Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Piech: Od derbów meblarzy do Roberto Carlosa

Jakub Guder, Piotr Janas
Arkadiusz Piech (w środku)
Arkadiusz Piech (w środku) FOT. Tomasz Hołod
Napastnik Śląska Wrocław Arkadiusz Piech opowiedział nam o perypetiach związanych ze swoją karierą. Nie brakuje anegdot z czasów Gawina Królewska Wola, jak i zawiłości przy transferze do Sivassporu. Rodowity świdniczanin postanowił także rozprawić się z przeszłością i wyjaśnił jak zakończyła się pseudo-afera w szpitalu.

Jak wrażenia po zamianie słonecznego Cypru na Wrocław? Ciężko było się przestawić?

Ciężko, nie ukrywam. Wiadomo, klimat tam jest taki, że prawie non stop świeci słońce i jest grzałka, ale jakoś sobie poradziłem. Na pewno pomógł mi fakt, że wróciłem w swoje rodzinne strony. Z Wrocławia do Świdnicy daleko przecież nie jest.

Co właściwie było decydującym czynnikiem przy wyborze klubu? Wracając do Polski zdecydował się Pan na Śląsk ze względu na pieniądze, dlatego że jest niedaleko Świdnicy czy może chodziło o poziom sportowy budowanej tu drużyny?

Przede wszystkim chciałem już wrócić do Polski, ciągnęło mnie tutaj. Niby było zainteresowanie ze strony kilku cypryjskich klubów, ale nie były to konkretne oferty. Coraz dłużej pozostawałem bez pracodawny, dlatego gdy odezwał się Śląsk, to postanowiłem spróbować. Zresztą nie było to moje pierwsze podeście do WKS-u, bo jako młodego chłopaka trzykrotnie mnie tu testowano, ale jakoś nigdy się nie udawało. Moja przygoda z piłką poszła w inną stronę, ale historia zatoczyła koło i w końcu wylądowałem we Wrocławiu.

Kto się na Panu wtedy we Wrocławiu nie poznał?

Nie pamiętam dokładnie, kiedy to było. Razem ze mną przyjechali wtedy Janusz Gol i Fabian Pawela, a trenerem Śląska był wówczas Ryszard Tarasiewicz. Nie wiem, czy to on, bo być może ktoś inny decydował o naszym ewentualnym angażu.

Wracając z Cypru musiał Pan mocno obniżyć swoje wymagania finansowe?

Tam płacą trochę lepiej, niż mniejsze kluby w Polsce. Drużyny z topu oferują kwoty zbliżone do tych, jakie proponują Legia czy Lech. Pozostałe mają z reguły jednego zawodnika, dla którego tworzony jest komin płacowy, ale ktoś taki jest potrzebny, żeby „robić grę” i nakręcać zainteresowanie.

A nie było problemów z wypłacalnością? Jakiś czas temu mówiło się, że cypryjskie kluby mają z tym problem.

Kiedy ja tam byłem, to takich problemów nie mieliśmy. Może AÉL Limassol miał przejściowe kłopoty, ale teraz musi płacić tak samo jak inni, bo co dwa miesiące kontroluje to tamtejsza federacja. Pamiętajmy, że AEL gra w Lidze Europy, a teraz przepisy zmieniły się tak, że jeśli masz zaległości z płacami, to w europejskich pucharach nie zagrasz.

Wróćmy na chwilę do Pana rodzinnej Świdnicy. Jak w ogóle trafił Pan do świata piłki?

Byłem dzieckiem, które całymi dniami grało w piłkę z kolegami na podwórku. Gdy trochę podrosłem, to poszedłem do Polonii Świdnica, gdzie występowałem do 2008 roku. Wtedy przeszedłem do Gawina Królewska Wola, mimo że tuż przed moją przeprowadzką wygraliśmy IV ligę. Jako że po tamtym sezonie następowała reorganizacja rozgrywek, to zagraliśmy w barażu o możliwość występów w II lidze. Nie udało się, a szkoda, bo mieliśmy naprawdę mocną ekipę. Jako młody piłkarz podpatrywałem m.in. Dariusza Filipczaka czy Jarosława Latę. Miałem się od kogo uczyć. W Polonii poznałem wiele fajnych osób, ale teraz z perspektywy czasu uważam, że zbyt późno się stamtąd wyrwałem. Nie było wtedy człowieka, który mógłby gdzieś nas pociągnąć za sobą. Mnie albo takiego Janka Gola, który dziś gra w Rosji i zarabia fajne pieniądze. Pamiętam, że dopiero gdy Jarek Solarz wrócił z Grecji, to powiedział, że zajmie się nami i faktycznie to zrobił. Obaj współpracujemy z nim do dziś.

Dużo sprawiał Pan kłopotów jako dziecko?

Powiedziałbym, że nie więcej niż moi rówieśnicy, ale wiecie, jakie kiedyś były czasy. Zupełnie inne niż dzisiaj. Graliśmy w piłkę, gdzie tylko się dało, nie to co teraz. Dzisiaj dzieciaki mają komputery, telefony, tablety i wszystko, czego dusza zapragnie. My mieliśmy rowery, zdarte trampki i pozdzierane kolana. Uczyliśmy się grać na szutrowych boiskach, często kopiąc ze starszymi chłopakami. Nie ukrywam, że każdy chciał mieć mnie w swojej drużynie (śmiech). Spotykaliśmy się zwykle po obiedzie i młóciliśmy do wieczora. W wakacje ganialiśmy za piłką przez cały dzień. Teraz akademie rosną jak grzyby po deszczu, orliki nie orliki... Szkoda, że za moich czasów tego nie było.

Janusz Gol miał więcej szczęścia niż Pan – bezpośrednio z Polonii Świdnica trafił do GKS-u Bełchatów.

Zgadza się. Jemu się udało, ja szedłem po wszystkich szczeblach: B klasa, A klasa, okręgówka, IV liga, III liga z Gawinem Królewska Wola, gdzie zresztą była super ekipa. W Królewskiej Woli występowałem u boku Mateusza Piątkowskiego, Patryka Tuszyńskiego czy Grzegorza Kuświka. Szkoda, że potem wdarł się kryzys meblowy, który zniechęcił właściciela do dalszego inwestowania w piłkę, bo trzeba przyznać, że z niczego stworzono tam coś kapitalnego.

Królewska Wola to był jakiś fenomen – stadion wybudowany właściwie od podstaw na polu, zawodnicy, którzy dziś biegają po boiskach Ekstraklasy. Co utkwiło Panu najbardziej w pamięci z tamtego okresu?

Przede wszystkim właściciel, bo faktycznie miał kasę. Przyjeżdżał na mecze i treningi ze swoim szoferem. Pamiętam trenera Janusza Kudybę, który wcześniej był napastnikiem, więc treningi były sprofilowane pod piłkarzy ofensywnych. Mieszkałem wtedy we Wrocławiu, gdyż moja – dzisiaj już żona – Julia tu studiowała. Codziennie spotykaliśmy się z kilkoma innymi chłopakami na Psim Polu i stamtąd dwa busy zabierały nas do Królewskiej Woli na treningi.

A jak wspomina Pan klimat trybun w Królewskiej Woli? Ponoć zasiadali na nich niemal sami pracownicy fabryki mebli?

Owszem, ale byli fajnie zorganizowani. Miło to wspominam. Warunki do treningów mieliśmy super. Chłopaki opowiadali o "meblowych derbach". Niewiele dalej znajdowała się fabryka mebli Bodzio, która także miała swoją drużynę. Ich zespół rywalizował z naszymi rezerwami w okręgówce, a właściciele podobno przerzucali się, kto da większą premię za pokonanie lokalnego rywala (śmiech).

Po Gawinie był Widzew Łódź i dopiero potem Ruch Chorzów. W Ekstraklasie zadebiutował Pan mając 25 lat. Późno.

Faktycznie. Kiedy dzisiaj patrzę na tych 17-18-letnich chłopaków debiutujących w Ekstraklasie, to mam wrażenie, że te 10 lat poważnej piłki gdzieś mi wcięło. Może gdybym mieszkał w większym niż Świdnica mieście, to byłoby mi łatwiej się przebić...? Nie wiem, teraz możemy tylko gdybać, ale też niczego nie żałuję. Fajnie się to wszystko potoczyło i serio — nie ma tragedii.

A zabolało Pana, że nie pojechał Pan na Euro 2012? Znalazł się Pan tylko na liście rezerwowych u Franciszka Smudy. Arkadiusz Piech mógł coś więcej osiągnąć w biało-czerwonych barwach?

Na pewno mogłem więcej zdziałać w kadrze, zwłaszcza patrząc przez pryzmat sytuacji, które miałem w tych kilku występach. Żałuję, że nic nie wpadło, bo pewnie wtedy na dłużej zostałbym w orbicie zainteresowań selekcjonera. Cieszę się, że mogłem doświadczyć gry z orzełkiem na piersi, bo to wielkie przeżycie. Prawdę mówiąc, mam trochę za złe trenerowi Waldemarowi Fornalikowi, z którym znałem się z Ruchu Chorzów, że nie postawił na mnie po nieudanym Euro 2012, gdy przejął reprezentację po Franciszku Smudzie. Byłem wtedy w gazie i może udałoby mi się zaistnieć, tak jak kilku chłopakom, których pociągnął za sobą trener Adam Nawałka? No ale cóż, takie jest życie, trzeba patrzeć do przodu.

Porozmawiajmy chwilę o Turcji. Pół roku przed wyjazdem z Chorzowa nie bardzo interesował Pana ten kierunek, ale potem jednak zdecydował się Pan na Sivassporu

Wtedy nie byłem przekonany, czy na pewno chcę jechać w ten rejon Europy. Pół roku później mój transfer do Turcji dokonał się praktycznie w dwa dni Ta historia jest nieźle pokręcona.

Mamy czas.

No więc byliśmy z Ruchem na zgrupowaniu w Kamieniu, gdzie dopadała mnie strasznie ciężka grypa. Odizolowano mnie od drużyny, bo miałem 40 stopni gorączki. Kazano mi jechać do domu i tam dojść do siebie. Pamiętam, że dotarłem pod dom z tą straszliwą gorączką około godziny 18, a o 21 zadzwonił do mnie menadżer i powiedział: „Zbieraj się, trzeba jechać do Berlina na samolot". Byłem półprzytomny, ledwie z łóżka udało mi się zwlec, ale jak usłyszałem, o co chodzi, jakie oferują warunki, to adrenalina mi podskoczyła i oznajmiłem: dobra, lecimy. Trzeba to zrobić!

Co było dalej?

Polecieliśmy z Berlina do Sivas, a tam lotnisko położone jest w górach. Utkwiła mi w pamięci droga z lotniska do miasta, bo zjeżdżało się nią wyjątkowo długo. Dotarliśmy w końcu do siedziby klubu, ale nadal miałem bardzo wysoką gorączkę. Turcy widząc w jakim jestem stanie, cały czas mi powtarzali – pij dużo czaju, pij dużo czaju. No więc wypiłem chyba ze 20 filiżanek i... naprawdę poczułem się lepiej! Uzgodniliśmy warunki, podpisałem kontrakt i tego samego dnia miałem wrócić do Polski, pozbierać swoje rzeczy. Tak się jednak nie stało, bo... spadły dwa metry śniegu i nie dało się wspomnianą drogą wrócić na lotnisko. To była masakra, do kraju wróciłem dwa dni później. W Polsce Turcja kojarzy się głównie ze słońcem, wakacjami i plażą, ale w centrum tego kraju aura jest mniej więcej taka jak u nas. Latem fajnie, cieplutko, ale zimą pada śnieg.

Z kibicami nie miał Pan tam problemów?

Nie było z nimi żadnych kłopotów, traktowali mnie jak swojego. Na każdym meczu był komplet. Stadion Sivassporu nie jest tak wielki, jak ten, na którym gra Śląsk, ale te 15 tysięcy mieścił i tylu kibiców przychodziło na każde spotkanie. Mogę potwierdzić, że atmosfera nad Bosforem jest genialna. Pamiętam jak jechaliśmy na mecz ostatniej kolejki z Galatasaray do Stambułu. Sama droga z hotelu na stadion zajęła nam 2,5 godziny. Przyszło wtedy 75 tysięcy kibiców. Doping był Niesamowity. Wygrali z nami 4:2, a po bramkach dla gospodarzy był taki tumult, że głowa pękała. Przygoda z tamtejszą Superligą była fajna, tylko szkoda, że tak krótka.

No właśnie, Pana problemy w Sivas zaczęły się w momencie, kiedy trenerem został słynny Brazylijczyk Roberto Carlos. Co tam się wydarzyło?

Na początku było dobrze, grałem regularnie, ale potem w kilku sparingach piłka nie chciała wpaść do siatki i wypadłem ze składu. Trochę zbiegło się to w czasie z kryzysem reprezentacji Turcji, po którym federacja wprowadziła limity dla obcokrajowców i przez to wylądowałem na bocznym torze.

Jaki był Roberto Carlos jako człowiek?

To rewelacyjny facet. Otwarty, uśmiechnięty, pomocny. Jako szkoleniowiec miał dużo ludzi do pomocy, treningi tak naprawdę prowadził kto inny. On tylko wchodził do gierek treningowych i wtedy pokazywał technikę, zwłaszcza przy rzutach wolnych i karnych. Świetnie jest spotkać taką legendę i pograć z nią w piłkę, nawet jeśli to tylko trening. Niezapomniane przeżycie, którego nikt mi nie zabierze.

W Sivassporze nie był Pan sam. Spotkał Pan tam Kamila Grosickiego.

Kiedy ja podpisywałem kontrakt, to on już tam był i na początku mi pomagał. Mieliśmy zresztą wspólnego tłumacza Murata, z którym zwiedziliśmy kawał Turcji. Murat przez 10 lat mieszkał w Polsce, także swobodnie porozumiewał się w naszym ojczystym języku. To bez wątpienia ułatwiło aklimatyzację.

Po Turcji przyszło Zagłębie Lubin. To była wtedy dla Pana jedyna opcja?

Może nie jedyna, ale najlepsza, mimo że złote czasy, w których w Lubinie płacono piłkarzom wielkie pieniądze, już się wtedy kończyły. Tam też mieliśmy mocną ekipę, ale niestety w parze z nią nie szły wyniki. Przegrywaliśmy ważne mecze, bo niektórym głowy się paliły i ostatecznie nie udało się utrzymać Ekstraklasy dla Lubina. Szkoda, bo do dziś uważam, że z takim składem nie mieliśmy prawa spaść.

A jak wspomina Pan współpracę z trenerem Orestem Lenczykiem? Fikołki, przysiady, pompki i te sprawy...

Ciekawie! Byliśmy wtedy mega rozciągnięci i ogólnie przygotowani pod względem gimnastycznym (śmiech). Wiadomo, że miał już swój wiek i zdarzały mu się jakieś małe odchyły, ale cieszę się, że dane mi było z nim współpracować.

A w Legii – czego zabrakło?

Chyba po prostu prawdziwej szansy. Po tym transferze rozegrałem tylko cztery spotkania i to w niepełnym wymiarze czasowym. Gola nie strzeliłem, wylądowałem na ławce i poszedłem na wypożyczenie do GKS-u Bełchatów. Wraz ze mną do stolicy trafili Nemanja Nikolić i Aleksandar Prijović – oni na pokazanie się dostali pół sezonu. Ja nie miałem takiego kredytu zaufania. Trochę lepiej było, gdy wróciłem z wypożyczenia, choć wtedy trenerem był już Stanisław Czerczesow. Za jego kadencji zaliczyłem kilka asyst, ale to też nie było to.

Jak tak teraz myślimy, to przerobił Pan naprawdę wiele ciekawych trenerskich osobowości. Od Janusza Kudyby przez Waldemara Fornalika, Heninga Berga, Oresta Lenczyka, Stanisława Czerczesowa po samego Roberto Carlosa. Nawet o Franciszka Smudę w reprezentacji Pan zahaczył, a teraz jest Jan Urban. Niezły przekrój. Z Którym najchętniej pojechałby Pan na wakacje?

Hmm... Wyjątkowo trudne pytanie... Jeśli już muszę kogoś wskazać, to niech będzie to Adam Buczek. Co prawda krótko współpracowaliśmy w Zagłębiu Lubin, ale zapamiętałem go jako bardzo pozytywnego człowieka.

Wróćmy do Śląska. Kiedy podpisywał Pan kontrakt, w klubie nie było ani jednego napastnika. Miał Pan jakieś przecieki, że do klubu może trafić Marcin Robak?

Cały czas byłem w kontakcie z Marcinem. Długo on sam nie wiedział, jak to się rozwinie, ale ja robiłem swoje. Musiałem się „odkręcić” po tym Cyprze i chwilę mi to zajęło. Tam gra się bardziej technicznie, ale za to nieco wolniej. Napastnik ma czas, żeby przyjąć sobie piłkę i się z nią obrócić, a w Ekstraklasie od razu jest kontakt. Tak czy inaczej konkurencja jest potrzeba, bo wiadomo, że zawsze mogą pojawić się kontuzje albo kartki.

Ma Pan 32-lata na karku, więc może pojawiły się już jakieś pomysły na życie po zakończeniu kariery?

No cóż, najmłodszy już nie jestem, więc jakiś czas temu zacząłem sobie to wszystko jakoś tam układać. Obecnie buduje dom pod Świdnicą, pomysł na siebie po odwieszeniu butów na kołku też mam, ale na razie nie chcę go zdradzać.

Na zakończenie chcemy jeszcze zapytać o tę słynną już aferę w Świdnicy, kiedy to rzekomo uderzył Pan lekarza na dyżurze. Sprawia miała wylądować w sądzie. Jak to się skończyło?

To jest właśnie hit – nikt nie wie, jak to się skończyło, bo nie skończyło się tak, jak pewnie niektórzy by chcieli. Panu doktorowi coś się pomyliło, chciał zabłysnąć, zaistnieć, ale mu nie wyszło. Sprawa trafiła do sądu, ale na szczęście w szpitalu był monitoring i zostałem oczyszczony z zarzutów. Na nagraniach wszystko widać. Nie uderzyłem go. Dziwie się, że wszystkie największe gazety, które opisały tamtą zmyśloną historię, nie zainteresowały się, jaki był jej finał i jakoś nie oznajmiły, że zostałem uniewinniony. No cóż, tak ten świat jest skonstruowany i nic na to nie poradzimy. Ja sumienie mam czyste.

ROZMAWIALI - JAKUB GUDER I PIOTR JANAS

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska