Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie jeżdżę motocyklem po drodze. To zbyt niebezpieczne

Maciej Sas
Piotr Cudzanowski (główny mechanik), Przemysław Krajewski i Szczepan, jego tato
Piotr Cudzanowski (główny mechanik), Przemysław Krajewski i Szczepan, jego tato
Jak zostać świetnym pływakiem bez basenu? Albo jak wytrenować skoczka narciarskiego bez skoczni w pobliżu? Odpowiedź jest oczywista: nie da się. Ale Przemysław Krajewski i jego rodzina chyba gdzieś przeoczyli informację, że „to niemożliwe”. Uwierzyli za to, że „chcieć to móc”. Krajewski miał być kolarzem, ale pokochał inne dwa kółka - z silnikiem. Noworudzianin jest aktualnym wicemistrzem Polski w wyścigach motocyklowych. I marzy o podbijaniu świata.

Kiedy mały Przemek podrósł na tyle, by uprawiać „poważne” sporty, jego tata, Szczepan, postanowił zapisać syna do sekcji kolarskiej Piasta Nowa Ruda. - Sam się ścigałem, więc uznałem, że to będzie dobry sport dla niego - mówi. Obaj chcieli, ale przypadek sprawił, że nie wyrośnie już z niego następca jedynego kolarskiego medalisty mistrzostw świata z Nowej Rudy, czyli Jana Jankiewicza.

Otóż Szczepan Krajewski kupił synowi skuter. Od tej pory chłopak nie chciał już słyszeć o pedałowaniu. Pokochał za to motocykle. Rychło stwierdził, że skuter to za mało - pora na "coś poważniejszego". - Kupiłem Aprilię 125. Po niedługim czasie mogłem zrobić prawo jazdy i kupić coś o większej pojemności - wspomina pan Przemek.

Nie od razu zaczął się ścigać na torze. Zresztą, skąd w tych okolicach tor?! Najbliższy był w Poznaniu, a to ponad 200 km. Zamiast tego czekała go 2-letnia przerwa. - Rodzice tłumaczyli, że to niebezpieczny sport. Ale wreszcie stwierdziłem, że brakuje mi motocykla. Kupiłem Kawasaki i pojechałem wypróbować go na torze w Poznaniu. Wykręciłem nadspodziewanie dobry czas. Kiedy pochwaliłem się nim przed członkami Moto-swidnica Racing Teamu, stwierdzili, że to świetny wynik i zaproponowali, żebym z nimi startował w pucharze Polski - opowiada.

Grzechem byłoby nie skorzystać. Już w pierwszym sezonie (jako samouk) zajął 8. miejsce w klasie Rookie 600 (dla amatorów). Ba, raz nawet udało mu się zając drugie miejsce! Wiedział jednak, że bez lepszej techniki i kondycji wiele więcej nie jest w stanie osiągnąć. - Po pierwszym sezonie wybrałem się do California Superbike School - to szkoła nauki jazdy składająca się z instruktorów z Anglii. Chłonąłem też wiedzę od innych zawodników, choć oni niechętnie się nią dzielą - mówi. W kolejnym sezonie zdominował swoją klasę - wygrał wszystkie wyścigi.

Następny krok to start w mistrzostwach Niemiec i liga Yamaha R6 Dunlop Cup. To przedsionek mistrzostw świata. - Na 40 zawodników byłem w połowie stawki. To dobry wynik. Ale było za wcześnie, bo brakowało mi wiedzy i umiejętności - przyznaje. Spędził tam dwa kolejne sezony. Niestety, nie wygrywał, a sponsorzy nie chcieli dłużej czekać na sukcesy. - Nie da się wystartować i od razu wygrać. Trzeba się nauczyć torów, techniki. A na to potrzeba 4-6 sezonów. Zabrakło mi na to czasu - przyznaje, uśmiechając się smutno.

Wrócił na polskie tory, gdzie w poprzednim sezonie od razu został wicemistrzem Polski w klasie Supersport 600. Byłby pierwszy, ale - jak mówi - w Poznaniu dwa razy „zaliczył ogrodzenie” przy prędkości 180 km/h...

Teraz chce jeszcze raz spróbować w Niemczech. Potrzebuje na to przynajmniej 250 tys. zł, by opłacić zespół, czyli: mechanika, specjalistę od zawieszeń i inżyniera, który zajmuje się telemetrią. - On analizuje dane z treningu: kiedy mam otwarty gaz, kiedy hamuję, co się dzieje z zawieszeniem i z całym motocyklem - tłumaczy noworudzki mistrz. Jak twierdzi, stać go na dobre starty w mistrzostwach świata motocykli produkcyjnych (WSBK). - Kiedy ostatnio sprawdzałem swoje czasy, to z tymi z Niemiec nie zająłbym ostatniego miejsca, a dysponowałem znacznie gorszym motocyklem - podkreśla.

Mnie intryguje jego opowieść o upadkach przy prędkości 180 km/h. Pan Przemek uśmiecha się i zapewnia, że wbrew pozorom jazda po torze jest bardzo bezpieczna, choć każdy z zawodników ma na koncie drobne złamania czy skręcenia. - Zdarzyło mi się raz pęknięte żebro, ale następnego dnia wsiadłem na motocykl i się ścigałem. Szkoda było stracić punkty... - mówi.

Oczywiście, te sytuacje najbardziej przeżywają jego bliscy, a szczególnie tato. Szczepan Krajewski przyznaje, że jest z synem na każdym wyścigu i zawsze drży o jego zdrowie. Jego żona natomiast nie lubi obserwować wyścigów swojego jedynaka - za bardzo się wtedy denerwuje.

On sam natomiast wyznaje, że nigdy nie jeździ motocyklem po drogach - ze względu na bezpieczeństwo. - Mam inne poczucie prędkości - jazda z prędkością 200 kilometrów na godzinę nie robi na mnie wrażenia. Gdybym więc wsiadł na motocykl i zaczął się rozpędzać, nie patrząc na drogę, byłoby to dla mnie niebezpieczne - mówi. Poza tym nie może sobie pozwolić na to, by przez brak rozwagi nie wystartować w wyścigu, co oznaczałoby zerwanie umowy ze sponsorami.

Na co dzień za to dba starannie o formę fizyczną - 5-6 razy w tygodniu ćwiczy w siłowni. - Sprawność fizyczna jest bardzo ważna. Kiedy przyjeżdżam na wyścig, ważę 73 kg. Po dwóch dniach, kiedy wracam do domu, mam 70 kg - opowiada. Oczywiście, idealnie byłoby też co dzień potrenować na torze, ale to - jak już ustaliliśmy - w Nowej Rudzie nie jest możliwe. A treningi na odległych torach bez możnego sponsora nie wchodzą w rachubę.

Na razie jego głównym sponsorem są… rodzice. - Tato chce, żebym się rozwijał, ale nie pozwalam mu ciągle wyciągać rodzinnych pieniędzy, bo młodszy już nie będzie. Wiem, że mogę osiągać sukcesy, ale bez sponsorów to się nie uda… - tłumaczy.

Jak dodaje, dobre wyniki można osiągnąć tylko dzięki dużym pieniądzom. - Dobrych przykładem jest Casey Stoner, który jeździł w Moto GP (najwyższa, prestiżowa kategoria wyścigów motocyklowych - przyp. SAS). Jego rodzice sprzedali wszystko, żeby mógł wystartować w wyścigach. Zrobił karierę, ale dzięki temu, że rodzice położyli wszystko na jedną kartę - wyjaśnia Przemysław Krajewski.

Na koniec muszę zapytać o jeszcze jeden element wyścigowego życia - piękne hostessy towarzyszące zawodnikom. - Ludzie zwykle myślą, że my jesteśmy nimi zainteresowani. Ale tak nie jest - śmieje się noworudzianin. - Zdarzało się, że przed startem mechanik coś do mnie mówił, a ja w ogóle nie miałem o tym bladego pojęcia. Bo jak już wyjeżdżamy na tor, koncentrujemy się wyłącznie na starcie! Te piękne dziewczyny mają przyciągać uwagę otoczenia: fotoreporterów, operatorów kamer, kibiców, ale nie naszą.

Bo zawodnik myśli tylko o jednym: chce wygrywać. I ciągle wierzy, że znajdą się tacy, którzy zechcą zainwestować swoje pieniądze w jego sukces. A ten musi przyjść. W końcu pan Przemek już raz udowodnił, że „chcieć to móc”. Bo jak inaczej może zostać mistrzem człowiek z miasta, z którego do najbliższego toru jest 200 kilometrów...?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska