym wszystkim jazz pasował nam jak cholera. To było twórcze napięcie. Była w tym ironia, która w tamtym czasie nam wszystkim była bardzo potrzebna do życia - inaczej byłoby trudno wytrzymać.
Poza tym we Wrocławiu żyli inni ludzie - tu była cała emigracja z Kresów, ze Lwowa. To byli potężnie oczytani ludzie i tacy świadomi. Myślę, że oni bardzo podnosili poprzeczkę innym. Poza tym, dzięki temu, że ludzie z różnych stron tu przyjechali, to zrobiła się tutaj taka mieszanka kulturowa, która dobrze miastu zrobiła.
No i Jazz nad Odrą... - to był odjazd. Poza tym w mieście było kilkanaście klubów. Pamiętam ten nastrój. W barze Pod złotą podkową koło Rynku spotykałem ludzi, którzy znali i muzykę, i literaturę, ale nie robili z tego "wielkiego halo", uważając się za jakichś superintelektualistów.
Teraz żyje Pan na walizkach czy też ma swoją przystań? Port, do którego cały czas wraca?

To mój dom na wsi pod Żywcem, w którym mieszkam z żoną. A co się tyczy "walizek", to każdy muzyk, który gra, żyje na walizkach. Ale z tego powodu nie cierpię. Uniezależniłem się od takiego nadmiernego przywiązania do jednego miejsca. Jeśli tęsknię, to za ludźmi, jeśli kogoś długo nie widzę, ale do miejsc - raczej nie. Dzięki temu nie czuję żadnych obciążeń - mogę mieszkać gdziekolwiek. Nie wiem, może mi się to na starość zmieni?

Ostatnio często Pan przyjeżdża do Wrocławia na Akademię Muzyczną - ma Pan tutaj zajęcia ze studentami, dla których jest Pan mistrzem. A Pan ma swoich mistrzów?

Wydaje mi się, że każdy powinien mieć swoich mistrzów, bo jak ktoś nie ma mistrzów, to powinien się zastanowić nad sobą. Jeszcze 20 lat temu czułbym, że moim mistrzem jest któryś z wielkich muzyków, a w tej chwili niektórzy z tych studentów, których uczę we Wrocławiu, są moimi mistrzami. Bo mistrzem nie musi być prezydent czy laureat Nagrody Nobla - może to być sąsiad ze wsi, który walnie taką prawdę życiową, mocną, która będzie obecna zarówno teraz, jak i za sto lat, że staje się moim mistrzem.

Ma Pan czas na jakieś inne pasje poza muzyką?

Zasadniczo dzielę czas między rodzinę a muzykę. Ale jeżeli się zdarzy, że mam go trochę więcej, wszystko, co robię, też się jakoś kręci wokół sztuki. Na przykład interesuje mnie malarstwo. A z takich nieartystycznych zainteresowań, to hobbystycznie zajmowałem się fizyką teoretyczną, trochę czytałem książek z psychologii, dotyczących różnych spraw - m.in. uzależnień. Kiedyś myślałem, że ich nie mam, a jak przeczytałem te wszystkie książki, to zobaczyłem, że mają je wszyscy bez wyjątku, i to bardzo dużo. Ja też (śmiech).

A kiedy już Pan wróci do siebie do domu, na wieś, to jak Pan odpoczywa od grania, koncertowania?

Dalej gram - tylko trochę inaczej. Wtedy sama cisza daje mi tak wiele, że za niczym innym specjalnie nie tęsknię...

Ma Pan jeszcze jakieś muzyczne marzenie?

Mam.

Jakie?

Nie jest związane z tym, że chciałbym np. zagrać coś z kimś lub gdzieś konkretnie. Jest związane ze mną - co ja sam bym chciał zagrać. Nie umiem tego precyzyjnie określić, co to jest. Mam w głowie takie brzmienie, które jeśli przed śmiercią uda mi się wydobyć na światło dzienne, to wtedy będzie oznaczać, że moje życie miało sens.

Piotr Wojtasik. Rocznik 1964: na świat przyszedł we Wrocławiu 10 czerwca. Ukończył Wydział Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach.
W 2008 roku dostał nagrodę polskiego przemysłu fonograficznego - "Fryderyka" - aż w dwóch kategoriach: za Jazzowy Album Roku (za album "Circle") i w kategorii Jazzowy Muzyk Roku.
Koncertuje po całym świecie ze swoim zespołem, ale też nagrywał (gościnnie) z takimi artystami, jak Lora Szafran, Kobranocka, Leszek Możdżer, Kuba Stankiewicz, Piotr Baron czy Marcin Rozynek.
Nagrał dotychczas dziewięć autorskich płyt: "Piotr Wojtasik" (1993), "Lonely Town" (1995), "Quest" (1995), "Escape" (1999), "Hope" (2003), "We want to give thanks" (2006), "Circle" (2008), "Blackout" (2010) i "Old Land" (2013).

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska