Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pan Bóg nie lubi frajerów

Justyna Kościelna
- Nie jestem żadnym bohaterem, gwiazdorem, nie jestem nawet odważnym człowiekiem - mówi Dariusz Sobiczewski, wrocławianin, który przeżył atak terrorystów na hotel w Bombaju.

W zaatakowanym przez terrorystów hotelu spędził Pan 16 godzin. Kiedy było najgorzej?

Gdy panowała absolutna cisza.

Co wtedy Pan myślał?

Żeby spier... stamtąd jak najszybciej. Marzyłem, że urosną mi skrzydła, że się rozpłynę, stanę tapetą albo żyrandolem. Na samym początku chciałem się bronić. Później przyszła świadomość nieuchronności: "Aha, sąsiadów z pokoju obok rozstrzeliwują, więc i po mnie zaraz przyjdą". Jeden z moich SMS-ów do żony brzmiał: "No to żegnaj, szkoda, tak się chce żyć". Bo wie pani, w takim momencie wzrasta wola życia.

Pogodził się Pan ze śmiercią?

W pewnym momencie pomyślałem, że nie będę szedł jak baran na rzeź. Włączył się we mnie bunt. Ale nie wściekłość, tylko taki dziwny chłód. Czułem się trochę jak zombie. Wziąłem do ręki nóż. Że zginę, byłem pewny. Ale - myślałem - przynajmniej jeden z nich zginie razem ze mną. Chciałem celować w szyję. Nie wiedziałem tylko, jak uderzyć: z góry czy z dołu. Myślałem: "Mam jeden, jedyny ruch i muszę być precyzyjny". Nie bałem się. No, może tylko tego, że zbyt słabo uderzę. Dlatego trenowałem. Z całej siły waliłem tym nożem w materac. Wiedziałem, że terroryści to Pakistańczycy, więc są niżsi ode mnie. Stałem pod drzwiami i czekałem. Chciałem wyskoczyć na nich z boku.

Leżąc na gzymsie, 50 metrów nad ziemią, też się Pan nie bał?

W takich momentach człowiek ma tyle adrenaliny, że nie czuje nic: ani strachu, ani bólu. Jak położyłem się na tej wysokości za oknem, to poczułem, że się zsuwam po rozbitym szkle. I wciągnąłem się, po prostu. To zupełnie inny świat, panują tam inne prawa. Teraz bym się nie położył na tym gzymsie. Wtedy nie miałem wyjścia. Ale proszę mi uwierzyć - nie jestem żadnym bohaterem, gwiazdorem, nie jestem nawet odważnym człowiekiem. Myślę, że każdy z zakładników zachowywał się podobnie jak ja.
Tego samego wieczoru, kiedy terroryści zaatakowali Bombaj, miał Pan wracać do Wrocławia. Ile czasu Panu zabrakło, żeby opuścić Indie?

Godzinę. Jak terroryści zaatakowali hotel, pakowałem się. Usłyszałem wybuchy, wydawało mi się, że to fajerwerki. Ale wyjrzałem z pokoju i zobaczyłem dwóch facetów strzelających na oślep długimi seriami. Wziąłem do kieszeni paszport, pieniądze i kamerę. Zrobiło się głośno, ciągle coś wybuchało, wyły syreny alarmowe. Rozróżniałem wybuchy granatów - są bardziej trzaskliwe od wybuchu bomb, które są głębsze.

Co Pan zrobił?

Stanąłem na balustradzie i zacząłem machać telefonem. Jeden z policjantów, który stał na dole, zaświecił latarką na znak, że mnie zauważył. To była dla mnie pewna pociecha - ktoś wiedział o moim istnieniu. Człowiek nie chce być w takim momencie anonimowy.

Po powrocie do Polski źle oceniał Pan akcję ratunkową.

Hindusi spartaczyli ją od początku do końca. Zresztą, w gazetach już pojawiły się teksty, z których wynika, że wiedzieli o planowanej akcji terrorystów, ale nic z tą wiedzą nie zrobili. A powinni zareagować, ściągnąć służby mundurowe, zamanifestować swoją siłę. Wtedy plan ataku spaliłby na panewce.
Antyterroryści byli absolutnie nieprzygotowani: mieli stare karabiny i cieniutkie kamizelki kuloodporne. Jak ich szef ją założył, to dostał trzy strzały w pierś. Ale z drugiej strony doceniam odwagę tych chłopaków. Jak mnie uwalniali, to zrobili żywy mur, zasłaniając mnie własnym ciałem.
Niestety, zdarzało się też tak, że odbijanie zakładników polegało na rzuceniu bomby do pokoju, w którym jest zakładnik i terrorysta. Podejrzewam, że wiele osób zginęło nie z rąk bandytów, ale przez siły, które chciały uwolnić więzionych. Hindusi kłamią. Szacuje się, że terrorystów było około 30, a oni twierdzą, że 12. Nie chcą się przyznać, bo nie mogliby się rozliczyć z trupów. Terroryści byli świetnie wyszkoleni. Moim zdaniem to byli dywersanci, którzy są szkoleni w obozach pod kuratelą służb specjalnych Pakistanu. W pontonie, którym przypłynęli, znaleziono szczoteczki do zębów! A jaki terrorysta idzie na śmierć ze szczoteczką do zębów? Dlatego to nie byli terroryści, którzy decydując się na akcję, wiedzą, że zginą, tylko wyszkoleni dywersanci.
Wspominał Pan, że ostatnio kontaktował się z Panem konsul generalny Stanów Zjednoczonych w Bombaju. Po co?

Pytał, jak się czuję i gdzie jestem. Zdziwiłem się, że się ze mną skontaktował. Okazało się, że byłem odnotowany w księdze meldunkowej jako Amerykanin. Na szczęście podczas ataku o tym nie wiedziałem, bo chybabym zwariował. Terroryści polowali przecież na Amerykanów i Brytyjczyków.

Dlaczego nie figurował Pan w księdze jako Polak?

Rejestrowałem się nie na dole, przy recepcji, tylko w pokoju. Miałem mało czasu, więc poprosiłem boya hotelowego, żeby wypełnił formularz za mnie. Dałem mu swoją amerykańską wizytówkę, więc wpisał, że jestem Amerykaninem.
Trudno mi dziś o tym mówić: śmierć jest bardzo banalna, a opisywanie jej i czytanie o niej nudne. Wiem, że jak próbuję opisać tamte godziny, to nie wszyscy ludzie mnie rozumieją. Jak chodzę po wrocławskim Rynku, to patrzę na ludzi i myślę: "Nie marnujcie czasu, zróbcie coś ze swoim życiem".

"Jestem jak jakiś Jonasz. Gdzie się nie pojawię, coś się dzieje" - tak powiedział Pan po powrocie z Bombaju. Rozumiem, że sytuacji kryzysowych było w Pana życiu więcej?

Tak, tylko że opisywałem je jako dziennikarz. Byłem w Oklahomie, jak wywalili w powietrze duży gmach publiczny. Byłem w Nowym Jorku 11 września. Pamiętam, że oglądałem kawałki wysadzonego betonu i ktoś mi powiedział, że to wcale nie beton, tylko kawałki ludzi. Byłem w Kambodży i otoczyli nas Czerwoni Khmerzy. Ale jechałem wtedy z żołnierzami, więc czułem się w miarę bezpiecznie. A w Bombaju stałem się ruchomym celem. To zupełnie coś innego. Teraz mówią mi: "A, bo ty wiedziałeś, jak się zachować". Ale niby skąd miałem wiedzieć? Byłem zakładnikiem i ich, i swojej wyobraźni.

Od Pana powrotu do Polski minęło już pięć dni. Jak się Pan teraz czuje?

Ciągle nie mogę się przystosować. Mam wybuchy wściekłości. Bezmyślność ludzka i marnotrawienie czasu wywołuje u mnie złość. Klnę jak lump, chociaż nigdy tego nie robiłem. Jak po powrocie przyszli do mnie moi synowie i przytulili się jak takie dwa kociaki, to leżałem i czułem, jak ciekną mi łzy.

Chłopcy nie wiedzieli, że jest Pan w niebezpieczeństwie?

Nie. Żona nic im nie mówiła. Ale jak wysłałem pożegnalnego SMS-a, to młodszy syn, który spał, przyszedł do żony i zaczął płakać bez powodu. To była chyba intuicja. Synowie są za mali, żeby to wszystko zrozumieć. O tym, co się ze mną działo, żona powiedziała im później, jak już byłem bezpieczny. Po moim przylocie jeden z nich powiedział: "No jak to, tatusiu, to miałoby cię nie być?". Mam dużo szczęścia w życiu, jestem fuksiarzem. Ale aż boję się o tym mówić, bo Pan Bóg nie lubi frajerów, którzy mówią: "Mnie to się nigdy nic nie stanie".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska