Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nic nie może przecież wiecznie trwać

Marek Zaradniak
Szczęśliwa mama z urodzoną 3 marca 1976 roku córką Natalią
Szczęśliwa mama z urodzoną 3 marca 1976 roku córką Natalią archiwum rodzinne Kukulskich
Od połowy lat 70. sukcesy Anny Jantar na estradzie szły w parze z osobistym szczęściem. W 30. rocznicę śmierci piosenkarki opowiadamy o jej życiu

Był rok 1968. Babcia Anny Szmeterling odprowadzała wnuczkę do autobusu, którym miała jechać w pierwszą trasę koncertową z zespołem Waganci. Gdy dotarły do celu, babcia spojrzała na chłopaka budzącego największe zaufanie, i poprosiła, by się Anią zaopiekował. Chłopakiem był... Jarek Kukulski.

- Chcieliśmy trochę ubarwić zespół pod względem i urody, i głosu, bo tworzyli go sami chłopcy. Zrobiliśmy casting, na który zgłosiło się sporo dziewczyn, wśród nich Ania. Wcześniej jeden ze znajomych powiedział mi, że warto na nią zwrócić uwagę. I miał rację. Ze wszystkich kandydatek Ania najlepiej śpiewała, a do tego miała najwięcej wdzięku i uroku. Została wokalistką Wagantów i tak się poznaliśmy. Niecałe dwa lata później została moją żoną - lider Wagantów podczas rozmowy w domu w podwarszawskim Komorowie nie potrafi ukryć wzruszenia.

Co ja w tobie widziałam?
- Ujmowało mnie w niej wszystko. Była naturalna, spontaniczna, wesoła i pełna życia. Zaimponowała mi swoją mądrością. Miała dopiero niecałe 19 lat i wspaniałe podejście do życia. Rozmawialiśmy o poezji, muzyce, o tym, co jej się podoba i czym się najbardziej fascynuje. To nas zbliżyło.
Uczucie w zespole stało się inspiracją do stworzenia przeboju, który w 1970 roku śpiewała cała Polska. Autorem słów piosenki "Co ja w tobie widziałam?" był Lech Konopiński.

- Któregoś dnia, gdy wpadłem do Ani i Jarka, zapytałem: "Aniu, co ty w nim widziałaś?". A Ania na to: "No właśnie, co ja w tobie widziałam?". "Słuchajcie, to jest świetny pomysł na piosenkę" - powiedziałem. I zaczęliśmy pracować - wspomina Konopiński.

Dzięki przyjaźniom i życzliwości kilku ludzi udało się doprowadzić do sesji nagraniowej. Piosenki trafiły do Andrzeja Korzyńskiego, który był szefem Młodzieżowego Studia Rytm. W jego oczach największe uznanie zyskała "Co ja w tobie widziałam?". Stała się piosenką roku 1970 w Polskim Radiu. Jej sukces Anna Szmeterling i Jarosław Kukulski świętowali już jako małżonkowie: 15 sierpnia 1970 roku wzięli ślub cywilny. Przyjęcie odbyło się w nieistniejącej już dziś restauracji Adria i zostało zapamiętane ze względu na niecodzienne wydarzenie: jeden ze świadków, poeta Włodzimierz Ścisłowski, odśpiewał "Pierwszą Brygadę", przypominając o rocznicy "cudu nad Wisłą". Niemal rok później, 11 kwietnia 1971 r., Kukulscy wzięli ślub kościelny, w kościele św. Anny na Łazarzu.

Bursztynowa Ania
Waganci rozpadli się w 1972 roku, po występach w Związku Radzieckim. Artystyczne małżeństwo postawiło na urok Anny: od 1972 roku występowała pod pseudonimem Anna Jantar. Dlaczego nie jako Anna Kukulska?

Ujmowało mnie w niej wszystko. Była naturalna, spontaniczna, wesoła i pełna życia.

- Odbyła się narada rodzinna. Anię nazywano wtedy bursztynową dziewczyną polskiej piosenki i stąd zrodził się pomysł na pseudonim Jantar - mówi Jarosław Kukulski. Zastanawiano się też nad innymi pseudonimami - w biografii pióra ks. Andrzeja Witki znajdujemy niektóre z nich, ale wątpliwe, czy wokalistka zaistniałaby równie mocno jako Anna Ling, Terling lub Anna Maria. Być może po wydarzeniach 1968 roku nazwisko Szmeterling mogło nie przysłużyć się karierze Anny.
A już w 1973 roku cała Polska śpiewała "Najtrudniejszy pierwszy krok".
- Nad szlagwortem do tego przeboju pracowałem długo. Z pomocą przyszedł Włodek Ścisłowski, mówiąc: "Co się tak zastanawiasz, przecież najtrudniejszy pierwszy krok". Ania wystąpiła z tą piosenką w Opolu. Jury przyznało jej same trójki. Tylko Lucjan Kydryński postawił czwórkę. Z Opola Ania i Jarek przyjechali do nas, do Ustronia Morskiego. Lekko załamani. Miny im się zmieniły, gdy przez całą noc z pobliskiej restauracji dobiegał tylko ten przebój - wspomina Konopiński.

Najpiękniejsza w szkole
Anna Maria Szmeterling urodziła się 10 czerwca 1950 roku w Poznaniu. Ojciec Józef pochodził ze Lwowa, a mama Halina z Surmacewiczów - z Wronek. Dwa lata wcześniej urodził się im syn Roman.
- Przyjaźniłem się z jej tatą, lwowskim "batiarem". Był duszą towarzystwa i tę cechę Ania po nim odziedziczyła. Zresztą nie mówiła do niego "tato", tylko "Jóźko" - wspomina Lech Konopiński.

Miała słuch absolutny. Jako 4-latka zaczęła uczęszczać do przedszkola przy Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Poznaniu, a potem do muzycznej podstawówki. Grała na fortepianie. Gdy miała 10 lat, wybrano ją na koncert w Filharmonii Poznańskiej. Ale coraz bardziej pociągało ją śpiewanie. Wybrała liceum. Tam poznała Walentynę Ziębę, dziś Martinek.

- Ania była najpiękniejszą dziewczyną w szkole. Miała warkocze, była delikatna i taktowna. Miała największe powodzenie. Na początku roku szkolnego usiadła w ostatniej ławce i pomyślałam, że fajnie byłoby się zaprzyjaźnić. Po tygodniu zapytałam, czy nie zechciałaby ze mną siedzieć. Nigdy nie poróżniłyśmy się, a nasza przyjaźń wyszła poza szkolne mury. Razem uczyłyśmy się, grałyśmy na cztery ręce na akademiach szkolnych - wspomina przyjaciółka ze szkolnych lat.

Późniejsza gwiazda muzyki nie była jednak do przesady zdyscyplinowana. - Na wagary chodziłyśmy na długie spacery po Palmiarni. W ciągu czterech lat nauki zdarzyło się to tylko kilka razy, bo moja mama pracowała w szkole i każda nasza nieobecność była zauważona. Uwielbiałyśmy polski, nie znosiłyśmy WF-u, nudziła nas matematyka. Lubiłyśmy historię, chociaż na jednej z lekcji narozrabiałyśmy. Profesor Jan Niedziela wymyślił powtórkę materiału. Nasze dwa nazwiska znajdowały się pod koniec listy, więc początkowo siedziałyśmy spokojnie. Ale kiedy okazało się, że większość klasy była nieprzygotowana i ołówek profesora dość szybko zbliżył się do litery "s", Ania trąciła mnie w bok, szepcząc: "Wala, zrób coś!". Jedyne, co mi przyszło do głowy, to wsadzenie... cyrkla do kontaktu. Zrobiło się spięcie i światło zgasło. Zaskoczony profesor posłał po elektryka, ja w ciemności usłyszałam chichot. Woźny wymienił bezpieczniki i lekcja trwała dalej, ale numer ten powtarzałyśmy jeszcze trzy razy - wyznaje Walentyna Martinek.

Gdy miała 10 lat, wybrano ją na koncert w Filharmonii Poznańskiej.

Nie chciała czekać rok
Do matury w VIII LO jej nie dopuszczono. - Największe problemy miała w szkole z fizyką - mówi dziś jej matka Halina Szmeterling. - Potem zdawała na studia do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. Leżałam w szpitalu poważnie chora i zadzwoniła, że zdała z piątą lokatą. W komisji byli między innymi Hanka Bielicka, Kazimierz Rudzki i Aleksander Bardini. Nie byłam zadowolona, że wyrywa się na studia do Warszawy. Po kilku dniach przyszła na uczelnię społeczna komisja i zrobiła selekcję. Okazało się, że mogło zostać przyjętych tylko 10 lub 12 dziewcząt, ale Ania spadła na 13. miejsce, bo pierwszeństwo miały dzieci robotników i dzieci wiejskie. Ówczesny rektor Władysław Krasnowiecki powiedział, żeby startowała w przyszłym roku - wspomina Halina Szmeterling.
Ale córka miała już muzyczne plany. - Mieliśmy z zespołem Szafiry próby w Strzeszynku. Mieszkaliśmy w domkach campingowych. Na tym samym placu rozbiło się kilka namiotów. Z jednego z nich dobiegał piękny głos. Szukaliśmy solistki do Szafirów i szybko okazało się, że ten głos należy do Ani. Zgodziła się z nami współpracować i po paru próbach śpiewała w zespole. To był rok 1965. Gdy Szafiry się rozpadły, śpiewała w klubach studenckich - mówi Piotr Kuźniak.

Opowiem Państwu dowcip
Walentyna Martinek wspomina występy nie tylko w klubach. - Koncerty urządzaliśmy też u niej w domu. Jurek Satanowski siedział przy pianinie, my śpiewałyśmy, a brat Ani dyrygował. Romek recytował nam swoje wiersze, choć uważał, że ich nie rozumiemy. A Ania chętnie śledziła to, co robią inni. Chodziłyśmy na spotka-nia literackie i koncerty. Jak wszystkie dziewczyny, lubiłyśmy się stroić i ma-lować. Często chodziłyśmy na ciastka i lody do "Kociaka" - przy eleganckich stolikach czułyśmy się jak prawdziwe damy. To był nasz dziewczęcy szpan.

Przyszła gwiazda miała poczucie humoru i - jak mówi jej przyjaciółka - potrafiła rozrabiać w dobrym stylu. - Któregoś dnia jechałyśmy do "Kociaka". Tramwaje na niektórych liniach wyposażono w mikrofony, by motorniczowie zapowiadali kolejne przystanki. Ania podeszła do kierowcy, mówiąc, że zapowiadanie przystanków jest nudne, więc może ona coś opowie. Oczarowała go uśmiechem, chwyciła mikrofon i zaczęła opowiadać dowcipy. Cały tramwaj się śmiał - wspomina Walentyna Martinek.

Świat stanął otworem
Pasmo wielkich sukcesów zaczęło się w 1973 roku. Po Opolu, gdzie zaśpiewała, "Najtrudniejszy pierwszy krok", Annę zaproszono do udziału w Światowym Festiwalu Młodzieży i Studentów w Berlinie. Rok 1974 to kolejny przebój - "Tyle słońca w całym mieście". Debiutancki krążek o tym samym tytule rozszedł się w nakładzie ponad 150 tysięcy egzemplarzy i zyskał miano Złotej Płyty. W Opolu tej piosenki jury nie doceniło. Ale za to razem z Marianną Wróblewską i Tadeuszem Woźniakiem wyjechała do austriackiego Villach, by walczyć o "Puchar Europy". Ta silna drużyna wywalczyła trzecie miejsce - lepsi byli tylko Belgowie i Austriacy. Pobyt w Austrii zaowocował zaproszeniami na koncerty do RFN i na Węgry. Ten ostatni kraj był szczególnie bliski wokalistce, bo jej babcia ze strony ojca była Węgierką.

- Była w jej śpiewaniu pogoda, w piosenkach słychać nawet jej uśmiech. Gdy wykonywała utwory smutne, to słuchacz wierzył w to, co Ania śpiewała. Teksty piosenek były jej własnymi myślami, mimo że autorami były inne osoby. Ania nie miała nic z wyniosłości gwiazdy - uważa Ryszard Gloger.

Na podbój Ameryki
Jeszcze w 1974 roku Anna Jantar z piosenką "Tak wiele jest radości" Adama Skorupki i Jacka Korczakowskiego reprezentowała Polskę na Międzynarodowym Festiwalu Piosenki CISCO w Castlebar w Irlandii i zajęła tam III miejsce.

Słuchacz wierzył w to, co Ania śpiewała. Teksty wykonywanych przez nią piosenek były jej własnymi myślami.

Znaczący był również rok 1975. Wtedy z programem "Singing Stars Of Europe 1975" odbyła pierwszą trasę koncertową po drugiej stronie Atlantyku, przejeżdżając Kanadę od Toronto po Vancouver. Niespodzianką było zaproszenie do nagrania godzinnego programu w jednej z kanadyjskich stacji telewizyjnych. W tym samym roku za-śpiewała na festiwalu w Sopocie. Wykonała dwie piosenki nowe: "Staruszek świat" Wojciecha Trzcińskiego i Jerzego Kleynego i "Dzień nadziei" Jarosława Kukulskiego ze słowami Wojciecha Młynarskiego oraz wielki przebój "Tyle słońca w całym mieście". I wtedy spadł na Annę deszcz nagród: II nagroda jury w Dniu Polskim, publiczności, "Głosu Wybrzeża", a także za przebój sopocki dla "Tyle słońca w całym mieście".
Podobno piosenka "Dzień nadziei" miała w tym okresie kłopoty z cenzurą. Co ciekawe, jej wykonawczyni była już wtedy... przy nadziei. Jeszcze przed urodzeniem córki Anna zdążyła nagrać drugi album "Za każdy uśmiech twój", który również stał się Złotą Płytą.
Całkiem nowe szczęście
Natalia przyszła na świat 3 marca 1976 o godzinie 21.30 w szpitalu przy ulicy Szaserów w Warszawie. Ważyła 3230 gramów i miała 52 cm wzrostu. Szczęśliwy ojciec skomponował kołysankę zaczynającą się od słów: "Kolorowe szkiełka dnia do szuflady włóż". W Poniedziałek Wielkanocny 19 kwietnia w kościele na Wawrzyszewie odbyły się chrzciny i dziewczynce nadano imiona Natalia Maria. W jej wychowaniu od początku pomagała babcia Halina Szmeterling, ale dziecko szybko poznało smak festiwali. Już w 1976 roku rodzice zabrali ją do Sopotu, gdzie szczęśliwa mama odbierała Złotą Płytę za album "Tyle słońca w całym mieście".

Anna Jantar szybko wróciła do koncertowania. Od końca października do 1 grudnia 1976 roku występowała w USA w programie "Pół żartem, pół serio" z grupą artystów, wśród których były filary kabaretu Tey: Zenon Laskowik i Janusz Rewiński. Spotkała wówczas m.in. działających w USA Urszulę Dudziak i Michała Urbaniaka oraz Stana Borysa.

Rok 1977 przyniósł wręczenie Ani w programie TVP Studiu 2 Złotej Płyty za krążek "Za każdy uśmiech twój". Wkrótce potem nawiązała współpracę z autorem tekstów Bogdanem Olewiczem, co zaowocowało przebojem "Tylko mnie poproś do tańca" z muzyką Wandy Żukowskiej.

I całkiem nowa Anna
Prawdziwie inną Annę Jantar przyniósł kolejny rok. - Z Anią i Jarkiem przyjaźniłem się wcześniej, bo mieliśmy wspólnego impresaria. Prywatnie poznałem Kukulskich na wakacjach w Sopocie w 1976, może w 1977 roku. Anka poszukiwała nowego pomysłu na siebie. Była kochana przez publiczność, ale chciała odświeżyć swój wizerunek i stąd współpraca ze mną - mówi Romuald Lipko, kompozytor i lider Budki Suflera.

Owocem współpracy z nowymi muzykami była wydana w 1979 roku płyta "Anna Jantar". Akompaniowały jej aż trzy zespoły: nie tylko dotychczasowy pod kierownictwem Jarosława Kukulskiego, ale przede wszystkim Perfect i Budka Suflera. Widowni spodobały się takie utwory, jak śpiewane w duetach ze Zbigniewem Hołdysem "Spocząć" i z Bogusławem Mecem "Pozwolił nam los", "Wielka dama tańczy sama", a przede wszystkim wykonywane z Budką "Nic nie może wiecznie trwać".

- Na dzień przed Wigilią Bożego Narodzenia 1979 roku odbieraliśmy dyplom za "piosenkę roku". I wtedy widziałem ją ostatni raz. To, co pojawiło się na płycie, było skromną zapowiedzią naszej współpracy. Nie zmieściła się tam piosenka "Układ z życiem". Jak się okazało, bardzo znamienny utwór... - wspomina Romuald Lipko.

Gdyby nie tęskniła za rodziną, zapewne nie wsiadłaby do feralnego iła-62 14 marca 1980 roku. Z Ameryki Anna Jantar miała wrócić 22 marca i zapewne wróciłaby szczęśliwie. Zaraz po Bożym Narodzeniu 1979 roku wyjechała na koncerty do USA. Mąż i córka zostali w kraju. Trzy miesiące zaplanowanego pobytu dłużyły się niemiłosiernie.

- W marcu 1980 roku odwiedziliśmy Jarka w Warszawie. Ania telefonowała z Ameryki - była bardzo stęskniona. Nie podejrzewaliśmy, że przyspieszy powrót i zamiast witać ją w Poznaniu, będziemy ją żegnać na cmentarzu - wspomina dziś Lech Konopiński.

Maszyna Polskich Linii Lotniczych "Lot" "Mikołaj Kopernik" miała wystartować z Nowego Jorku 13 marca ok. godz. 19 czasu lokalnego, ale silna śnieżyca spowodowała, że start nastąpił o godz. 21.18. Około 11.12 14 marca maszyna pilotowana przez kapitana Pawła Lipowczana zbliżała się do Okęcia. Na mniej więcej minutę przed planowanym lądowaniem załoga przekazała wieży kontrolnej, że nie zaświecił się wskaźnik wysunięcia podwozia. Takie awarie zdarzały się często w samolotach typu Ił-62.

Gdyby nie tęskniła za rodziną, zapewne nie wsiadłaby do feralnego iła-62 14 marca 1980 roku.

Kontroler polecił, by samolot z pułapu 250 m przeszedł na pułap 650 m. Ostatnich 26 sekund lotu nie udało się zarejestrować. Po 26 sekundach bezwładnego spadania samolot ściął prawym skrzydłem drzewo, uderzając w powierzchnię pokrytej lodem fosy. Rozpadł się na wiele części. Aby je wydobyć, trzeba było wypompować wodę z fosy. Ciała ofiar leżały porozrzucane wśród szczątków samolotu. Nikt się nie uratował: zginęło 77 pasażerów i 10 członków załogi. Wśród ofiar z 14 marca była Anna Jantar.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska