Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie ma śpiewania bez pana Marka, speca od mikrofonów

Redakcja
Marek Grąbczewski: - Kiedyś chciałem dokładnie policzyć, ile było tych moich festiwali. Pogubiłem się, chyba ze czterdzieści.
Marek Grąbczewski: - Kiedyś chciałem dokładnie policzyć, ile było tych moich festiwali. Pogubiłem się, chyba ze czterdzieści. Ewa Bilicka
- Festiwalowi artyści mają świadomość, że występ na scenie to efekt pracy zespołowej. Oni i my, ludzie od techniki, gramy do jednej bramki - mówi Marek Grąbczewski, pan od mikrofonów na ponad czterdziestu KFPP.

Czy mikrofony i sam festiwal opolski mają przed panem jakieś tajemnice?
Jedną i to bardzo intrygującą. Do tej pory nie odgadłem, jak to się dzieje, że podczas pierwszego koncertu włączamy sygnał festiwalowy - zaczyna padać. Istnieje jakieś sprzężenie między festiwalowym sygnałem a pogodą w Opolu.

Ups. I w tym roku też tak będzie?

Mam nadzieję, że tym razem deszczu nie będzie. Pamiętam festiwale, podczas których ulewy były tak duże, że kable dosłownie leżały pod wodą. To było niebezpieczne - w końcu na takich imprezach dosłownie wszędzie jest prąd. Zdarzało się, że mikrofon milkł, bo zalała go deszczówka. Raz trzeba było na jakiś czas przerwać koncert z powodu ulewy właśnie. To było jednak dawno temu.

Liczył pan swoje festiwale opolskie?
W 1973 roku byłem w Opolu po raz pierwszy. Od tego czasu mijały lata i kolejne festiwale. Na prawie wszystkich pracowałem jako „pan od mikrofonów”. Będzie tego ze 40…

Ja obliczyłam, tych festiwali może być nawet 44... Doniośle to zabrzmiało
.
Aż tyle? Chyba jednak nie, nie wiem... Sam kiedyś starałem się precyzyjnie policzyć te festiwale co do jednej sztuki, ale się pogubiłem. Parę razy zdarzyło się bowiem, że gdzieś wyjechałem lub miałem inną pracę i ten wyjazd zbiegł się z terminem festiwalowym. Wtedy z żalem rezygnowałem z festiwalu. Zwykle jednak tak układałem swoje plany, również życiowe, aby móc pracować w Opolu na festiwalu polskiej piosenki.

I zapewne milion razy słyszał pan pytanie o swój pierwszy raz, czyli pierwszy festiwal...
Ten pierwszy festiwal był autentycznym zawodowym debiutem. Obserwowałem scenę, publiczność, moich starszych kolegów po fachu, robiłem, co mi kazali. Z boczku gdzieś tam się przyglądałem.

To był czas wielkich nazwisk polskiej estrady i piosenki: Niemen, Krajewski, Sipińska, Santor… Jak te gwiazdy traktowały młodego początkującego technika?
Teraz też pracuję z wielkimi gwiazdami, ale czasy są inne. Nie zmienia się to, że gwiazdy zawsze są dla nas bardzo miłe i nigdy się nie wywyższają. Faktem jest, że tamte czasy nie były czasami gwiazdorstwa, zadzierania nosa, traktowania innych z góry. Nie było też plotkarskich portali, sensacji. Wszyscy mieli też więcej czasu - na próbach artyści po swej próbie siadali w amfiteatrze, by zobaczyć koleżanki i kolegów. Teraz wszyscy gdzieś gnają - na koncert, na nagranie. Nie ma też dłuższych posiedzeń w hotelach.

Dawniej też nikt nie wiedział, co to celebryta, nie było ich...
Nie było. Podkreślam jednak, że współcześnie na scenie, na próbach czy podczas koncertów artyści są przesympatyczni. Nie przypominam sobie żadnych spięć i nieporozumień.

Mam wrażenie, że artyści powinni żyć bardzo dobrze z ludźmi z tzw. techniki, bo od nich zależy wiele, jeśli chodzi o efekt końcowy, o brzmienie głosu i efekt, jaki widzimy na ekranie TV…

To bardzo dobre wrażenie. Wykonawcy są świadomi, że na scenie trzeba być pozytywnie nastawionym do siebie, do swego utworu, do muzyków, do publiczności, no i do nas. Liczy się ogólna atmosfera. Występ na festiwalu opolskim to nie jest konkurencja indywidualna, tu nie ma miejsca na ściganie się z innymi osobami, które pracują na scenie. To efekt pracy zespołowej. Wszyscy gramy do jednej bramki. Jeśli się szanujemy - to występ jest udany.

Pierwsze mikrofony kojarzą się z pajęczyną kabli porozrzucanych na scenie. Można się było zaplątać?

Oj, pajęczyna była straszna. Chociaż w porównaniu z dzisiejszymi koncertami samych mikrofonów nie było aż tak dużo jak teraz. Kiedyś na cały festiwal trzeba było 30-40 mikrofonów, mówię o tych pierwszych edycjach KFPP. Teraz - kilka razy więcej, nawet nie będę liczyć. Najważniejsza zmiana dotyczy jednak okablowania, teraz są mikroporty, więc kable mikrofonowe, co do zasady, zniknęły. Więc nie ma mowy o zaplątaniu nóg.

A zdarzało się?
Pamiętam taki opolski koncert, że gdy zaczynaliśmy, to występujący artyści mogli swobodnie z mikrofonami chodzić po estradzie, z jednego jej końca do drugiego. W tym czasie jednak kable poszczególnych mikrofonów plątały się z sobą. Dodatkowo swoje mikrofony mieli też inni artyści - na przykład chórki, które nie zawsze przecież stały nieruchomo przy statywach, oni też skakali, biegali po scenie. Więc pod koniec koncertu piosenkarka czy piosenkarz nie mógł zrobić więcej kroków z mikrofonem w ręku niż 5-6, bo na tyle pozwalały poplątane kable, a przerw między występami nie było, aby rozsupływać plątaninę.

Powiedział pan, że co do zasady artyści mają teraz mikrofony podłączone do mikroportów, a nie kabli. Czyli są wyjątki?
Orkiestra jest podłączona kablowo. Orkiestrowi muzycy zwykle nie zmieniają miejsca, więc mogą być „na kablu”. Przy czym zdarzają się odstępstwa. Na przykład orkiestra Waldka Malickiego to zespół bardzo aktywny estradowo. Mają tzw. sytuacje sceniczne: wstają, przechodzą - więc muszą być omikroportowani. Natomiast standardowo orkiestra podłączona jest do instrumentów kablowo. Poza tym to jest bezpieczniejsze.

Dlaczego?
W dźwięku z mikrofonów kablowych raczej nie pojawiają się zakłócenia radiowe. W mikroportach - bywa, że tak. Powietrze jest przecież gęste od wszelkiego rodzaju fal, które mogą zakłócić przekaz.

Czasy się zmieniły, kabli już nie ma, a mimo to wciąż w telewizji zdarza mi się widzieć pana - w nienagannym garniturze - wybiegającego na estradę podczas koncertu, aby zrobić porządek z tymi nowoczesnymi mikrofonami, przełożyć mikroporty. Czemu?

Bo zawsze wszystko się może zdarzyć. Podczas prób omawiane są wszelkie szczegóły występu, łącznie z tym, którą stroną sceny artysta ma zejść. Tam zwykle czekamy na niego, by przejąć mikrofon i ewentualnie przekazać kolejnemu piosenkarzowi. Występy są jednak spontaniczne, więc artysta zapomni się lub złapie taki kontakt z publicznością, że po prostu nie może się już trzymać planu i schodzi w zupełnie innym miejscu sceny. Czasu na przekazanie mikrofonu mamy raptem 3-5 sekund. Więc trzeba być bardzo czujnym, czasami pobiec za wykonawcą, a dokładnie za mikrofonem. Staramy się też tak wszystko ustalać, aby mikrofony miały przerwę jedno, dwa wykonania, wtedy nie trzeba przekazywać tego samego mikrofonu bezpośrednio po sobie występującym artystom. W mojej pracy trzeba być bardzo przewidującym i - bywa - czytać w myślach piosenkarza, w którą stronę zamierza iść.

A mikrofonów przybywa z roku na rok...
Na pierwszym festiwalu było ich bodaj dziesięć. Dziś na jednym koncercie jest i trzy razy więcej.

Pana dość charakterystyczny wygląd: te wąsy, broda - niezmienne od lat - stanowią już estradowy wizerunek?
To nie jest estradowy wizerunek - jestem jaki jestem. Gdy dorosłem, postanowiłem mieć brodę, wąsy. I tak zostało do dziś, z tą różnicą, że jestem... biały.

Mówi się, że kamera kogoś „kocha” - piosenkarkę, aktorkę, modelkę. Czy takiego samego określenia można użyć w stosunku do mikrofonu?
No, są głosy nie do opanowania. Mają zbyt dużą dynamikę, zresztą czasem tej dynamiki wymaga także utwór. Raz więc jest bardzo cichutko, raz jest znów bardzo ekspresyjnie. Tu już jest ciężka praca ekipy realizacyjnej, która musi zapanować nad takich głosem. Ale posiadanie takiego głosu dobrze świadczy o artyście.

Kto ma taki głos?
Edyta Górniak, która doskonale nad tym głosem panuje, nie pozwala mu się wyrwać spod kontroli. Coraz więcej artystów ma dobrze wyszkolony technicznie głos. Co więcej - oni sami siebie miksują - bez udziału realizatora. Miksują - to znaczy przybliżają mikrofon, gdy śpiewają cicho, oddalają - gdy głos będzie mocny, bardzo ekspresyjny, poza tym drżą mikrofonem, aby uzyskać bardziej emocjonalny efekt. To bardzo pomaga w realizacji dźwięku. Mistrzynią takiego samomiksowania się jest Justyna Steczkowska. Mam wrażenia, że ona wraz z mikrofonem - to jeden byt.

„Pan od mikrofonów” jest na festiwalu równie rozpoznawalny jak artyści. Zdarzyło się rozdawać autografy?

Oj, zdarzyło i zdarza cały czas. Zarówno w Opolu, jak i w innych festiwalowych miastach.

Proszę wybaczyć pytanie: Proszący o te autografy wiedzieli, kim pan jest, czy po prostu - kojarzyli tylko, że ten człowiek jest związany z festiwalem?
Doskonale wiedzieli, kogo proszą o podpis. Ta broda - jak sama pani zauważyła - jest jednak dość charakterystyczna, więc jak ktoś był w amfiteatrze raz, drugi, dziesiąty... I jak ktoś parę razy zobaczył mnie w telewizji podczas transmisji koncertów, to mnie poznaje. Słyszę też nieraz na ulicy takie komentarze od mijanych osób - o to ten pan, co rozdaje na festiwalach mikrofony. Muszę przyznać, że miła jest taka rozpoznawalność.

Był pan też nagrodzony w 2013 roku, podczas 50. edycji festiwalu opolskiego, przez fotoreporterów i dziennikarzy. Jak pan przyjął tę nagrodę?
Nie wiedziałem kompletnie, o co chodzi. Sytuacja była dość śmieszna: podczas pracy na scenie używam słuchawek, w których słyszę czasem podpowiedzi, co zrobić. Ma być ogłaszany werdykt, a ja chcę wtedy właśnie zejść ze sceny, bo widzę, że wszystko ze sprzętem jest w porządku, nic tam po mnie. Tymczasem w słuchawkach słyszę, że mam zostać i poprawić poplątane kable. Patrzę - ale żadnej plątaniny nie ma, wszystko jest w najlepszym porządku. Więc schodzę. Głos w słuchawkach każe mi wracać i poprawiać kable. Byłem już mocno zdziwiony, zdezorientowany, myślałem, że słyszę komunikaty skierowane do kogoś innego. Tymczasem ogłaszają, że nagrodę fotoreporterów i dziennikarzy otrzymuje Marek Grąbczewski, czyli pan od mikrofonów. Byłem w takim szoku, że początkowo nawet nie skojarzyłem, że to ja.

Czy w domu, w telewizorze, ogląda pan festiwal opolski?
Oczywiście, bo podczas samych koncertów niewiele widzę z występów - muszę być skupiony na czymś zupełnie innym, na pilnowaniu mikroportów, mikrofonów, na przewidywaniu zachowań artysty. Owszem, przy moim stanowisku jest monitor i czasami zerkam na niego, by przekonać się, jak koncert wygląda - ze światłami, scenografią, strojami samych artystów - ale takie oglądanie trwa chwilę. Jeśli więc w domu akurat w telewizji leci opolski festiwal - chętnie się przyglądam i naprawdę szczerze podziwiam. Bardzo lubię to wydarzenie.

Tak bardzo pan lubi, że nawet na emeryturze tu pana spotykam, i to przy pracy...

Bo ja generalnie lubię swą pracę. To prawda, od paru lat jestem na emeryturze, ale telewizja chętnie przyjęła moją wolę współpracy. Jestem tu w Opolu po raz kolejny.

Do zobaczenia za rok?
Bardzo chciałbym być panem od mikrofonów także na kolejnym festiwalu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Nie ma śpiewania bez pana Marka, speca od mikrofonów - Nowa Trybuna Opolska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska