Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Najnowszy kryminał Marka Krajewskiego "Mock. Pojedynek". [PRZECZYTAJ PRZED PREMIERĄ]

RSM
Marek Krajewski. "Mock. Pojedynek". Premiera 22 sierpnia. Książkę już można zamawiać w przedsprzedaży. Cena: 34 złote. Wydawnictwo Znak
Marek Krajewski. "Mock. Pojedynek". Premiera 22 sierpnia. Książkę już można zamawiać w przedsprzedaży. Cena: 34 złote. Wydawnictwo Znak Wydawnictwo Znak
Już za dwa tygodnie, 22 sierpnia, ukaże się „Mock. Pojedynek” – najnowsza powieść kryminalna Marka Krajewskiego. O czym opowiada? Breslau, 1905. Życie Eberharda Mocka – syna ubogiego szewca z Wałbrzycha – toczy się w murach uniwersytetu i w brudnych, wilgotnych zaułkach wielkiego miasta. Trawiony niedostatkiem i wzgardzony przez innych studentów, ukojenia szuka w studiowaniu dźwięcznych łacińskich kadencji, a rozrywki – w kuflu taniego piwa i w ramionach sprzedajnych dziewcząt. Kiedy wydziałem filozoficznym wstrząsną kolejne samobójstwa wykładowców, a w jego życiu pojawi się tajemnicza rosyjska studentka, Mock przekona się, że zło może kryć się wszędzie – i pod podbitymi gronostajem togami profesorów, i w brudnych wychodkach plugawych dzielnic. Jeszcze nie wie, że wkracza na drogę, z której nie ma powrotu. Przeczytaj (dzięki uprzejmości autora i wydawnictwa Znak) początek powieści

MAREK KRAJEWSKI
MOCK. POJEDYNEK
FRAGMENT KSIĄŻKI

Front niemiecko-rosyjski pod Jakobstadtem w Kurlandii,
poniedziałek 20 marca 1916 roku,
dzień przed rosyjską ofensywą,
godzina jedenasta przed południem

 – Zabić wszystkich. Co do jednego. I nie odzywać się przy tym ani słowem. Zlikwidować ich w całkowitym milczeniu. Zrozumiano?
Feldwebelleutnant Eberhard Mock nie mógł uwierzyć w potworny rozkaz, który właśnie otrzymał. Stał wyprostowany jak struna, wpatrując się w zaciśnięte usta dowódcy 257. Rezerwowego Pułku Piechoty i w myślach starał się przekonać sam siebie, że to, co przed chwilą usłyszał, jest jakimś ponurym żartem.
 – Ci ludzie są bałtyckimi Niemcami, Herr Oberstleutnant – wykrztusił w końcu. – Mam zabić naszych rodaków?
Pięćdziesięcioletni podpułkownik Max Zunehmer zastanawiał się przez chwilę, jak zareagować na to pytanie jawnie zwiastujące niesubordynację. By zyskać na czasie, wstał, rozprostował się i przeszedł tam i z powrotem po nędznej, lecz dobrze wypucowanej izbie, która stanowiła jego kwaterę na lewym brzegu Dźwiny. Postukał główką fajki po pobielonych wapnem balach, z których zbudowana była chata, i nieoczekiwanie przycisnął ucho do ściany. Ledwo widoczne jasne brwi ściągnęły się nad nosem, a bruzda pomiędzy małymi oczami mocno się pogłębiła. Sprawiał wrażenie, jakby słuchał odgłosów korników ryjących w tajemnych korytarzach.

Przeciągnął się raz jeszcze, aż trzasnęły kości, podszedł do Mocka i warknął:
 – Zdjąć kożuch! Siadać!
Mock uczynił, co mu nakazano. Ciężkie baranie okrycie powiesił na oparciu krzesła, usiadł, a hełm położył na kolanach. Zunehmer nie odchodził, lecz – oparłszy się o stół z surowych desek, zawalony teraz wojskowymi mapami – przesuwał wzrokiem po mundurze podwładnego. Szukał brudu, dziur wypalonych papierosem albo też niepożądanych elementów stroju – własnoręcznie wystruganych krzyżyków albo innych talizmanów na szczęście. Niczego nieregulaminowego jednak nie dostrzegł. Buty jeździec­kie były czyste, jedynie na ostrogach zalegała grudka śniegu zmieszanego z błotem. Bryczesy polowe idealnie odstawały tam, gdzie powinny były odstawać, czarno-biała wstążka orderowa Żelaznego Krzyża była nienagannie zawiązana w dziurce środkowego guzika munduru, a srebrna nitka przetykana czarną na naramiennikach nie miała nawet śladu zanieczyszczenia. Mock w swej kwaterze na pewno miał żelazko.
 – Dobrze – mruknął podpułkownik i wrócił na swoje miejsce za stołem. – Niemiecki oficer, zwłaszcza tutaj, w tej krainie brudu, wszy i pluskiew, musi świecić przykładem nienagannej higieny osobistej. Szkoda, że dla wykonania mojego rozkazu będzie się pan musiał przebrać w te… – wskazał stos ubrań leżący na piecu – w te zarobaczone szmaty!
Mock spojrzał w okno, jakby tam szukał wspomnianych insektów. Nie ujrzał jednak niczego poza topniejącymi kopcami śniegu na brzegu rzeki oraz dwoma dębami, których nagie gałęzie szarpał teraz porywisty wiatr. Na szerokie i jeszcze częściowo zamarznięte rozlewisko Dźwiny padały płaty mokrego śniegu, wirujące na wietrze.
 – Zrozumiał pan rozkaz, Feldwebelleutnant Mock? – zapytał Zunehmer.
 – Tak jest, Herr Oberstleutnant!
 – Powtórzyć!

Rozkaz nie był trudny do zapamiętania. Dobrać sobie dwudziestu weteranów. Nieulękłych i posłusznych. Takich, którym ręka nie zadrży. Przebrać się wraz z nimi w ubrania leśnych partyzantów, tak zwanych plienników, czyli rosyjskich uciekinierów z niewoli, którzy grasowali po przepastnych lasach Kurlandii, atakując małe oddziały niemieckie, napadając na podróżnych, plądrując majątki ziemskie i gwałcąc każdą napotkaną kobietę. W tym przebraniu miał się udać do oddalonego o piętnaście kilometrów majątku Buschhof, należącego od wieków do rodziny von Sassów. W tych dniach w obawie przed ofensywą rosyjską opuścili go właściciele – pan Nikolaus von Sass z najbliższą rodziną. Została służba – Łotysze i czterech Niemców. Mieli chronić majątek przed pliennikami, ale nie uchronili. Do pałacyku wtargnęli leśni bandyci i zajęli go. Są tam teraz wszyscy. Rozkaz był prosty: należy wejść do rezydencji, udając innych partyzantów, i zabić każdego napotkanego człowieka. Także Niemców.
Mock w krótkich słowach opisał otrzymane zadanie i zamilkł. Dowódca obserwował jego tłuste czarne włosy i dwudniową szczecinę pokrywającą kwadratową szczękę. Był to obraz niecodzienny, ten trzydziestotrzyletni mężczyzna słynął bowiem ze swej czystości i pedanterii. Wbrew sobie wykonał rozkaz, aby się zaniedbać na potrzeby tajnej akcji – żaden pliennik nie był gładko ogolony.
Skamieniała twarz Mocka nie wyrażała teraz żadnych uczuć. Była to jednak tylko maska, o czym Zunehmer wiedział doskonale.
 – Posłuchajcie mnie, Mock. – Rozsupłał woreczek z tytoniem i zaczął nabijać fajkę. – Prawie każdy dowódca cesarskiej armii z wielkim krzykiem kazałby teraz panu wyjść i wykonać rozkaz. Ale ja nie jestem prawie każdy. Ja panu powiem, dlaczego go wybrałem do tej misji… Jestem zdania, że wydawanie zaskakujących rozkazów bez żadnych wyjaśnień to zwykły brak szacunku dla oficera.

Pyknął kilkakrotnie z fajki, aż się dobrze rozpaliła, i znów wbił wzrok w Mocka.
 – Ci czterej Niemcy – westchnął – zarządca folwarku, dwaj jego bracia oraz guwerner, to zdrajcy i rosyjscy szpiedzy. Taki otrzymałem meldunek od naszego wywiadu. Nie mamy czasu, by ich przesłuchiwać, potwierdzać ciążące na nich zarzuty i stawiać ich przed sądem wojennym. Należy ich po prostu rozstrzelać. Ofensywa Kuropatkina na dniach, dzisiaj lub jutro Rosjanie uderzą. Nie mamy czasu bawić się w prokuratorów, sędziów i adwokatów, zrozumiano, Mock?
Zunehmer wstał i dotknął ze wstrętem kożuchów i ubrań cywilnych, jakie leżały na chlebowym piecu.
 – Musi pan teraz opuścić swoją kwaterę i zamienić starannie wyprasowany mundur na to ohydztwo, a potem pojechać do Buschhofu i zlikwidować tych Niemców, którzy służą wrogowi. Po okolicy rozejdzie się wieść, że dokonali tego inni leśni bandyci. Że między nimi były jakieś niesnaski. Takie plotki będą nam potrzebne. Na niemiecki mundur nie może paść choćby cień podejrzenia, bo cała okolica rozhuczałaby się od oskarżeń, które by się w końcu przedostały do tych różnych kurlandzkich baronów, tych wszystkich Puttkamerów czy Zoege von Manteuffel. A ci „bałtyccy rycerze” mają spore wpływy w Berlinie i po wojnie może się zrobić gorąco wokół naszej akcji i dowództwa 8. Armii. Nie muszę chyba dodawać, że całą misję wyznacza i aprobuje generał von Below…
Dmuchnął dymem, a następne słowa wyrzekł z naciskiem:
 – Ma pan zabić tych Niemców. I powtarzam: zrobić to w milczeniu, aby jakiś szczęściarz, który przeczeka całą akcję w wychodku, nie zeznał później, że napastnicy mówili po niemiecku. Czy teraz już wszystko jasne?
Mock odetchnął z ulgą.
 – Tak jest, Herr Oberstleutnant! – wykrzyknął i wstał.
 – Odmaszerować!
Eberhard zgarnął z pieca stare ciuchy, wrzucił je do worka, który ze sobą przyniósł, włożył hełm, zasalutował i wyszedł. Wciągnął w płuca zimne powietrze. Czuć było w nim lekką woń zgnilizny, jaką niesie ze sobą odwilż, która wkrótce odsłoni na drogach i w lasach trupy koni i ludzi – teraz wciąż jeszcze pokryte śniegiem.

Front niemiecko-rosyjski w Kurlandii nad Dźwiną,
poniedziałek 20 marca 1916 roku,
dzień przed rosyjską ofensywą,
godzina czwarta po południu

Feldwebelleutnant Eberhard Mock wraz ze swoimi dwudziestoma ludźmi opuszczał przedmieścia Jakobstadtu, nędznego dziesięciotysięcznego miasteczka, które samo w sobie wyglądało jak jedno wielkie przedmieście. Ruszyli na północ lewym brzegiem Dźwiny i po przebyciu trzech kilometrów doszli do miejsca, w którym rzeka się rozdzielała – prosto płynął główny jej nurt, a wąska odnoga odbijała na zachód i wiła się dalej jak wąż wśród ośnieżonych pól. Po pokonaniu kolejnych czterech kilometrów wzdłuż owej odnogi dotarli do ujścia rzeczki zwanej Susejem Małym. Omal jej nie przeoczyli, ponieważ była zamarz­nięta i pokryta śniegiem, przez co wyglądała jak zwykły kawałek obniżonego nieco terenu pomiędzy drzewami.
Odetchnęli z ulgą, ponieważ nareszcie znaleźli się wśród drzew. Stanowiły one osłonę przed lodowatym wiatrem, który – dotąd nie natrafiając na żadne naturalne przeszkody – wciskał się im pod kożuchy i wywoływał dreszcze. Po krótkim odpoczynku, pokrzepiwszy się chlebem, słoniną i łykiem gorzałki, wsiedli znów na konie i ruszyli wzdłuż Suseja. Jego brzeg był zarośnięty krzakami i pełen zasp niekiedy tak głębokich, iż konie tu i ówdzie zapadały się po pęciny. Po chwili ujrzeli młyn folwarku Holmhof, gdzie rzeczka rozlewała się na szerokość dwudziestu metrów, a po obu jej stronach biegły wyraźnie wytyczone ścieżki.
Przewodnik, stary Polak, prowadził ich okrężną drogą na wyraźne żądanie Mocka. Ta decyzja Eberharda miała swoje uzasadnienie. Ekspedycja karna była ściśle tajna, toteż nie chciał on podążać do Buschhofu zwykłą, krótszą trasą – bitym leśnym traktem wprost z Jakobstadtu – ponieważ tam mogli ich wypatrzyć zwiadowcy plienników. Poza tym atak od północy, znad rzeczki, poprzez zaspy, nie był zbytnio prawdopodobny z punktu widzenia bandytów.

Ludzie Mocka niekiedy schodzili z wierzchowców i prowadzili je za uzdę, głaszcząc po chrapach, aby nie parskały zbyt głośno – zwłaszcza kiedy zdaniem Polaka należało zachowywać się jak najciszej. Szli wtedy powoli i przeklinali szeptem, lecz dosadnie, swe przemoczone buty i dziury w portkach, przez które kąsało ich dotkliwe zimno.
Po trzech prawie godzinach natrafili na drewniany mocno sfatygowany mostek przerzucony przez rzeczkę. W ruchach przewodnika objawiła się pewna nerwowość, a nozdrza zwierząt się rozszerzyły. Coś poczuły. Po chwili i do ludzi doszedł delikatny zapach dymu. Mock wraz z Polakiem wyszli ostrożnie poza linię drzew rosnących na brzegu i w odległości trzystu metrów ujrzeli pałacyk Buschhof, do którego z owego mostka biegła prosta droga zarośnięta po bokach dużymi rzadkimi krzakami. Z budynków biły w niebo dymy. Mock zapłacił przewodnikowi już teraz, na wypadek gdyby akcja się nie udała, a on sam zginął. Nakazał trzem swoim ludziom pilnować koni i czekać na trzy wystrzały, które będą sygnałem, iż dwór został opanowany. Sam z siedemnastoma żołnierzami ruszył dalej – wzdłuż rzeczki.

Przebyli jeszcze jakieś pięćset metrów i stali teraz, nieco zasapani, w takiejże odległości od rezydencji.
 – Zachować milczenie – powiedział cicho swym ludziom dowódca. – Dopóki można, używać bagnetów. Potem strzelać! Idziemy!
Poszedł już kwadrans na siódmą, kiedy ruszyli lekkim truchtem w stronę pałacu. Zachowywali szyk, chociaż ładownice przytwierdzone paskami od chlebaków przeszkadzały im w biegu. Trzymali w rękach karabiny Mauser 98. Na niektóre z nich nasadzone były bagnety, na dwóch – garłacze do miotania granatów. Spod baranich czapek wystawały twarze czerwone od lodowatego wiatru. Jedynie dowódca nie miał karabinu. W wysoko uniesionej ręce dzierżył pistolet parabellum.
Było już ciemno, okna budynku jarzyły się światłami. Do ich uszu doszły okrzyki i śpiewy najpewniej pijanych plienników. Jeden z ludzi Mocka potknął się i upadł, a naboje w jego ładownicy głośno zagrzechotały. Wtedy rozdarły się dworskie psy i ktoś krzyknął ostrzegawczo. W niebo gruchnął strzał. Zostali zauważeni. Otworzyły się okna, zaszczękały zamki karabinów, a nad ich głowami zaczęły świstać kule. Bezładne okrzyki leśnych umilkły. Wśród karabinowych salw wyraźnie było słychać podniesiony głos wydający rozkazy. Na szczęście Mock i jego ludzie już dopadli dworskich zabudowań, zanim na parapecie jednego z okien pojawił się karabin maszynowy Maxim, a jego kule zaczęły wyrywać grudy śniegu i ziemi za ich plecami.

Pierwszymi przeciwnikami były cztery dobermany, które rzuciły się na nich, gdy tylko wbiegli na prostokątny podwórzec okolony z trzech stron stajniami i budynkami gospodarczymi, z czwartej zaś – samą rezydencją, zbudowaną w stylu myśliwskiego pałacyku. Dwa psy zaskomliły boleśnie. Po dwóch bagnetach spłynęła krew i ciepłe zwierzęce wnętrzności. Jeden z pozostałych dobermanów rzucił się Mockowi do gardła, ale ten w ostatniej chwili zasłonił się łokciem i psie zęby wryły się w gruby rękaw kożucha. Eberhard strzelił mu w głowę i poczuł wilgoć na twarzy. Ostatni pies został rozerwany kulami karabinu maszynowego, który z parapetu został przeniesiony na próg pałacu i walił teraz po murach stajennych. Jeden z ludzi Mocka krzyknął i runął w bryję błota i topniejącego śniegu. Zapadła ciemność – w siedzibie von Sassów zgaszono światła, aby lepiej zamaskować swe pozycje. Niemcy rozciągnęli się w długą linię i przywarli do budynków gospodarczych, kryjąc się za wszelkimi możliwymi osłonami.
Sytuacja nie wyglądała dobrze. Leśni, ukryci za kolumnami przy podjeździe do dworu, oddawali pojedyncze strzały, których prawie nie było słychać w terkotaniu maxima. Ta śmiercionośna broń skutecznie powstrzymywała napastników przed opuszczeniem pozycji. Od strony drogi i wjazdu na podwórzec doszły pokrzykiwania po rosyjsku. To wartownicy plienników, którzy pilnowali zabudowań od strony mostka na Suseju, ruszyli na pomoc swoim.

Ludzie Mocka nie tracili zimnej krwi. Bez słowa przystąpili do zadań, które przydzielił im dowódca podczas odprawy. Czterej pod osłoną ciemności ustawili się przy bramie na podwórzec – po dwóch z każdej strony. Pozostali, kucając i czołgając się, pełzli wzdłuż ścian stajennych. Krok po kroku zbliżali się do podjazdu i schodów pałacu, zachodząc go z dwóch stron.
Nikt teraz nie strzelał. Cisza wwiercała się w uszy. Dwaj Rosjanie obsługujący karabin maszynowy odstąpili od niego, wystawili głowy spoza kolumn ganku i wytężali wzrok, by ocenić sytuację. Niewiele dostrzegli w ciemności. Niemcy leżeli na ziemi, a ich kożuchy nie różniły się kolorem od śniegu i błota zalegającego na podwórzu.
Nagle od bramy rozległ się stłumiony okrzyk i charakterystyczny bulgot. Mock wiedział, że jeden z jego ludzi chwycił pliennika za szyję i poderżnął mu gardło bagnetem. Nie wiedzieli jednak tego obrońcy. Alkohol buzujący w ich żyłach oraz poczucie niepewności były mieszanką prawdziwie wybuchową. Usłyszawszy hałas, zaczęli strzelać w stronę wejścia – bez opamiętania, na oślep. Rozległy się wrzaski bólu i przerażenia. Po rosyjsku, co ucieszyło Mocka. Obrońcy pałacyku w pijanym widzie walili do swoich. Niestety – można również było usłyszeć jeden okrzyk w surowo zakazanym przez Mocka języku.
 – Oh, mein Gott! – rozległo się na podwórzu, po czym nastąpiło rzężenie.
Rosjanie, widząc, co zrobili swoim, zamarli w przerażeniu. Eberhard, leżący za przewróconą, pustą psią budą, spojrzał w niebo. Zza chmur wychodził wielki czerwonawy księżyc. Oto nadeszła chwila lepszej widoczności, o czym kilkakrotnie mówił podczas odprawy. Wyjął gwizdek i wydał wysoki dźwięk.

Do tej pory zostali zabici dwaj ludzie Mocka, ale żaden z nich – na szczęście – nie należał do tych, którym powierzono kluczowe w tej potyczce zadanie. Mieli je wykonać dwaj szeregowcy ukryci w cieniu stodoły dwadzieścia metrów od podjazdu. Każdy z nich wyjął teraz spod kożucha mauser z garłaczem do miotania granatów. Rozległ się huk, kolumny przy wejściu stanęły w ogniu. Wszystko zatopił czarny dym. Po chwili już nikt stamtąd nie strzelał.
Kilkunastu Niemców wpadło na schody prowadzące do rezydencji. Dwaj z nich zajęli się karabinem maszynowym, pozostali, depcząc ciała rozerwanych granatami Rosjan, wtargnęli do wnętrza. Zapalili pochodnie i znalezione w środku lampy naftowe i kontynuowali walkę, która właściwie już się zamieniła w polowanie na plienników. Rozpoczęło się przeszukiwanie pokojów i piwnic. Pojedyncze strzały wewnątrz domu i okrzyki bólu oraz rosyjskie przekleństwa zwiastowały rychłe zakończenie całej akcji.
Kwadrans później było po wszystkim. Eberhard z psią krwią rozmazaną na twarzy stał pomiędzy kolumnami na ganku i lustrował podwórze, na którym zapłonęły trzy ogniska podlane naftą. Jego ludzie w brudnych kożuchach ciągnęli zabitych plienników i układali ich jeden obok drugiego.

 – Siedmiu, ośmiu, dziesięciu, dwunastu, czternastu – policzył szeptem zabitych wrogów. – Dwóch – Spojrzał na niemieckie trupy.
Po chwili musiał zwiększyć liczbę zabitych wrogów do dwudziestu i podwoić własne straty – bo właśnie sześć ciał wrogów i dwa ciała kolegów przyciągnęli jego ludzie z siedziby von Sassów. Przyjrzał się obcym zwłokom. Trzech zabitych mężczyzn odróżniało się od pozostałych. Byli gładko ogoleni i podobni do siebie. Ubrani w porządne surduty o klapach ozdobionych herbem, na którym widniał czerwony lew i trzy żółte gwiazdy.
To ci zdrajcy – pomyślał Mock. – Zarządca folwarku i dwaj jego bracia. Brakuje tylko jednego.
 – Szukać guwernera!
Ten rozkaz wyszeptał, a jego ludzie wzajemnie go sobie powtarzali. Wpadli na powrót do pałacyku. On sam też tam wszedł i z pistoletem w jednej dłoni, a z pochodnią w drugiej zaczął przeszukiwać kąt po kącie, wypatrując zamaskowanych drzwi i tajemnych przejść, których w takich miejscach zwykle nie brakowało. Stąpał ostrożnie, omijając szklane odłamki naczyń i szyb. Czasami pod jego niekształtnymi buciorami zachrzęścił rozsypany cukier albo zaszeleściły kartki książek wyrzuconych nie wiedzieć czemu z wielkich szaf bibliotecznych. Ze starych płócien obrazów patrzyły na niego surowe oblicza bałtyckich rycerzy, z których ten i ów miał przestrzelone czoło albo postrzępiony od noża policzek – najwyraźniej ślady zabawy niedawnych ­rezydentów.
Po godzinie ostrożnego i drobiazgowego zaglądania w każdą dziurę Eberhard wyszedł znów na podjazd i rozejrzał się dokoła. Nie znaleziono guwernera, akcja skończyła się niepowodzeniem.

Jego ludzie również skończyli tę drugą lustrację i siedzieli teraz wokół ognisk. Ich trzej koledzy oraz polski przewodnik przyszli już z końmi, które teraz dostały owsa.
 – Można mówić! – krzyknął Mock i spojrzał na jednego ze swoich. – Martin, melduj!
Feldfebel Martin Scholte odszedł od ogniska i stanął przed Mockiem na baczność. Jego koledzy ustawili się za nim w szeregu.
 – Melduję posłusznie, Herr Feldwebelleutnant – krzyknął.  – Straty nasze: czterech zabitych i trzech lekko rannych. Po stronie wroga zabitych dwudziestu, w tym trzech Niemców. Herby na ubraniach pokazują, że chyba… Pracowali tutaj, we dworze…
 – Tak, zauważyłem. – Mock ruszył po schodach ku swoim ludziom. – Kto z naszych zginął?
 – Loch, Noack, Brechenmacher i Busche – odkrzyknął feldfebel Scholte.
Eberhard zszedł ze schodów i stanął przed nim.
 – Nie ma nigdzie guwernera… – ni to stwierdził, ni to zapytał.
 – Tak jest! – odparł podwładny. – Nie ma go nigdzie! Szukaliśmy wszędzie.
 – Spocznij!
Mock wyjął papierośnicę i poczęstował Scholtego. Potem spojrzał na swoich ludzi.
 – Dobra robota! Ranni, wystąp!
Nikt nie posłuchał tego polecenia.
Żołnierze stali z otwartymi ustami i wpatrywali się w coś nad głową Mocka. Odwrócił się i poszedł za ich wzrokiem. Na balkonie nad wejściem, podpartym przez kolumny osmolone wybuchem granatu, stał człowiek z rękami uniesionymi do góry. Wokół jego głowy owinięty był biały turban.

W całkowitej ciszy, przerywanej jedynie trzaskaniem płomieni, rozległ się rozdzierający krzyk.
Jakby wycie dziecka.
Kiedy Mock chciał później opisać te wysokie, przenikliwe dźwięki, brakowało mu słów. Mógł je tylko do jednego porównać. Tak wył kiedyś tłusty różowy prosiak, któremu wbijano drut w chrząstkę ryja, by nie rył w polu i w ogrodzie. Mock nie mógł zapomnieć tego obrazu w pewnej wsi pod Trzebnicą – zwierzę się szarpie, a krzepki brudny parobek ściska pod pachą jego łeb. Drugą ręką na oślep kłuje i nie trafia. Chce wepchać zardzewiały drut w pysk, tymczasem wwierca go zwierzęciu prosto w oko.
Wycie rozpaczy. Krzyk agonii.
 – To woła Pikuls, bóg podziemia – szepnął stary Polak. – On zawsze w turbanie… Wzywa do siebie duchy zmarłych…
Mock poczuł zimny dreszcz sunący wzdłuż kręgosłupa. Podejrzewał, że to, co go zaraz spotka, będzie spełnieniem ponurej przepowiedni, jaką pół roku wcześniej usłyszał w przerwie walk pozycyjnych podczas kampanii mazurskiej. Wtedy to w obozowisku cygańskim rozłożonym nad malowniczym zakolem rzeki Węgorapy usłyszał budzące grozę słowa.

 – Widzę to w kartach – szeptała stara Cyganka. – Widzę. Już niedługo, już niedługo… W kraju dalekim, kraju północnym, w lesie przepastnym… Człowiekiem być przestaniesz. W dziką bestię się zamienisz, a piekło cię wezwie do siebie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska