Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Namalować obraz na śniegu? Przecież to żaden problem

Robert Migdał
Prof. Józef Hałas
Prof. Józef Hałas Fot. Marcin Osman
Rzadko udziela wywiadów. Dla nas zrobił wyjątek. Profesor Józef Hałas, wrocławski malarz o światowej sławie, były wykładowca Akademii Sztuk Pięknych, opowiada m.in. o tym, dlaczego zniszczył swoje wcześniejsze obrazy, co uważa za swój największy sukces, czy jest systematyczny i do czego jest mu potrzebny... lakier do paznokci. Rozmawia Robert Migdał

Niezłą ma Pan pamięć, Panie Profesorze. Pana najnowsza wystawa "Duże figury" we wrocławskim Ratuszu to sięganie pamięcią wstecz o... 51 lat. Wtedy był Pan w Sofii, w Bułgarii, i w tamtejszej cerkwi zachwycił się ikonami. Teraz postanowił je Pan namalować.
Już pół wieku temu, pod wpływem tych malarstw w cerkwi Bojana, malowałem nieduże gwasze. Było ich kilka. Natomiast teraz, po 51 latach, wróciłem do tego tematu.

I to trochę w nietypowy sposób, bo, powiedzmy to wprost, zniszczył Pan swoje poprzednie prace, tworząc nowe. Nie szkoda było?

Ani trochę (śmiech). Wziąłem stare gwasze, z lat 60. i 70. - i pozlepiałem je do formatu dwa na dwa metry. Na taki jeden obraz zużywałem około 10 starych gwaszy. I na tym już gotowym malarstwie, dość przypadkowo zestawionym, usiłowałem namalować duże figury, przeważnie trzy. Namalowałem takich figur na starych gwaszach chyba sześć i doszedłem do wniosku, że jeżeli będę tak dalej zlepiał, to zniszczę wszystkie swoje gwasze powstałe w latach 60.

Jednak coś zadrgało w sercu i zaczął Pan malować na czystym papierze.
To przypadek. W sklepie ASP pokazały się rulony papieru o szerokości dwóch metrów. I zacząłem malować na wielkich płachtach. Myślałem, że to będzie taki incydent, ale namalowałem ich 20, potem 30 i w tej chwili jest ich około 50.

Rozpędził się Pan...
Ale jest też parę węższych obrazów, bo czasami nie było tego papieru dwa na dwa i musiałem kupić taki metrowej szerokości.

Ooo, sztuka została ograniczona uwarunkowaniami rynku.
No, tak bywa (śmiech).

Z czego Pan czerpie inspirację?
Z siebie (śmiech). Ale kiedyś inspirowałem się naturą.

Okolicami rodzinnych stron, Nowego Sącza.
Tak, pejzażem, górami i budownictwem drewnianym. Bo jak byłem młody, to dużo chodziłem po górach, spałem w stodółkach. Zachwycał mnie ten dach dziurawy, pod którym leżałem, brak desek, gontów. I to światło przesączające się tymi dziurami. Góra, droga, wnętrze - to mnie inspirowało.

Jak patrzę na Pana obrazy, to za każdym razem widzę i odkrywam coś innego.
Miałem kiedyś wystawę pod koniec lat 60. w Zakopanem - Hasior mi ją zrobił w swojej galerii. Położyłem przy obrazach zeszyt i młodzież mi się wpisywała: "Po co Pan maluje te bakterie?". Każdy ma różne skojarzenia. Ale o to chodzi.

Na Pana obrazach jest dużo przeciwstawieństw - to dla Pana bardzo charakterystyczny sposób malowania.
Bo tak jest w naturze. Ziemi, która jest poziomem, przeciwstawione jest drzewo - pion. W drzewie przeciwstawione są poziome gałęzie... Wszystko opiera się na jednym prawie: przeciwstawieniu. I odkryłem też,
co to jest malarstwo kolorystyczne, a nie kolorowe.
A jaka jest różnica?
Oj, duża. Jeśli jeden kolor pomaga drugiemu być sobą i na odwrót, to razem tworzą trzecią wartość - całość. I to jest malarstwo. Jeśli nie ma tej ciągłości między kolorami - to jest to kolorowanie, a nie malowanie. To nie jest sztuka. Bo oprócz wrażliwości u profesjonalnego malarza musi też być świadomość plastyczna. Jeśli malarz jej nie ma, to nie można być malarzem. No, może z wyjątkiem takich fenomenów, jak Nikifor Krynicki - ale dzisiaj coraz trudniej o fenomen takiego malarza nieświadomego - takiego jak ptaszek, który pięknie śpiewa, ale nie wie, co śpiewa.

Od 1949 roku, kiedy zaczął Pan studia, mieszka Pan we Wrocławiu. Wrocław też jakoś wpływa na Pana malowanie?
Na pewno. Całe otoczenie, natura na mnie wpływa. Wrocław także. Ludzie, którzy tu mieszkają. Na przykład dzieci - ich malarstwo. Ja na samym początku mojej twórczości malowałem tematy dziecięce.

Skąd Pan czerpał pomysły?
Od córki mojej żony, która chodziła do przedszkola (śmiech). Ja jej dawałem papiery, rozrabiałem farby, ona dodatkowo sprowadzała koleżanki i na podłodze malowały. Mam do dzisiaj zbiór tych dziecięcych malarstw. Mógłbym z nich zrobić wystawę. Dzieci pięknie dobierają kolory, ale robią to przez przypadek, idą na żywioł. Wiele w malarstwie dziecięcym jest bohomazów, ale te bohomazy są pełne wrażliwości.

Dla rodziców każdy rysunek ich dziecka jest piękny. A czym jest dla Pana piękno?
Strasznie trudno i ryzykownie jest to definiować. Dla mnie piękno jest bliskie prawdy. Prawda często polega na tym, czy malujący odkrywa siebie: czy trafił na swoją nutę, czy nie małpuje, czy nie powiela, nie naśladuje, nie maluje czegoś, co jest oparte na wirtuozerstwie rzemieślniczym.

Pytam o to piękno, bo w dzisiejszych czasach ludzie ciągle powtarzają: "Lubimy otaczać się pięknem, kupować piękne rzeczy".
Współcześnie ani krytycy, ani malarze nie używają słowa "piękne", ponieważ to, co jest piękne, oznacza dla nich jedno - "szmira". Bo sztuka nie zajmuje się pięknem - tak twierdzą krytycy. To ci krytycy, którzy pojawili się kilka lat temu i postanowili być grabarzami sztuki.

Grabarzami?
Tak. Twierdzili, że rozwój sztuki jest linearny, podobny do linearnego rozwoju społecznego. Marksizm tak to widział: feudalizm, kapitalizm, po nim socjalizm i na końcu komunizm - kiedy wszyscy będą szczęśliwi i bogaci. I utopijni krytycy chcieli tak właśnie widzieć rozwój sztuki. Chcieli przyspieszyć śmierć sztuki, bo wtedy wszyscy byliby artystami.

Wydaje mi się, że w niektórych dziedzinach im się udało. Popatrzmy na to, co się dzieje w telewizji. Wystarczy zabłysnąć, stać się celebrytą i już się jest artystą, gwiazdą, można zarabiać dziesiątki tysięcy za jeden występ. Teraz mamy w Polsce setki "artystów".
Bo, niestety, jest teraz zagubienie wartości, wielka dez-orientacja. I nie ma krytyki, która odważyłaby się oddzielić pozytywy od negatywów w czyjejś twórczości. Teraz krytycy albo piszą laurki, albo milczą.
Pan, niewątpliwie, jako malarz odniósł sukces. Czym jest dla Pana sukces?
Za sukces uważam to, że spełniłem swoje przeznaczenie, że rozwijałem to, czego możliwości czy zaczątki były we mnie. Przeznaczenie jest nam przygotowane przez przodków - to, co dziedziczymy, jakie geny od nich dostajemy, możliwości. Mój ojciec próbował malować, grał na skrzypcach, klarnecie, ale nie miał możliwości rozwijać swoich talentów. A ja te zaczątki w genach po nim odziedziczyłem i miałem możliwość rozwinąć. I w tym sensie uważam, że odniosłem sukces.

A to, że jest Pan znany na całym świecie, albo to, że wisi Pański wielgachny obraz na ścianie kamienicy przy pl. Dominikańskim i codziennie tysiące wrocławian oglądają Hałasa w drodze do pracy, to też sukces.
Niech mi pan wierzy - masa ludzi nie zwraca na niego uwagi, a jak już ktoś zwróci uwagę, to nie wie, że to moje (śmiech). Niestety, nie mają tej ciekawości, co to za obraz 10 na 10 metrów.
A bogactwo doczesne Pana dosięgnęło - takie przyziemne, jak kasa w portfelu?
Zawsze byłem biedny, żyłem z pensji profesorskiej i nigdy nie zajmowałem się dbaniem o finanse, o to, żeby budować dom, odbywać podróże...

Ale samo nazwisko Hałas jest sukcesem.
To rzeczywiście jest mój sukces (śmiech). I to, że moi byli studenci nadal mnie cenią, lubią i nadal odwiedzają.

Brakuje Panu studentów?
Kiedyś bardziej, ale powoli odzwyczaiłem się od pracy z nimi. Chciałem zostać na uczelni, ale mnie nie chciano.

Już niedługo będzie można, choć na chwilę, powrócić do tych czasów studenckich sprzed 40 lat. Słyszałem, że jedna z Pana prac - "Malowanie na śniegu" - została kupiona przez wrocławską Zachętę i zostanie wystawiona. Co to było takiego? Brzmi niewiarygodnie, bo rozumiem, że obraz namalowany na śniegu do dzisiaj raczej się nie zachował?
Tylko na zdjęciach i filmie. W latach 60. zawsze mnie pociągała wielka forma i chciałem stworzyć monumentalne dzieło. I pewnego dnia zobaczyłem śnieg przed budynkiem Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych- wielki plac, żadnego drzewa. Pomyślałem, że to może być moje płótno. Dałem pieniądze dwunastu studentom, w większości dziewczynom, żeby poszli do sklepu i kupili farbę do malowania ścian - czerwień i błękit. Ale żeby była w torebkach kilogramowych. Ustawiłem studentów w rzędach i kazałem im, na mój znak, iść i sypać farbę na śniegu. Sam wszedłem na taras na budynku. Miałem aparat filmowy Kiev, taki na sprężynkę. Filmowałem, ale ciągle mi się aparat zacinał, a studentów nie mogłem zatrzymać. Więc ten mój nakręcony film jest szczątkowy. Na szczęście dodatkowo robiłem zdjęcia. I tak powstał ten dokument z malowania na śniegu. Na oko pozlepiałem fragmenty w całość - plastrami, lakierem do paznokci i leżało to na półce przez lata. Dopiero w ubiegłym roku film został przerobiony na płytę i nagrany na nowo. To straszne pierwociny były, ale cóż - nie miałem lepszego sprzętu.

Taki performance lat 70. A jak Pan ocenia dzisiejszych artystów, którzy robią dość dziwaczny performance: dają nekrolog, że nie żyją, a potem sami, w przebraniu, filmują swój pogrzeb.
Mnie takie dowcipy nie interesują. Dla mnie to, co ja zrobiłem, to było jednak malarstwo, tylko w dużym formacie, w naturze, do której jest mi ciągle tak blisko.

Zawsze Panu było blisko do natury. W latach 70. zrobił Pan serię rysunków na adwent. Odbijał Pan liście zbierane w parku, a obok wklejał liście sztuczne.
Zestawiałem sztuczność z naturą. To tak, jak w bajce - istnieje wybór, co jest piękniejsze na dworze cesarza: słowik naturalny czy mechaniczny. Nawet te moje najbardziej abstrakcyjne obrazy wywodziły się z natury. Bo sztuki się nie wymyśla, do sztuki się dochodzi. Nigdy nie radziłem studentom, żeby coś najpierw malowali na małym formacie, a potem przenosili to na duży. Bo jak się maluje od razu duży obraz, to są wydobywane w nim wszystkie możliwości tkwiące w artyście: intuicja, wrażliwość.
Jest Pan systematyczny? Na przykład w planowaniu pracy - wstaje Pan o godzinie 6 rano i maluje, potem przerwa na obiad.
Tak kiedyś było. Teraz bardziej ograniczają mnie w pracy zdrowie i warunki mieszkaniowe. One narzucają rytm mojemu malowaniu. Jednak na ogół maluję przed południem, bo wtedy jestem bardziej żywy, a po obiedzie mam ochotę na sjestę. Zdarza się, że coś mi zaświta, i wstaję bardzo wcześnie i przed śniadaniem zaczynam pracę - zanim postawię mleko na gaz - bo ja jadam zupę mleczną lub płatki owsiane na śniadanie.

Bardzo zdrowo.

Niekiedy nastawiam mleko i pracuję. Ile to już razy mi się ono spaliło i wykipiało. Tak się zapominam w pracy, że dopiero jak dym zaczyna walić z kuchni, to sobie przypominam o całym świecie. Różnie więc bywa z tym moim malowaniem.

A muzyka jest dla Pana ważna? Słucha jej Pan przy malowaniu?

Kiedyś tak, ale teraz coraz mniej. Mam kłopoty z uszami, ale nie kupuję żadnych aparatów, bo nie mam do nich przekonania. Częściej teraz więc mówię: "Słucham?", "Słucham?", "Nie zrozumiałem!" (śmiech).

A jak Pan jeszcze słuchał, to czego najchętniej?
Przede wszystkim muzyki klasycznej: Bach, Mozart, Haendel, Chopin. Z czasem polubiłem pieśni Schuberta. I bardzo lubię muzykę chóralną - zwłaszcza niemieckie chóry. Może to dlatego, że Niemcy są solidni i akuratni, są taką świetną maszyną do śpiewania.

Do opery Pan chodzi?
W młodości i operetka, i opera wydawały mi się strasznie głupie. Bo w takiej operze wszystkiego było po trochu: i chór, i śpiewak, i taniec - wszystko szmirowate, nie mogłem się skupić na przykład na orkiestrze lub śpiewaku, bo zaraz ktoś zaczynał tańczyć. Nie lubiłem. Jak chciałem obrazić czyjąś sztukę, obraz - to mówiłem: "To jest jak opera" - gdzie chce pokazać wszystko, a nic z tego nie jest dobre. A teraz? Z wiekiem jestem bardziej wyrozumiały (śmiech).

Muzyka wpływała na Pana malarstwo?
Na pewno.

Słuchał Pan w czasie malowania?

Nie. Słuchałem podczas przygotowywania się do malowania: gdy naciągałem płótno, gruntowałem je. Lubiłem słuchać muzyki, leżąc na tapczanie, całym sobą i głośno. Słuchanie muzyki cicho jest dla mnie bez sensu.

Sąsiedzi nie narzekali?
Na szczęście nie (śmiech).

Nad czym Pan teraz pracuje?
Leniwy trochę jestem (śmiech) i nie lubię planować niczego do przodu, z góry. Chciałbym jednak wystawić swoje ostatnie gwasze, takie namalowane na dość podłym papierze. Bo ja lubię nietypowe papiery, nie jestem poprawnie elegancki, lubię niekonwencjonalne efekty. Chciałbym tę wystawę nazwać: "Na Sączanie". Od Nowego Sącza. Tak przewrotnie. Wiele moich cykli było NS - Nowe Struktury, Najważniejsze Słowa - od mojego rodzinnego miasta.

Rozmawiał Robert Migdał

Najnowsze obrazy Józefa Hałasa "Duże figury" można zobaczyć na wystawie w Muzeum Sztuki Mieszczańskiej w Ratuszu, na wrocławskim Rynku, jeszcze tylko 6 i 7 listopada (sobota, niedziela).

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska