Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pinior o polskim kandydacie do Oskara: To majstersztyk

Hanna Wieczorek
Józef Pinior
Józef Pinior fot. Michał Pawlik
Józef Pinior, organizator słynnej akcji uratowania 80 mln zł Solidarności, w rozmowie z Hanną Wieczorek mówi: Ten film to majstersztyk. Stąd pewnie decyzja, by z ramienia Polski walczył o nominację do Oscara

Ile razy widział Pan film "80 milionów"?
Trudno już zliczyć. Jestem zapraszany na pokazy organizowane w różnych miejscach, w różnych okolicznościach i z różnych okazji. Najczęściej do szkół licealnych w całej Polsce przy okazji konkursów historycznych dotyczących najnowszej historii naszego kraju.

Waldemar Krzystek dobrze dobrał aktora, który Pana zagrał?
Myślę, że tak. Przyjaźnię się w tej chwili z Krzysztofem Czeczotem. Po raz pierwszy spotkaliśmy się dwa lata temu na planie filmowym. To było 31 sierpnia, podczas kręcenia scen wielkiej demonstracji, która odbyła się na wrocławskim moście Grunwaldzkim, właśnie 31 sierpnia, ale 1982 r. I od tego czasu, oczywiście mówię w swoim imieniu, zbliżyliśmy się do siebie. Bliski kontakt intelektualny został utrzymany, choć nie dotyczy on już tego filmu. Myślę, że to jest świetna rola, a Krzysztof Czeczot wspaniale zagrał młodego inteligenta, takiego reprezentanta inteligencji z Polski, z Europy środkowej tamtych lat. Myślę, że mu się to bardzo dobrze udało. Wskazuje na to sukces tej roli na festiwalu w Moskwie, w Rosji. "80 milionów" zostało tam przyjęte entuzjastycznie, podobnie jak rola Czeczota. Wiem to z recenzji, które do mnie dotarły z Moskwy. Rosyjska inteligencja, szczególnie ta zbuntowana przeciwko reżimowi Putina, dostrzegła w jego roli swój los, swoje powołanie.

Czy ma Pan jakąś ulubioną postać w tym filmie?

Cały ten film to jest majstersztyk i wszystkie role są bardzo dobre. Stąd ta decyzja, żeby reprezentował Polskę w konkursie oscarowym. W pewnym momencie zorientowałem się, że dla tych młodych aktorek i aktorów, którzy w nim grają, "80 milionów" stało się swego rodzaju życiową przygodą. Tak jak dla mojego pokolenia, dla mnie osobiście, przygodą życiową była akcja związana z 80 milionami, a potem podziemna Solidarność. Podczas pierwszych kręconych scen zorientowałem się, że tam się wytwarza dobra energia. W całej ekipie było widać pasję twórczą.

"80 milionów" to nie jest film dokumentalny. Z natury rzeczy odbiega od rzeczywistych wydarzeń. Nie obawia się Pan, że za kilka lat nikt nie będzie pamiętał, jak wyglądała prawdziwa historia, że wszyscy będą święcie wierzyli tylko w to, co pokazał Waldemar Krzystek?
Nie obawiam się tego, bo filmowi towarzyszy książka Katarzyny Kaczorowskiej - pod tym samym tytułem - która przedstawia bardzo dokładnie całą tę sprawę w perspektywie faktów. To jest świetny reportaż historyczny. W całej Polsce zainteresowanie filmem powoduje zainteresowanie także książką. Mamy przecież do czynienia z inteligentnym widzem. Zresztą wizje artystyczne są tak silne, że zawsze patrzymy przez ich pryzmat na historię. Dlatego, że one tak silnie oddziałują na wyobraźnię. Kiedy myślimy o Wiośnie Ludów w Europie, w 1848 roku, natychmiast staje nam przed oczami młoda dziewczyna, która prowadzi lud na barykady - paryżanka z obrazu Eugene’a Delacroix. On namalował dziewczynę z dzielnicy, w której mieszkał, a obraz nie miało nic wspólnego realną rzeczywistością tamtych wydarzeń. A jednak ta wizja jest tak silna, że o Wiośnie Ludów myślimy poprzez ten obraz. Tak jak o rewolucji francuskiej myślimy rysunkami Louisa Davida - wyobrażamy sobie Dantona czy Robespierra, tak naprawdę przed oczami mając jego rysunki. Tak to już jest. Kiedy dowiedziałem się, że ma powstać film o 80 milionach, było dla mnie oczywiste, że będziemy patrzeć na stan wojenny, manifestacje z 31 sierpnia, wizją, którą przekaże Waldemar Krzystek. A na pewno, im dalej w przyszłość, tym bardziej będzie to widoczne.

Nie wydaje się Pan tym zaniepokojony.
Nie, ponieważ obrazy manifestacji, wprowadzenia stanu wojennego, tworzenia się podziemia, nie są fałszywe. Ten film oddaje prawdę artystyczną tamtego czasu. Tym bardziej że towarzyszy mu, jak już mówiłem, świetna książka Katarzyny Kaczorowskiej. I ta publikacja pokazuje bardzo dokładnie fakty i ludzi związanych z tą historią. Zwracam uwagę, że we Wrocławiu jako pierwsi doprowadziliśmy do tego, że mamy opisany tamten okres najnowszej historii. Tego nikt do tej pory w Polsce nie zrobił. I to nie na zasadzie politycznej, sporów o to, kto był agentem, kto co zrobił, jak to się często nam w kraju kojarzy z publikacjami na temat tego okresu. Dostaliśmy książkę, która opowiadając o faktach, stoi ponad politycznymi podziałami. Zarówno film Waldemara Krzystka, jak i książka Katarzyny Kaczorowskiej zapiszą się w dziejach Wrocławia. Są fundamentalne dla kształtowania się tożsamości Dolnego Śląska i Wrocławia. Jestem przekonany, że przetrwają i będziemy do nich sięgać w przyszłości.

A czy nie ma jakiegoś elementu, wydarzenia, którego Pana zdaniem zabrakło w filmie lub książce? Warto było opowiedzieć coś jeszcze?
Kiedy zaczęło się opisywać tamten czas, okazało się, że twórcy filmu i autorka książki muszą się zmierzyć z ogromną ilością materiałów na ten temat. Oczywiście, że zawsze chciałoby się, żeby tam jeszcze coś było, żeby znalazła się jeszcze jakaś jedna scena, jedno wydarzenie... Jednak wydaje mi się, że zostało zrobione to tak, że są to wybitne dzieła artystyczne.

I nic już Pan nie miałby do dodania?
Chyba nie. Wydaje mi się, że film wyczerpał temat. Podobnie jak książka, która obfituje w materiały z epoki. Łącznie z menu, jakie było wówczas we wrocławskich restauracjach. Katarzyna Kaczorowska pokazuje tło tamtych wydarzeń poprzez publikacje, które ukazywały się we wrocławskiej prasie. Cytuje artykuły z tamtych lat. To jest fantastyczne, rzeczywiście widzimy lata 80. Przyznam, że czytając książkę, delektowałem się wspomnieniami. Czułem się, jakbym odzyskał szmat czasu...

Wydawałoby się, że takie stwierdzenie bardziej pasuje do opisu odczuć, kóre budzą sceny filmowe.
Ależ to samo mówię o filmie. Scena, która pokazuje odjazd autobusu z Dworca Nadodrze do Legnicy, jest genialna! Ten autobus, którym jeździliśmy... Przecież Wrocław to jest miasto, do którego wszyscy skądś przyjechali: Krzystek z Legnicy, ja po maturze z Rybnika. I ten dawny, PKS-owski autobus jest wyjątkowo dobrym przetworzeniem realiów tamtej epoki. Świetnie ją nam pokazuje. To są fantastyczne obrazy. Podczas oglądania filmu i czytania książki wrócił do mnie smak tamtych czasów, tamtej epoki, która bezapelacyjnie od nas odeszła. Ale są ludzie, którzy ją nadal pamiętają, tak jak moje pokolenie, które wchodziło wówczas w życie. I to się wyjątkowo udało - zarówno w filmie, jak i w książce.

BANKOWA AKCJA


3 grudnia 1981 roku Józef Pinior i Piotr Bednarz pojechali z Tomaszem Surowcem do banku po 80 mln zł. Potem ruszyli w umówione miejsce i przepakowali pieniądze do malucha Stanisława Huskowskiego. Pinior i Huskowski zawieźli je do arcybiskupa Henryka Gulbinowicza, by je ukrył. Po 13 grudnia 1981 roku te fundusze sprawiły, że Wrocław stał się solidarnościową twierdzą. Pieniądze szły na radio, gazetki, ulotki, zapomogi, pomoc dla innych regionów. W 1984 roku arcybiskup zamienił złotówki na dolary. W 1990 roku Józef Pinior oddał "S" 50 tys. dolarów i na zjeździe uzyskał absolutorium.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska