Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pan profesor piłkę kopie, bo ją kocha

Robert Migdał
"Rozstrzelani" "plejmejkerzy" z pewnością nie zrobią "cieszynki": przeciwnicy "skasowali" ich, choć "golkiper" dwoił się i troił. Poległ jednak po "atomowym ataku"... Prof. Jan Miodek, językoznawca, słysząc niektórych komentatorów sportowych, ze śmiechu spada z krzesła. A i włosy stają mu dęba. Rozmawia z nim Robert Migdał

Lubi Pan pograć "w nogę"?
Uwielbiam, zwłaszcza z moim wnuczkiem. Gramy cały czas: i na co dzień, i od święta. Znajomi się nawet dziwią: "A nie męczy cię to?". Odpowiadam: "Nie męczy mnie, bo ja piłkę kocham". Mógłbym w nią grać w domu, w plenerze - 24 godziny na dobę. Lekko się natomiast nudzę, gdy mnie wnuczek zaciąga do jakichś manewrów wojskowych, do strzelanin.

I co wtedy?
Kocham go bardzo, więc się czołgam i strzelam, jak mi każe.

Skąd się u Pana wzięła ta miłość do piłki?
To całe moje dzieciństwo, to moja młodość. I grałem nie tylko w piłkę nożną, ale i w koszykówkę - mimo mojego metra siedemdziesiąt miałem bardzo celny rzut z dystansu, bardzo dobrze grałem w ping-ponga. W piłkę ręczną też dobrze grałem. Najmniej lubiłem grać w siatkówkę. Byłem dobrym sportowcem. I to mi zostało do dzisiaj: celny strzał, dobre wyszkolenie techniczne.

Mały Janek Miodek cały czas biegał za piłką?
Taki był cały Górny Śląsk lat 40., 50. Piłka nożna i tylko piłka. Był jednak pewien konflikt, ponieważ oficjalnie piłka nożna nie była sportem szkolnym. Grono pedagogiczne było podzielone: część z nich goniła nas z boisk, potrafiła odebrać piłkę i na naszych oczach przerżnąć ją scyzorykiem na pół. **

Dramat. Pan nie był jednak usłuchanym, grzecznym Jasiem i piłkę nadal kopał.
Gdyby się zachował zeszyt z uwagami z tamtego okresu, to przy moim nazwisku znalazłby pan tylko takie uwagi: "Został po lekcji i grał w piłkę na boisku", "Na przerwie grał w piłkę z kolegami". Codziennie na lekcje wbiegaliśmy tuż po meczu: spoceni, czerwoni. Byli na szczęście tacy nauczyciele, z moim tatą na czele, którzy nam w piłkę nożną grać pozwalali.

Dlaczego gra "w nogę" była zakazana?Nie mam pojęcia, skąd się wziął ten idiotyczny zakaz. Wolno było tylko grać w ręczną i siatkówkę. W średniej szkole już tego nie przestrzegano: w liceum organizowano nawet, w pierwszej klasie, mistrzostwa w piłce nożnej.

Cały Górny Śląsk, Pana rodzinne strony, kopał. Piłkę oczywiście.To miało jakieś podłoże społeczne. W tej robotniczej dzielnicy Polski, dla przeciętnego chłopaka, przy kulcie pracy fizycznej, przy kulcie tradycji rodzinnej, kopalnia, huta, ewentualnie kolej, była właściwie jedyną drogą zawodową przeciętnego, śląskiego chłopca. I jeżeli któryś z nich chciał się wybić, to były dwie drogi: albo szedł na farorza, czyli księdza, albo zostawał piłkarzem. I my, chłopcy, byliśmy zwariowani na punkcie piłki nożnej. Jako dziecko nigdy się nie bawiłem w strzelania, podchody - natomiast nawet styczeń, luty, marzec - nie były żadną przeszkodą: myśmy cały rok kopali w piłkę. Nawet przy 15-, 20-stopniowym mrozie: tylko że na rękach były rękawiczki, a na szyi szalik.



Słyszałem, że nawet otarł się Pan o zawodowstwo. Miał Pan grać, jako młody chłopak, w Kolejarzu Tarnowskie Góry.

Oj tak. Podpatrywał mnie, jak grałem w parkach, na skwerach, taki stary, przedwojenny piłkarz, który w Kolejarzu Tarnowskie Góry pełnił rolę wyławiacza talentów. On widział, że jestem dobry i pewnego dnia przyszedł do moich rodziców, usilnie ich prosząc, żeby mi pozwolili na grę w Kolejarzu.

I dlaczego nic z tego nie wyszło?Rodzice, choć bardzo liberalni, troszeczkę się bali, że mnie ktoś boleśnie na boisku poturbuje. I nie pozwolili. Z czasem jednak zamiast w piłkę nożną, zawodniczo grałem w koszykówkę - na koszykówkę rodzice się zgodzili.

Gdyby nie kariera na uczelni, gdyby nie językoznawstwo, polonistyka, związałby Pan swoje losy ze sportem.Nawet jeszcze jako student, przyjeżdżając do Tarnowskich Gór, w tę koszykówkę grałem, ale coraz rzadziej. Nie miałem codziennego treningu, więc wysiadałem kondycyjnie. Brakowało mi pary w płucach.

No i później ta miłość do sportu nie przeszła Panu: chciał Pan być dziennikarzem, komentatorem sportowym. To wszystko przez kochającego sport ojca, który był przedwojennym piłkarzem. Z nim, od najwcześniejszego dzieciństwa, chodziłem i jeździłem na mecze. Bo w moich rodzinnych Tarnowskich Górach była A klasa - to było dla mojego taty za mało. A że blisko był Chorzów, Bytom, Zabrze - to jeździliśmy tam, gdzie grała ekstraklasa. I słuchaliśmy radia, potem oglądaliśmy mecze w telewizji - jasną jest rzeczą, że w tym marzeniu o dziennikarstwie, ta specjalność, dziennikarstwo sportowe, musiała wygrywać.

Ale to, co się słyszy, co niekiedy wyczyniają z językiem polskim dziennikarze, komentatorzy sportowi, to......włosy stają dęba, ręce opadają.

Cudowny materiał badawczy dla językoznawcy.No tak, ale mi ich strasznie jest żal, że tak ciągle obrywają. Bo przecież oni są tylko ludźmi i działają pod wpływem przeogromnych emocji. A w emocjach wiadomo - czasem, mówiąc potocznie, się coś palnie. I to są te konstrukcje, które przeszły już do historii języka sportowego: "Proszę Państwa, wszystko w rękach konia" - powiedział sprawozdawca wyścigów konnych. Sam nie zapomnę jednej relacji z meczu hokejowego - Unia Oświęcim była wtedy rok po roku mistrzem Polski, ale Cracovia nadspodziewanie dobrze w tym Oświęcimiu grała. Nie przegrała, mecz zakończył się remisem, a na drugi dzień pojawił się nagłówek w jednej z gazet: "Dzielna postawa pasiaków w Oświęcimiu" - bo wiadomo, że na zawodników Cracovii, który występują w koszulkach w pasy, mówi się "pasiaki", jednak pasiaki w Oświęcimiu to trochę makabra.

Bywają groteskowe komentarze.Bardzo mądry i dowcipny Stanisław Tym powiedział, że sprawozdawcy sportowi, wiedząc o tych swoich emocjach, nie powinni się bać, gdy są naturalni i zwyczajni w tym swoim sprawozdawczym języku. Natomiast bywają groteskowi i później obrywają za to, kiedy próbują się wysilić na jakąś poetyckość. Wtedy to jest groźne. I ja się z tym zgadzam. Nie będę operował nazwiskami, ale nie mogę pojąć, dlaczego jeden z popularnych, ale to bardzo popularnych sprawozdawców młodego pokolenia uparł się, żeby zagranie chytre, niespodziewane, nieoczekiwane, inteligentne nazywać zagraniem bezczelnym. No i trzyma się tego od jakichś dwóch, trzech lat. A przecież bezczelność, w języku ogólnym, jest słowem bardzo nacechowanym negatywnie. Będę mu dokuczał do końca życia, chociaż nie będę go wymieniał z nazwiska - po co go stawiać pod pręgierzem.

Niektórzy komentatorzy lubują się w używaniu mocnych sformułowań typu "rozstrzelani".Przez wiele lat, kiedy Real Madryt losował w rozgrywkach Ligi Mistrzów Olympique Lyon, wiadomo było, że odpadnie. I przed paroma laty stało się tak samo - w Madrycie był remis, ale pojechali do Lyonu, dostali 3:0 i odpadli. I sprawozdawca sportowy mówi: "No cóż, czas na komentarz, tu już nic się nie stanie, widzieliśmy, że przez pierwsze 15 minut mistrzowie Francji czuli wyraźny respekt przed piłkarzami Realu, ale gdzieś tak koło 15 minuty »poczuli krew«...". Proszę zobaczyć. Już nawet nie poczuli bluesa, tylko krew. Dostaję białej gorączki, gdy wystarczy, że Śląsk Wrocław czy jakaś inna drużyna drugi raz z rzędu przegra - i od razu pojawia się nagłówek: "Znów rozstrzelani". Przy tej okazji można by przeprowadzić makabryczną analizę gramatyczno-semantyczną i powiedzieć: jeśli "znów", to "rozstrzeliwani", bo "rozstrzelany" to może być ktoś raz, a dobrze.
Inny przykład. Oliver Kahn kiedyś tak nieszczęśliwie wykopywał piłkę od własnej bramki, że trafił nią własnego obrońcę. I ten upadł. Nic mu się oczywiście nie stało - padł, ale to twardy był chłop, ocucili go, był trochę oszołomiony, bo dostał piłką w łeb. A to już był pretekst, żeby w prasie pojawił się wielki nagłówek: "Strzał w tył głowy". Od razu, jako Polak znający historię, miałem skojarzenia z Katyniem. Makabra. Egzekucja - a to tylko bramkarz niechcący trafił piłką kolegę.
"Zbite Holenderki" - w relacji w meczu siatkówki.
Gra słów, bo w siatkówce się zbija - ale te "zbite Holenderki", tak jak "zbite dzieci" czy "zbite psy", odbieram jako pewien stylistyczny zgrzyt. Albo inny przykład: "koszykarki znokautowane pod Wawelem" - ja wiem, że dzisiaj kobiety też uprawiają boks, ale można była napisać "koszykarki przegrały".

Te mocne przymiotniki mają przyciągnąć. "Atomowy strzał", "samobójcza bramka"...W latach 70. katowicki "Sport" sobie umyślił, że właśnie "samobójcza bramka" to jest złe sformułowanie i ogłosili konkurs na nowe określenie "samobójczej bramki". I poprosili mnie o rozstrzygnięcie tego plebiscytu. Odpisałem im: "Zostawcie »samobójczą bramkę« w spokoju, bo to jest określanie bardzo, ale to bardzo stare. Jestem przekonany, że tego sformułowania z języka polskiego nic nie wyeliminuje". Nawet kibice mówią, skracając sobie, o "samobóju".

A jakie były propozycje określeń, które miały zastąpić "samobója"?"Samogol", "samobramka". Nie przyjęły się te nazwy. Umarły śmiercią naturalną.
Tak samo jak w języku polskim, tak i w języku komentatorów sportowych jest dużo zapożyczeń z języka angielskiego.
Wiadomo, że kolebką sportu współczesnego, z futbolem na czele, jest Anglia. Uważam, że trzeba zachowywać odpowiednie proporcje - szanujący się kibic powinien wiedzieć, kto to jest golkiper, co to jest ofsajd i co to jest korner. I jeżeli sprawozdawca 10 razy powie "bramkarz", a jedenasty raz nazwie go "golkiperem" - będzie wszystko w porządku. Będzie cały czas mówił o "spalonym", a raz powie o "ofsajdzie" - też będzie wszystko w porządku. Natomiast gdyby on te proporcje odwrócił, będzie wtedy manieryczny. Bo każde słowo obce, archaiczne, rzadziej używane - nadużywane, razi. Spójnika "bo" pan w rozmowie nie zauważy, ale jak ktoś panu zacznie mówić "jako, że", "jako, że", "jako, że", to dostanie pan gęsiej skórki. Bo to takie archaiczne, urzędowo-kancelaryjne.

Pan używa anglicyzmów?Muszę panu powiedzieć, że grając z wnuczkiem, lubię mu strzelać takie wysokie piłki, takie loby, bo mnie to bardzo bawi i rozczula, jak on w powietrze frunie i łapie. Mówię mu wtedy: "Miałeś doskonały »tajming« - i on już wie, że to jest ten wyskok w odpowiednim momencie.

No właśnie. Niekiedy wydaje mi się, że sprawozdawcy sportowi mówią do kibiców jakimś specjalnym kodem. Te tajmingi...
I "plejmejkerzy" zamiast rozgrywających. Ten kod jest zrozumiały dla młodszych kibiców, starsi mogą mieć już problemy. Moja mama, nauczycielka języka polskiego, kiedy słyszała, że zawodnicy Polonii Bytom to "poloniści", to się denerwowała: "Jacy z nich poloniści!".

W relacjach sportowych aż roi się od kolokwializmów.Niestety. Nie powiedzą, że "zawodnik wyskoczył do piłki", że "napastnik", tylko mówią "facet". To słowo robi wielką karierę - nie jest słowem wulgarnym, ale słowem bardzo, bardzo potocznym. Kolejny przykład - niekwestionowany największy autorytet wśród sprawozdawców sportowych, Bohdan Tomaszewski, z którym jestem w stałym kontakcie, mówi mi: "Proszę zobaczyć: dziennikarze nie piszą już, że zawodnicy »wygrali«, »pokonali«, »zwyciężyli«, tylko »ograli«. Tytuły krzyczą: »Śląsk ograł Zagłębie«"...

Jak w karty, w pokera.No właśnie. Po pierwsze, "ograć" to bardzo potoczne słowo i nie powinno się pojawić w języku oficjalnego komentarza, a po drugie - czasownik "ograć" kryje w sobie element pewnej nieuczciwości: ograć w karty, w pokerka, tak trochę szulersko, w kasynie, nie do końca uczciwie.

Zdarzają się też porównania śmieszne, trącające o erotyzm.Spadam z krzesła ze śmiechu, kiedy pisze mi sprawozdawca: "napastnik wymanewrował wszystkich obrońców i znalazł się »sam na sam« z bramkarzem". I to "sam na sam" dają w cudzysłów - tylko po to, żebym nie miał damsko-męskich skojarzeń. Albo piszą mi, że: "trzecią bramkę zdobył »główką«". A przecież każdy wie, że "główka" to mała głowa, głowa dziecka, ale w języku sportowym to strzał głową, to po co dają tę główkę w cudzysłów? Albo piszą: "to był znakomity »stoper«". I ten stoper jest w cudzysłowie, żebym co? Nie miał skojarzeń ze stoperem do mierzenia czasu? Do historii przeszedł już też komentarz: "Smolarek krąży jak elektron wokół jądra Zbigniewa Bońka" czy "Szurkowski to cudowne dziecko dwóch pedałów".

Język komentatorów, tak jak cały język polski, cały czas się zmienia.Oj, zmienia, zmienia. Dam przykład: 20 października 1957 roku polska drużyna odniosła sensacyjne, niewątpliwie o charakterze politycznym, zwycięstwo nad Związkiem Radzieckim 2:1. Obie bramki strzelił wtedy Gerard Cieślik. Skład był taki: w bramce Szymkowiak, w obronie - Floreński, Korynt, Woźniak. W pomocy - Gawlik, Zientara. W ataku - od prawego - Jankowski, Brychczy, Kempny, Cieślik, Lentner. Grano systemem 3-2-5. Kiedy akcja toczyła się pod własną bramką, to napastników to nie obchodziło i oni sobie spacerowali pod bramką przeciwników. Pomocnicy musieli biegać. A dzisiaj 11 atakuje, 11 broni. I skończyły się takie określania, jak "prawy łącznik", "lewy łącznik". Ten legendarny Gerard Cieślik to miał właśnie ksywę "mały łącznik". Albo określenie "półlewy" - między środkowym napastnikiem a lewoskrzydłowym, albo między środkowym napastnikiem a prawoskrzydłowym - był prawy i lewy łącznik. Albo "półprawy", "półlewy".
Kto tak dziś mówi? A kiedyś powstała na ten temat słynna piosenka Władysława Szpilmana: "Trzej przyjaciele z boiska - skrzydłowy, bramkarz i łącznik, żyć bez siebie nie mogą, dziarscy i nierozłączni". Kolejny przykład: ja już nie używałem określenia "bek" - "bek" to był boczny obrońca. A mój tato jeszcze tak mówił. No i jest w dzisiejszym języku coś, co się nazywa "cieszynka", której się kiedyś nie używało.

Cieszynka?Już tłumaczę. Kiedyś łatwiej był strzelić bramkę i gdy już ona padła, to do tego szczęśliwca podbiegło dwóch kolegów, klepnęli go po plecach i to wszystko. A widzi pan, co się dzisiaj dzieje... Piłkarze wpadają w jakiś amok, podnoszą koszulkę, nakrywają głowę, ściągają koszulki, machają nimi, biegną do trenera, którego ściskają, biegną do płotu, do kibiców, a potem jak strzelca dopadnie 10 zawodników, to się wszyscy na niego rzucają. I to jest właśnie "cieszynka", ten upust radości.
Dziś mamy "cieszynkę", ale kiedyś w komentarzach z boiska dominowały "batalie", "ataki", "zdobywanie" - taki wojenno-militarny język.
Nie mówiło się o piłkarzach pierwszej, drugiej czy trzeciej ligi, tylko byli piłkarze pierwszego, drugiego i trzeciego frontu. Były batalie, potyczki. Nie zapomnę takiego nagłówka: "Arsenal nie sforsował twierdzy Barnsley", albo "Działa Kanonierów zardzewiały w Sheffield" - można to było odebrać jak tytuł korespondencji wojennej, a chodziło tylko o przegrany mecz piłkarski. A kiedy Arka Gdynia przegrała, to można było przeczytać: "Twierdza gdyńska zdobyta". To było bardzo zmilitaryzowane, ale cała retoryka ówczesnego języka była zmilitaryzowana - tego publicznego, oficjalnego także. Przez lata początek lipca opanowywały w gazetach nagłówki: "Batalia o indeks rozpoczęta". Były więc wojny, kampanie, "traktory zdobywały wiosnę".

Tej militarności już jest mniej.Ale jest większa brutalność w języku: "krew na boisku", "rozstrzeliwanie", "kasowanie przeciwnika".

Język z boiska przechodzi też do naszego zwykłego, codziennego języka.Ależ oczywiście. To jest przeogromny wpływ. Mówimy na co dzień: "jesteśmy na ostatniej prostej", "jesteśmy na finiszu". "Krótka piłka" robi w tej chwili karierę, mówimy "falstart", jeżeli robimy coś przedwcześnie.

No i politycy "grają do jednej bramki".A o swoich przeciwnikach politycznych mówią "oni wysiedli kondycyjnie", pokazują opozycji "czerwoną kartkę". Tego jest bardzo dużo. Ale nie tylko politycy używają metaforyki sportowej. Także na przykład osoby duchowne. Słyszałem w kościele: "Jan Chrzciciel tak nazywając Chrystusa, trafił w dziesiątkę", innym razem z ambony doszedł mnie głos: "Dziś połowa adwentu. Mniej więcej w połowie dystansu biegacza łapie kolka. Czy nas, najmilsi w Chrystusie Panu, też taka kolka duchowa, w połowie adwentu, złapała?". W Boże Ciało słyszałem niezwykle patetyczne kazanie i w pewnym momencie ksiądz mówi tak: "Kto nie rozumie istoty Eucharystii, ten odbiega w przedbiegach".

Zostawmy język komentatorów, bo chyba jednak bardziej razi język kibiców na stadionach.Potwornie wulgarny. Z melancholią wspominam swoje dzieciństwo. Gdy goście wbiegali na stadion, wszyscy bili brawo. Nie było wyzwisk. Szczytem wulgarności były wyłącznie dwa okrzyki pod adresem sędziego, kiedy się kibice na niego zeźlili: "sędzia kalosz" lub "sędzia kanarki doić". I pamiętam upomnienia starszych: "Szczeniaku, jak jeszcze raz tak krzykniesz, to będziesz wyprowadzony ze stadionu". Kiedy dzisiaj o tym opowiadam, słyszę: "To co, Wersalu wam się zachciewa"?, "Co wyście byli za kibice?". Jednak kiedyś tato mógł ze mną spokojnie chodzić na mecze, ja też 20, 25 lat temu chodziłem na stadiony ze swoim synem, i to regularnie. Dzisiaj z wnukiem na stadion nie pójdę - cały czas wyzwiska, wulgarne przyśpiewki. Bardzo nad tym, jako kibic, ubolewam.

Na mecze Euro we Wrocławiu Pan się więc nie wybiera?
Tylko telewizja. Obejrzę wszystko, co najważniejsze, w zaciszu domowym.

W jednej ręce piwo, w drugiej chipsy, na szyi szalik, na policzkach wymalowana polska flaga...Nie będzie piwa. Raczej dobra herbata lub kawa.

Rozmawiał Robert Migdał

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska