Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ostatni wywiad Tomasza Skrzypka dla Gazety Wrocławskiej: Doświadczony przez życie mistrz w swoim fachu rozlicza się z przeszłością

Piotr Janas
FOT. Paweł Relikowski
W niedzielę 13 października 2019 roku odszedł Tomasz Skrzypek – legenda polskiego kick-boxingu, wielokrotny mistrz Polski, zdobywający laury na międzynarodowych imprezach. Poza zawodami i areną treningową życie mocno go doświadczyło. W szczerym wywiadzie, którego udzielił nam we wrześniu 2018 roku, rozliczał się ze swoją przeszłością. Przypominamy tę rozmowę.

Jest Pan założycielem i głównym trenerem w klubie Fighter Wrocław. Liczył Pan, ile godzin tygodniowo tam przebywa?

Wbrew pozorom nie tak dużo. Fighter to trzy treningi grupowe, plus zajęcia indywidualne. Łącznie od 9 do 14 godzin zajęć czysto kickbokserskich. To się zamyka w 20 treningach w tygodniu.

Dużo.

Dużo, zwłaszcza że weekendy mamy trochę luźniejsze. Proszę mi wierzyć, że jak prowadzi się cztery treningi dziennie, to już nawet samo kąpanie się i przebieranie między nimi zaczyna być męczące, zwłaszcza jeśli ma się już swoje lata.

A Pamięta Pan swój pierwszy trening? Jak to wszystko się w ogóle zaczęło?

Pamiętam jakby to było wczoraj. Miałem 10 lat i uprawiałem piłkę nożną. Byłem pomocnikiem nieistniejącego dziś klubu Włókniarz Wrocław. Trzy dni po tym, jak obejrzałem film „Wejście Smoka”, byłem już na treningu karate. Niestety, wtedy mnie nie przyjęto, bo to było w czerwcu i zapisy były zamknięte. Kazano mi przyjść we wrześniu no i w pierwszy wtorek września 1982 roku byłem na sali i trenowałem w grupie początkującej, która liczyła z 300 osób. Całe wakacje oglądaliśmy wtedy „Wejście Smoka” i na jesień cała Polska ćwiczyła karate. Do 21. roku życia łączyłem te dwie dyscypliny, ale potem przestałem grać w piłkę i postawiłem wszystko na sporty walki. Najpierw było to samo karate, ale po upływie kolejnego roku zacząłem też uprawiać kick-boxing. Mało kto wie, że w pierwszych zawodach startowałem jako karateka, z tym że to było inne karate niż to, które znamy dzisiaj. Wtedy dominowało karate full kontakt, praktycznie niczym nieróżniące się od dzisiejszego MMA, przez co późniejsza zmiana dyscypliny na kickboxing nie była trudna.

Był Pan pierwszym zawodowym mistrzem naszego kraju. Startował Pan także poza jego granicami. Jest jakiś występ, który zajmuje w Pana pamięci szczególne miejsce?

Takich startów jest kilka. Praktycznie po pierwszych mistrzostwach Polski dostałem się do kadry narodowej. Mogłem pojechać na mistrzostwa Związku Radzieckiego, gdzie zaprezentowałem się bardzo dobrze. Wtedy dominował wspomniany full kontakt, ale od początku lat 90’ zaczęły pojawiać się te wszystkie wersje orientalne. Pamiętam zawody w Paryżu w 1991 roku, na których startował między innymi Władimir Kliczko. Ukrainiec wygrał w kat. full kontakt, choć poza nim zaczynało tam jeszcze wielu innych znanych później zawodników. Inne pamiętne zawody to pierwsze mistrzostwa Polski w grudniu 1989 roku, kiedy powstał Polski Związek Kick-Boxingu. Zdobyłem wicemistrzostwo, miałem kilka startów zagranicznych i znalazłem się w kadrze.

W którym momencie postanowił Pan odwiesić rękawice i zająć się trenerką?

Wydawało mi się, że jak mam 23 lata i dopiero zaczynam starty w kick-boxingu, to za wiele nie osiągnę. Cóż, pomyliłem się, bo na krajowym podwórku zdobyłem niemal wszystko, co było do zdobycia i w pewnym momencie byłem w czołówce światowych rankingów. Mając 30 lat, wymyśliłem sobie, że pójdę wagę wyżej. Miałem już tytuły mistrzowskie w kategorii do 60 i do 63 kg, ale chciałem też zostać mistrzem w kategorii 67 kg, gdzie królował ówczesny mistrz świata Mirosław Karwiński. Bardzo chciałem go pokonać, ale przegrałem z nim w półfinale i wtedy przestawiłem się stricte na trenerkę. W podjęciu tej decyzji pomógł mi prezes związku Marek Frysz. Zaproponował bym skończył karierę i objął reprezentację Polski juniorów. Przystałem na to, a rok później pracowałem już z seniorami. Nie było to jednak łatwe. Cały czas miałem wrażenie, że nie dokończyłem kariery zawodniczej, bo zabrakło w niej zawodowych walk o mistrzostwo Europy czy świata. Jeszcze długo nie mogłem sobie z tym poradzić i między innymi stąd wzięły się moje późniejsze problemy. Trwało to dobre 10 lat. Dopiero po czterdziestce dotarło do mnie, że już tej kariery nie dokończę. To pozwoliło mi stać się w końcu w 100 procentach profesjonalnym trenerem, czującym dużą satysfakcję z rozwijania swoich podopiecznych.

Jeśli już jesteśmy przy problemach — pamięta Pan, co oznacza skrót F19.2?

Pamiętam i nigdy o tym nie zapomnę. Mam to wytatuowane na prawym boku (mówi podciągając koszulkę -PJ). Jest to krzyżowe uzależnienie od substancji psychoaktywnych i alkoholu. W moim przypadku były to leki i alkohol. Nigdy się tego nie wyprę i będę o tym głośno mówił. Jestem osobą uzależnioną, która każdego dnia musi o tym pamiętać. Będąc trenerem z sukcesami, była to moja największa słabość i wiem, że wszyscy dookoła o tym wiedzieli. To nie było tak, że piłem i brałem te leki codziennie, ale jak już „załapałem”, to potrafiło mnie to na kilka dni wyłączyć z rzeczywistości. Próbowałem z tym jakoś walczyć, wierzyłem, że mogę mieć nad tym jakąś kontrolę, co oczywiście było bzdurą. Przyszedł moment, w którym musiałem się z tym zmierzyć. Przełomem były mistrzostwa Europy, na które przez swoją chorobę nie byłem w stanie pojechać. Reprezentacja Polski osiągnęła tam najgorszy wynik w historii i całe środowisko obarczyło mnie winą.

Słusznie?

Słusznie, nie słusznie — ja uważam, że słusznie. Pytam się tylko, dlaczego jak odnosiliśmy sukcesy, to nikt nie wskazywał na mnie, jako na ojca sukcesu. Wtedy bohaterami byli trenerzy klubowi, sami zawodnicy i szereg innych osób. Tak czy inaczej, po męsku wziąłem winę na siebie i poszedłem na terapię. Od tego momentu zmieniło się wszystko. Rozpocząłem proces dążący do poznania samego siebie. Ta terapia po pierwsze sprawiła, że jestem zdrowszy, bo już od 3 lat, 10 miesięcy i 20 dni nie mam w sobie nic, a po drugie dała mi kompletnie inne spojrzenie na życie. Sporty walki to jedna wielka droga. W ośrodku uzależnień nauczyłem się, że sama realizacja założonego celu nie jest tak ważna, jak droga, by go osiągnąć. Dobrym przykładem jest wspomniany przeze mnie brak tytułu mistrza świata czy Europy. Może bym nim został, a może nie, ale chodzi o to, by przebyć tę drogę, która już sama w sobie jest fajna i pozwala na głębsze odkrywanie samego siebie. Ja ciągle nie mogę jeszcze powiedzieć, że znam siebie na wylot.

Wiem, że na terapii przelewał Pan swoje emocjonalne rozterki na papier. Co się stało z „Detoksem Trenera Roku” i „Terapią Trenera Roku”? Ma Pan jeszcze te notatki?

Mam je w głowie, tak naprawdę nigdy się ich nie pozbyłem ani nie pozbędę. To pomogło mi postawić samego siebie pod ścianą. Przyznać się do słabości i stać się prawdziwym mężczyzną, biorącym za siebie odpowiedzialność. Dzięki temu potrafiłem patrzeć na wiele sytuacji z dystansem, którego wcześniej nie miałem. Byłem podatny na krytykę, chciałem wszystkim na siłę udowadniać, że się mylą, że ja wiem lepiej, nawet jeśli tak nie było. Po terapii przestałem udowadniać ludziom, że jest tak czy inaczej. Zadry, które w sobie nosiłem, mogły też wynikać z dzieciństwa. Zawsze byłem małym chudym dziwolągiem, który nie chciał, by mu w kasze dmuchano, przez co nie było tygodnia, żebym nie trzaskał się z kimś na ulicy. Zazwyczaj moi rywale byli starsi i silniejsi, więc raczej tych walk nie wygrywałem. Doskonale to pamiętam. Bójki, wyzwiska, prześladowania. To hartuje człowieka i sprawia, że w dorosłym życiu zachowuje się inaczej, bo wie, jak to wszystko boli. Miałem czas by o tym wszystkim pomyśleć na terapii. Bez niej nie wróciłbym do normalnego życia i sportu

Z kick-boxingu w Polsce da się wyżyć? Jakie pieniądze zarabiają zawodnicy i trenerzy w tej dyscyplinie?

Nie wiem, czy istnieje jakaś średnia. Ja mogę powiedzieć, jak to wygląda u mnie. Sporty walki to przede wszystkim pasja, a nie sposób na zarabianie pieniędzy. Oczywiście w każdej dyscyplinie znajdą się jakieś cwaniaczki, które potrafią zorganizować sobie pieniądze, często nawet niemałe i kickboxing nie jest pod tym względem inny. Ja pracując rzez kilkanaście lat w Polskim Związku Kick-Boxingu, nigdy nie miałem etatu. Dostawałem jakieś nagrody za wygrywanie zawodów, stypendia z ministerstwa czy z miasta. To nie jest tak, że z tego można dzisiaj żyć. Powiem więcej — ja prowadząc klub Fighter Wrocław, często do niego dokładam. A to 1000 zł, a to 1500 zł miesięcznie. Nie robię tego dla pieniędzy, tylko z pasji, bo sporty walki to całe moje życie. Strasznie mnie wkurza gadanie niektórych zawodników, obrażonych na to, że trenują dużo ciężej niż piłkarze, a zarabiają kilkanaście razy gorzej. Tylko oni nie biorą pod uwagę, że na mecz piłki nożnej w niektórych miastach potrafi chodzić regularnie po 15 tys. kibiców, co trzeba pomnożyć razy 37 kolejek. Jeśli mielibyśmy poszukać gal kickbokserskich z widownią na poziomie 15 tys. osób, to znaleźlibyśmy może ze dwie na pięć lat.

To jak Pan zarabia na chleb?

Cały czas prowadzę agencję ochrony. Moi ludzie ochraniają dyskoteki, obiekty, imprezy. Ponadto praca szkoleniowa — biorę udział w kursach trenerskich, prowadzę seminaria, treningi personalne. Pracuję też z żużlowcami Unii Leszno oraz indywidualnie np. z Piotrem Pawlickim. Dbam o ich przygotowanie.

No właśnie, Unia Leszno. Wyżej wymienione F19.2 przyczyniło się do odejścia z Betardu Sparty Wrocław, gdzie odpowiadał Pan za przygotowania wrocławskich żużlowców. Ma Pan żal do Sparty, że odwróciła się w tak trudnym życiowo momencie?

Mam, ale nie chcę o tym mówić publicznie. Pewne rzeczy sobie wyjaśniliśmy, pewne nigdy nie zostaną wyjaśnione. Skończyło się tak, a nie inaczej i czasu nie cofniemy. Dziś pomagam Unii i mam z tego dużą frajdę. Ściągnął mnie tam trener Piotr Baron, z którym wcześniej współpracowaliśmy w Sparcie.

A o czym marzy się po pięćdziesiątce? Zawodowo jest Pan spełniony, na co dzień robi Pan to, co kocha, ale pochłania to dużo czasu. Cierpi na tym życie prywatne?

(Cisza)... to u mnie leży. Jako trener faktycznie czuję się spełniony, zwłaszcza po The World Games. Nie mieliśmy prawa wygrać tej imprezy, a zrobiliśmy to w stosunku 100:0, nawet ja nie spodziewałem się tak dobrego rezultatu. Teraz chciałbym stać się po prostu bardziej kompletnym, nazwijmy to dojrzałym człowiekiem. Wiem, że kiepsko brzmi to z ust faceta będącego po pięćdziesiątce, ale czuję, że wciąż nie jestem w 100 proc. dojrzały. Największym szczęściem będzie dla mnie pomaganie swojej córce. Wymyśliłem sobie taki tryb życia, w którym kompletnie nie było miejsca i czasu na rodzinę. Efekt? Jestem po rozwodzie, a moja córeczka ma już 17 lat. Kiedy wyszły na jaw moje problemy z samym sobą, dzieci w szkole się z niej śmiały, a ja wiem, jaki to sprawia ból. Chyba z dwa tygodnie się do mnie nie odzywała. Kiedy w końcu to zrobiła, obiecałem jej, że jeszcze przyjdzie taki dzień, w którym będzie dumna ze swojego ojca. Przez kolejne lata to mnie napędzało. Teraz mam z nią doskonały kontakt. Planowanie czegokolwiek rozpoczynam od tego, czy ona chce się ze mną spotkać, czy nie. Jestem dumny, że chodzi do dobrego liceum i chce zostać lekarką. Oglądałem ostatnio film o ludziach uprawiających sporty ekstremalne i ich trudnych relacjach z partnerkami życiowymi. Padło tam zdanie, które idealnie odwzorowuje moją obecną sytuację życiową. "Chciałbym wyjść kiedyś na łąkę, gdy świeci słońce, popatrzeć się na to wszystko i poczuć spokój, ale wiem, że na razie się to nie uda."

ROZMAWIAŁ - PIOTR JANAS

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

20240417_Dawid_Wygas_Wizualizacja_stadionu_Rakowa

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska