Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Opowiemy wam o Adrianie

Jacek Antczak
Adrian Suchorski, taksówkarz, który zginął pchnięty nożem na skrzyżowaniu
Adrian Suchorski, taksówkarz, który zginął pchnięty nożem na skrzyżowaniu Archiwum prywatne
Jechał samochodem ze swoją dziewczyną. Prowadziła Marta, więc on o 21.07 mógł zadzwonić. Do mamy, której nie widział od dwóch tygodni. Kilka minut później już nie żył. O Adrianie Suchorskim pisze Jacek Antczak.

Gdyby pod Magnolią zapalił papierosa. Gdyby jednak pojechali do Rynku. Gdyby skręcili do rodziców. Gdyby...

Zostało pół paczki papierosów

Pod blokiem na Nowym Dworze stoi skoda octavia. Taxi z nr. 218 wrocławskiej korporacji MPT 1919. Z policji po oględzinach auto trafiło do Leszka Suchorskiego, ojca Adriana. Syn wspominał niedawno, że coś nawala z instalacją gazową, więc tato naprawi. I będzie nim jeździł.

- Tak, chcę. To było jego miejsce pracy, będę czuł obecność syna, bardzo mi to potrzebne - mówi Leszek, który wraz żoną Alicją prowadzi kilkuosobowy zakład krawiecki. Właściwie prowadził. Zamykają. Nie dają rady pracować, myśleć, spać.

Codziennie o północy spoglądają na drzwi, do których 3 stycznia zadzwonili policjanci z tą straszna wieścią. Nie mogą się otrząsnąć. Stracili wszystko. Jedyne dziecko.

- Wie pan, że ja nawet współczuję rodzicom Krzysztofa Tercjaka. To musi być straszne wychować syna mordercę - mówi Leszek Suchorski.

W niewielkim mieszkaniu na dziesiątym piętrze Alicja i Leszek wpatrują się w zdjęcia syna bawiącego się z wnuczkiem - postawnego, uśmiechniętego chłopaka. W szufladzie zamknęli jego zegarek i napoczętą paczkę marlboro, którą policja znalazła w samochodzie.

Leszek Suchorski wrócił właśnie z prokuratury. - Nie dowiedziałem się niczego poza tym, co znam z mediów. Że jest międzynarodowy list gończy za Tercjakiem, że go szukają w całej Europie. Że ze względu na dobro śledztwa nie mogą mi nic powiedzieć...

Mama Adriana płacze. Mówi, że 3 stycznia przed północą stała się zwolenniczką przywrócenia kary śmierci. Ale takiej, żeby bezwzględni mordercy nie umierali od razu. Tylko cierpieli. Jak oni.
Ojciec Adriana przypomina sobie, że już zaczął się luty - miesiąc, w którym syn chciał zacząć naukę w liceum dla dorosłych. W marcu obchodziłby 34. urodziny. Jakiś czas temu się rozwiódł, teraz planował ślub z Martą... I nagle mówi coś zaskakującego:

- Wie pan, gdyby to się stało po jakiejś zwykłej awanturze na skrzyżowaniu, jakich jest wiele, gdyby się bili, a mój syn upadłby nieszczęśliwie, to byłbym skłonny to zrozumieć, może nawet w jakimś sensie wybaczyć. Ale tak nie było. To było morderstwo z zimną krwią. To się da wytłumaczyć tylko w jeden sposób. Że trafił na bandytę.

3 stycznia, około 21.20

Ja nawet współczuję rodzicom Krzysztofa Tercjaka - mówi Suchocki

Według rodziców, którym świadkowie relacjonowali całe zdarzenie, prawdopodobnie było tak:
Na alei Hallera we Wrocławiu, pod Carrefourem, skodzie Adriana prowadzonej przez jego narzeczoną zajeżdża drogę volkswagen bus. Uchylają się szyby i dochodzi do gwałtownej wymiany zdań na temat umiejętności prowadzenia samochodów. Kierowca busa, obok którego siedzi córka Krzysztofa Tercjaka, wrocławskiego rajdowca, wymyśla dziewczynie Adriana od dziwek i kurew.
Zielone. Ruszają. Kilkaset metrów dalej na skrzyżowaniu z Powstańców Śląskich oba samochody znów zatrzymują się na światłach. Mężczyźni wyskakują z samochodów. Szarpią się. Marta próbuje ich rozdzielić. Z czarnego mercedesa, który jechał za busem, wysiada mężczyzna. Podchodzi od tyłu do Adriana. Po chwili - jak twierdzi świadek - wkłada nóż do pochwy i spokojnym krokiem wraca do samochodu. Odjeżdża. Bus też. Adrian stoi nieobecny na środku ulicy. Nie może mówić. Pokazuje krew pod pachą. Odchodzi kilka metrów. Przewraca się. Podbiega kilka osób. Telefonują po ratunek. Reanimują. Adrian mówi: "Marto, zimno mi". W kącikach ust pojawia się strużka krwi...
Kibicował rajdowcom

Rodzice Adriana czytali artykuł o Krzysztofie Tercjaku wiele razy. Zabolał ich. Analizujemy mój tekst sprzed tygodnia zdanie po zdaniu. Nie, nie uważają, że o życiu człowieka podejrzanego o zabójstwo nie można pisać. Ale nie można zapominać o Adrianie, jego ofierze. Mężczyźnie, który nie był bogatym handlarzem samochodami i rajdowcem, tylko normalnym facetem. Młodym wrocławskim taksówkarzem, ojcem dziewięciolatka.

Nie może pozostać anonimowym niepoprawny gaduła, który nie miał znajomych z półświatka i nigdy w życiu nie był notowany. Jedyny w życiu kontakt z policją miał wtedy, gdy wezwał ją kiedyś do pary, która nie chciała zapłacić za kurs. Twierdzili, że ich naciągnął i nie chcieli zrozumieć, że nie mógł skrócić drogi skręcając na zakazie.

To ostatnia okazja, żeby opowiedzieć o Adrianie, który tak jak jego prawdopodobny zabójca interesował się motoryzacją, w młodości jeździł na zawody motocrossowe. I też uczestniczył w zawodach driftingowych, jeździe na poślizgu i rajdach samochodowych. Tyle że jako kibic. Stawał w bezpiecznym miejscu i z przyjaciółmi oglądali mistrzów kierownicy na dolnośląskich trasach. Mogło być nawet tak, że podziwiali jak w najtrudniejsze zakręty wchodzi Krzysztof Tercjak.
Był normalnym facetem

Warsztat samochodowy kilkadziesiąt metrów od bloku, w którym mieszkają rodzice Adriana.
- Poznaliśmy się 30 lat temu, Adrian miał cztery lata, ja dwa. Obaj jedynacy, chodziliśmy do tej samej podstawówki nr 100, potem na Poznańską do samochodówki, gdzie uczyliśmy się blacharstwa. Mieszkaliśmy w jednej klatce, biegaliśmy razem po podwórku, jeździliśmy na kolonie. Byliśmy jak bracia - opowiada Paweł Mikołajewski, szef i współwłaściciel dużego warsztatu, informatyk po Politechnice.

Adrian nie czekał w kolejce. Jak coś nie grało pod maską, podjeżdżał, naprawiali, a przyjaciel dawał

Adrian uczestniczył w zawodach driftingowych, tyle że jako kibic

mu zniżkę. - Świetną miał tę skodę, 300 tysięcy przebiegu, a w środku wszystko bez zarzutu- ocenia fachowo Paweł.

Adrian chciał iść w jego ślady, zrobić maturę, potem może studia… Paweł pamięta, jak kiedyś ten słusznej postury facet stanął w jego obronie, gdy w dyskotece Dolmel ochroniarze zabrali mu kurtkę. Adrian kłócił się z nimi, ale nic nie wskórał. A choć nie był tchórzem i jak każdemu taksówkarzowi zdarzały mu się zatargi, szczególnie z pijakami, to nigdy nie doszło do bójki.
- Nie chcemy powiedzieć, że był kryształowy czy święty. Miał swoje wady, ale takie zwykłe, jak każdy normalny człowiek. Ale nie było w nim agresji, nie był zadziorą, wojownikiem - tłumaczą rodzice i przyjaciele Adriana.
3 stycznia, tuż przed godziną 21

Niedziela wieczór. Marta wychodzi z kościoła, podjeżdża po Adriana. Jadą do Rynku na kawę. Po drodze zatrzymują się w Magnolii. Adrian chce zapalić papierosa pod galerią handlową. Ale przecież mają rzucać fajki. Wsiadają więc do samochodu. I zmieniają zdanie - zamiast do Rynku wpadną do rodziców na Nowy Dwór. Adrian dzwoni z samochodu do mamy, która dziś wróciła z Anglii, od rodziny. Ostatni raz widzieli się przed świętami. Jest porządnie przeziębiona, zmęczona. No to wpadną do niej jutro. Jadą więc do domu, na Ołtaszyn. Przez Hallera…

Skrzyżowanie losów

Pięć lat temu Adrian wymknął się śmierci. Na skrzyżowaniu Piłsudskiego z Powstańców Śląskich. Wjechał w niego jakiś nieokrzesany dwudziestolatek. Wtedy już przekonał się, jak bezwzględni bywają ludzie. Leżał nieprzytomny z głową na kierownicy, a zanim ktokolwiek udzielił mu pomocy, "przypadkowy przechodzień" wyrwał mu kasę fiskalną z taksówki i zostawił. Samochód poszedł do kasacji. Adrian wyszedł ze szpitala z urazem kręgosłupa. Kupił używaną skodę, na którą złożyła się cała rodzina.
Czasem wracał do domu zły, bo ktoś zwiał z taksówki bez płacenia, jakiś arogant mu naubliżał albo miał puste kursy. Mimo to - choć najczęściej jeździł nocami - nie miał w samochodzie nic do samoobrony, nawet gazu. Czuł się jak wszyscy młodzi ludzie - jak nieśmiertelny. Nigdy nie wysiadał z samochodu, by "pouczyć" fatalnego kierowcę.
- A mi się dwa razy zdarzyło. I nie przyjąłem nauczki, że za pierwszym razem, zresztą też na Hallera, dostałem w zęby od krewkiego kierowcy - mówi Paweł Miko-łajewski.
Teraz sobie obiecał, że cokolwiek by się działo, nigdy nie wysiądzie z samochodu. Ale czy musiał zginąć człowiek, żeby uświadomić świa-tu, że na każdym skrzyżowaniu można trafić na potencjalnego mordercę, który ma pod ręką nóż?

Czy to był błąd?
- Wie pan, nie doceniałem własnego syna, przysięgam na Boga, nie doceniałem. Nawet nie wiedziałem, że był tak niesamowicie lubianym, fajnym facetem, że miał tylu przyjaciół, którzy go tak pięknie pożegnają - mówi szczerze Leszek Suchorski.

Zabito człowieka, który po prostu nie chciał, by ktoś obrażał jego narzeczoną

Na pogrzeb jego syna - mimo śniegu i mrozu - przyszło ponad 300 osób. Przyjaciele Adriana przyjechali z różnych stron świata. Płakali koledzy ze szkoły, wspaniałe pożegnanie zorganizowali mu taksówkarze z MPT, rodzina, znajomi.

- Nie wiemy, jak teraz żyć. Chcielibyśmy, żeby ten, który go zabił, nie tylko poniósł karę, ale wiedział, że przez niego cierpi tak wielu ludzi. Że zabił niewinnego człowieka, który po prostu nie chciał, by ktoś obrażał jego narzeczoną - mówią rodzice.

Na co dzień byłby to powód do dumy. 3 stycznia 2010 roku okazał się błędem, który kosztował go życie.

Imię narzeczonej Adriana Suchorskiego zostało zmienione.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska