Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Na ogromnym żydowskim cmentarzu rodzi się nowe żydowskie życie

Katarzyna Kaczorowska
Aleksander Gleichgewicht, przedowniczący Gminy Żydowskiej we Wrocławiu
Aleksander Gleichgewicht, przedowniczący Gminy Żydowskiej we Wrocławiu FOT. TOMASZ HOŁOD
Mówią, że ich obecność to zobowiązanie. Wobec historii i wobec tych, których nie ma. Polscy Żydzi. Czym jest dla nich dzisiaj żydostwo? Tradycją? Odpowiedzialnością?

Na placu przed wrocławską synagogą Pod Białym Bocianem gęstnieje tłum. Coraz więcej ludzi trzyma w dłoniach zapalone lampki. Pójdą z nimi dawną Wall Strasse, dzisiaj noszącą imię księdza Pawła Włodkowica, rektora Akademii Krakowskiej i obrońcy interesów Polski w sporach z Krzyżakami. Pójdą na ulicę Łąkową, kiedyś Angerstrasse, gdzie w nocy z 8na 9 listopada 1938 roku w ogniu stanęła ogromna Nowa Synagoga, duma Żydów z Breslau, druga największa po berlińskiej bożnica w całych Niemczech. Rabinowi gminy Hermannowi Vogelsteinowi w tę ponurą noc nie pozwolono nawet na ratowanie ksiąg liturgicznych.

Synagoga Pod Białym Bocianem miała więcej szczęścia. Usytuowana pomiędzy budynkami płonąć ogniem nie mogła. Nazistowskie bojówki wydarły więc ze ściany srebrną szafę ołtarzową, a zwoje Tory podarły na strzępy.
W gęstniejącym tłumie są ambasadorzy Izraela i Szwecji, konsulowie Niemiec i Węgier, przedstawiciel konsulatu Stanów Zjednoczonych, profesorowie wrocławskich uczelni, artyści, urzędnicy, zwykli wrocławianie. Aleksander Gleichgewicht, przewodniczący Gminy Żydowskiej, wita ich wszystkich, tak jak przedstawicieli mniejszości romskiej, „która nam, Żydom, jest szczególnie bliska” – przypomina o okrutnej wspólnocie losów.

– Będziemy milczeć, żeby zaświadczyć naszą zadumą. My będziemy milczeć, mówić będą nasze kroki. To one będą wyrazem wspólnoty, pamięci, postawy niezgody na zło – z niewielkiej sceny przed synagogą przemawia prezydent miasta Rafał Dut-kiewicz. Chwilę później zebrani na placu, skąd Niemcy w 1941 roku wywozili ostatnich Żydów z Breslau po śmierć, zobaczą lampę wiecznego światła – ner tamid. Srebrne arcydzieło, które 200 lat temu zrobił Carl Gottlieb Freytag, lampę oliwną, symbolizującą boską wszechmoc i wieczność.
Poniedziałek. Włodkowica pustawa. Chyba całe miasto wzięło wolne, szykując się do Święta Niepodległości. W restauracji Steinhaus (to nieprzypadkowa nazwa, ale o tym będzie później) Magdalena Dorosz, dyrektor administracyjny Gminy Żydowskiej, śliczna 30-letnia szatynka, zastanawia się chwilę, zanim odpowie na pytanie, czym był powrót wiecznego światła do synagogi.

– To zapętlenie historii. Coś, co tu powstało, 200 lat spędziło nie wiadomo gdzie, wróciło na swoje miejsce. Gmina żydowska we Wrocławiu przed wojną i po wojnie to dwa różne światy, ale łączy je tradycja. I to jest najważniejsze.
Magda miała 15 lat, kiedy w domu rodziców znalazła teczkę z dokumentami. Na kartonowej okładce było napisane „Roman Dorosz”, ale pod spodem, w nawiasie, „Erwin Hirschhorn”. Roman Dorosz był jej dziadkiem. Nie pamiętała go, zmarł, kiedy miała 10 miesięcy. Ale kim był ów Hirschhorn? Zaczęła oglądać dokumenty, czytać stare listy, pytać ojca, szukać. Tak znalazła zaginiony ląd. Żydostwo. Swoje własne.

– To był proces. W jakimś momencie dotarło do mnie, że zawsze gdzieś w środku miałam w sobie pytanie o rodzinę taty. Bo rodzina mamy jest bardzo liczna, a ze strony taty bardzo wąska: dziadek, babcia i siostra ojca. I nikt więcej. Skąd się wzięła ta pustka? – pytanie Magdy Dorosz tylko na moment zawisa w powietrzu, bo już po chwili wiem, że rodzina jej dziadka była liczna, majętna i wykształcona. Mieszkali we Lwowie, Stanisławowie, Drohobyczu i Borysławiu. Byli lekarzami, prawnikami, prowadzili interesy naftowe i handlowali alkoholami.

– Dziadka uratowało wcielenie do Armii Czerwonej w 1941 roku. Przeszedł szlak do Odessy, trafił do Stalingradu, a potem szedł z wojskiem na Drezno. Po wojnie osiadł w Szczawnie-Zdroju, uzdrowisku koło Wałbrzycha. Jedną z pierwszych decyzji była zmiana nazwiska – przyznaje Magda, dla której odkrywanie własnego żydostwa wiązało się też z odkrywaniem rodziny rozsianej po świecie. Ci, którzy zdążyli wyjechać z Polski tuż przed wojną, żyją dzisiaj w Izraelu, Francji, Stanach Zjednoczonych, Australii. – Okazało się, że jesteśmy dla nich zaginioną rodziną z Polski – na ustach Magdy błąka się delikatny ślad uśmiechu, kiedy z pewnością i dumą w głosie dodaje: – Odkrycie, kim był dziadek, co przeżył, pozwoliło mi uświadomić sobie, że historia jego i jego rodziny to jedno, ale drugie – równie ważne – to historia całego narodu, która z niej wynika.
Dla Magdy to odkrycie było też wyznaczeniem drogi życiowej. – To podążanie drogą, która moim dziadkom została odebrana. Ale też droga kariery zawodowej, bo po studiach na Uniwersytecie Wrocławskim związałam się zawodowo z Gminą.

Organizuje święta, w czasie marszu, który kończy Dni Wzajemnego Szacunku we Wrocławiu, w szczególnej dzielnicy, która ma wszystkim o tym szacunku dla inności przypominać, pilnuje organizacji, by wszystko odbyło się sprawnie. Teraz czeka ją ubezpieczenie wiecznej lampy, a w czerwcu, kiedy siedziałyśmy na kawie, wysyłała kolejną grupę młodych ludzi do Izraela. Taglit – tak nazywa się projekt Fundacji Agencji Żydowskiej Sochnut, w ramach którego od lat państwo Izrael wraz z filantropami, głównie amerykańskimi, opłaca wycieczki młodym ludziom, którzy właśnie dowiedzieli się, że są Żydami.
– Wydawałoby się, że już wszyscy odkryli te tajemnice skrywane przez dziadków, a my ciągle wysyłamy kolejnych ludzi, ciągle ktoś dowiaduje się o czymś, co było przez lata skrywane – mówi Magda Dorosz, która zdecydowanie podkreśla: żydostwo dla niej to odpowiedzialność. Za historię. Za tradycję. Za pamięć.

Aleksander Gleichgewicht niczego odkrywać nie musiał. Od zawsze wiedział, że jest inny, bo miał matkę Rosjankę (– Oj, nasłuchała się w kolejkach, bo Polacy Rosjan nie lubili). Przyjechał tu z rodzicami w 1956 roku ze Związku Radzieckiego, po 17 latach tułaczki ojca Bolesława, który 1 listopada 1939 roku, kiedy Niemcy otworzyli pierścień wokół zdobytej Warszawy, zdołał z tego miasta uciec. Jak najdalej na Wschód, bo Rosjanie Żydów nie mordowali.

– Pewnie tę Polskę idealizował, bo nie był świadkiem Holokaustu – przyznaje Gleichgewicht. – Ale o żydostwie w domu się nie mówiło. Wiedzieliśmy, że cała rodzina ojca zginęła, jednak tamten 1956 rok był rokiem nadziei na lepszą przyszłość.
Przy stoliku w restauracji Steinhaus, której jest właścicielem, jest oczywiste, skąd ta nazwa – słynny matematyk był przyjacielem ojca, też matematyka. Sam Gleichgewicht jest fizykiem, który z niekłamaną dumą opowiada o tym, czym jest godność. Nie wprost, tak między słowami: kiedy przed wojną Steinhausowi na uniwersytecie we Lwowie ktoś napisał farbą na drzwiach „Żyd”, ten zabronił woźnemu zmyć napis. „Ależ proszę pana, ja jestem Żydem!” – powiedział. Ojciec Gleichgewichta na uczelnię chodzić przestał, bo uznał, że numerus clausus jest poniżej godności. Nawet nie żydowskiej, po prostu każdej. Uczył się więc z notatek kolegów.

– Szczerze mówiąc, jak byłem dzieciakiem, to nawet nie wiedziałem, gdzie we Wrocławiu jest synagoga. Żydów było tu dużo, kilka tysięcy, działał Teatr Żydowski, wychodziła gazeta. Ale środowisko przerzedzały kolejne fale emigracji – mówi działacz opozycji, który sam emigrantem został, kiedy w latach 80. wyjechał do Norwegii (– Żydzi jakoś nie potrafią spokojnie usiedzieć i rzeczywiście jakoś tak nas więcej było w środowisku KOR-owskim, a jak już siedli razem Gleichgewicht, Blumsztajn i Wildstein, to wiadomo było, że szybko się zgadają). I to właśnie tam żydostwo stało się dla niego ważne. – Dzięki mojej żonie, Bente Kahan, z którą jestem od 27 lat, a która jest Żydówką z domu i z religii, z kultury i z temperamentu. Stopniowo stawałem więc przed wyborami: a czy nasze dzieci będą Żydami? Jak będziemy żyć? Gdzie będziemy żyć?

Żyją w Polsce. Kahan, Norweżka, przyjechała tu, choć w świecie w latach 80. Polskę uważano za kraj, w którym Żydzi żyć nie powinni. Dziecko Holokaustu w drugim pokoleniu, artystka, irytuje się, kiedy pada pytanie, czy czuje się strażniczką i nauczycielką, bo szanując jedno i drugie, zawsze najważniejsze dla niej było inspirowanie ludzi do działania. Do myślenia. Do refleksji.
Kiedy pada pytanie o to, czym dla niego jest żydostwo, Gleichgewicht wylicza w skupieniu: – Historia, tradycja, zobowiązanie. I odpowiedzialność. Jeśli Żydzi mają przetrwać w diasporze, bo przecież w Izraelu będą Izraelczykami, to szczególnie tutaj, w Polsce. I wierzę, że będzie nas coraz więcej.
Może to z tej wiary trzy lata temu zapisał się do Gminy Żydowskiej, by po pół roku zostać jej przewodniczącym?

Kahan patrzy uważnie brązowymi oczami i po chwili zaczyna tłumaczyć: – Dla Żydów świata po Holokauście Polska nie była miejscem do życia. Ale przecież my wiemy, że Żydzi mieszkali tutaj 1000 lat. Miałam tylko 10 lat, kiedy w Polsce nastał rok 1968. Do dzisiaj nie rozumiem, jak można było tak krótko po wojnie wyrzucić stąd tych, którzy przeżyli. Ale nie rozumiem też tych, którzy dzisiaj maszerują z pochodniami, i tych, którzy wciąż próbują nas wyrzucać z różnych miejsc. Pytam: gdzie mamy żyć, jeśli problemem jest Bliski Wschód, problemem jest Europa? Na Księżycu?

Dla Bente Kahan, która od prawie 10 lat poprzez fundację pokazuje kulturę żydowską, nie da się uciec od tego, że Polska jest największym cmentarzem żydowskim na świecie. Dlatego na otwarciu Muzeum Żydów Polskich w Warszawie tak mocno zapadły w nią słowa Mariana Turskiego, ocalałego z Holokaustu więźnia Auschwitz: „Wlatach wojny partyzanci żydowscy śpiewali pieśń, co potem uznano za hymn ruchu oporu – kończyła się ona refrenem: »Mir zay nen do! Anachnu po!« – »Jesteśmy tutaj!«. Ja także, członek społeczności żydowskiej w Polsce, chcę dzisiaj przed tym wybudowanym Muzeum Historii Żydów Polskich, powtórzyć za nimi: »Mir zaynen do! Anachnu po!«”.

– Nie da się ignorować Holokaustu w Polsce. Straciliśmy całą historię wielkiego narodu. Tak, jesteśmy wybrani, bo wybrano nas do wymordowania – Bente Kahan nawet nie próbuje kryć emocji, kiedy mówi, że jej rolą jako Żydówki, tutaj, we Wrocławiu, w Polsce, w Europie, jest uczyć, jak być człowiekiem. – Codziennie pytam siebie, co to znaczy być człowiekiem, jak nim być. To dobrze, że próbuje się budować nową tożsamość żydowską, ale pytanie o człowieczeństwo jest najważniejsze – podkreśla kolejny raz. Po chwili już z uśmiechem dodaje: – Wydaje mi się, że po 1989 roku Polacy próbowali znaleźć swoją nową tożsamość, zrozumieć ją, nazwać. I do tego byli im potrzebni Żydzi, będący częścią polskiej historii i kultury. Teraz przyszedł chyba czas na to, by to Żydzi zrozumieli, do czego są im potrzebni Polacy.

Mira Żelechower-Aleksiun, malarka, o tym, że jest Żydówką, wiedziała zawsze, co nie znaczy, że zawsze było to dla niej ważne. Nie czuła tego głodu. Nawet nie poczuła tego, że jej ojciec zginął krótko po jej urodzeniu. W Millerowie pod Rostowem na ulicy, którą szedł po jedzenie, zatrzymali go Niemcy. Miał dobry, aryjski wygląd: blond włosy i błękitne oczy. I takie dobre, aryjskie papiery. Ale zdradziło go to, że był obrzezany.
Mira Żelechower-Aleksiun ściąga ze ściany jadalni zdjęcie. Młodzi kobieta i mężczyzna i pomiędzy nimi kilkuletnia dziewczynka. Wszyscy w grubych, zimowych płaszczach.
– Kiedy dostałam to zdjęcie, niedawno, z Brazylii, nawet się zastanawiałam, czy ta dziewczynka z moimi rodzicami to przypadkiem nie jestem ja, ale ona jest za duża. Też zginęła – mówi gospodyni, pokazując po chwili niewielki obrazek. To uliczka, przy której przed wojną mieszkała jej mama. W Turku w Wielkopolsce. Tato był ze Skarżyska. –Nigdy tam nie pojechałam...

Na Dolny Śląsk przyjechały po wojnie. Transportem ocalałych z tej wojny Żydów, którzy przeżyli w Związku Radzieckim. Na ziemie zachodnie ściągało wielu Żydów ocalałych z Holokaustu. Tutaj nie groziły im pogromy jak w Kielcach. Nie trzeba było upominać się o pierzynę daną na przechowanie przed wywózką do getta. Tutaj w ich mieszkaniach nie mieszkali sąsiedzi. Tutaj wszyscy byli nowi.
– W Mieroszowie mama prowadziła przedszkole. Znalazłam nawet dokumenty, w których opracowała, jak uczyć dzieci polskiego – wspomina Żelechower-Aleksiun, która tam, w tym niewielkim miasteczku pod Wałbrzychem, po raz pierwszy ostro zrozumiała, że żydostwo jest czymś innym – jakaś dziewczynka podeszła do niej i powiedziała: „A wy, Żydzi, zamordowaliście naszego Jezusa”.
– Kompletnie nie rozumiałam, co do mnie powiedziała, nawet nie pamiętam, czy mama mi to jakoś wytłumaczyła – przyznaje malarka, której chyba to oskarżenie wyznaczyło życiową drogę. Ze świeckiej rodziny, w której ojczym wierzył tylko w marksizm, przez sztukę i szukanie absolutu najpierw zawędrowała do katolicyzmu, by potem w tej zaskakującej dla wielu wędrówce wrócić w końcu do siebie. Do synagogi, do modlitwy, do wspólnoty.

Na parapecie leży gruby modlitewnik. Polsko-hebrajski. Po powrocie z Izraela, gdzie pojechała w 1987 roku, do rodziny, która ją odnalazła, by w końcu zacząć odnajdywać samą siebie, zrozumiała, że przyszedł czas na własną tradycję, na własną drogę.
– Ja miałam się od kogo uczyć, bo staruszkowie, którzy przeżyli Holokaust, byli żywą tradycją. Modlitewników takich jak dzisiaj nie było. Były stare, z modlitwą za cara Aleksandra, bo Żydzi w każdym kraju modlili się o błogosławieństwo dla rządzących. Żeby poznać judaizm, nauczyłam się angielskiego, bo książki były dostępne tylko w tym języku. Ale miałam to, co było najcenniejsze –łańcuch pokoleniowy – podkreśla Mira Żelechower-Aleksiun, która o tym, czym jest rozmowa Żydówki z Bogiem, może mówić godzinami.
Bo ona rozmawia, zastanawia się, pyta. I denerwuje, jak chrześcijanie mówią „Stary Testament”, bo – po pierwsze – jaki on stary, a po drugie – kiedy umarł ten Bóg, co to go napisał?

– Chyba zawsze szukałam wspólnoty. Może dlatego pociągnęło mnie do Lasek, a potem do opozycji? Ta niezwykła więź duchowa między ludźmi, poczucie sensu w każdym działaniu. Pamiętam, w czasie kolejnej ważnej dla mnie rozmowy powiedziałam o kimś głośno: „A dlaczego on się nie ochrzci?”. I to pytanie zawisło też nade mną. W końcu poszłam do kościoła na moim ówczesnym osiedlu, ale oblaci ochrzcić mnie nie chcieli. Trafiłam do neokatechumenatu, a stamtąd do niezwykłego księdza wrocławskiej opozycji Stanisława Orzechowskiego. I to on mnie ochrzcił, a potem zrozumiał mój powrót do korzeni, z których wyrosłam –opowiada Mira Żelechower-Aleksiun, która nie kryje, że tamta decyzja była dla jej rodziców wstrząsem i nie umieli się z nią pogodzić, choć pewnie z różnych powodów. Nie rozumie też jej córka malarki, ceniona historyk, ale moja rozmówczyni przyznaje, że córce chyba było łatwiej. Dla niej żydostwo było jak chleb powszedni i jak powietrze. Ona musiała do niego dojść okrężną drogą. Na tej drodze zgubiła niektórych przyjaciół. Bo nie rozumieli, skąd te zmiany, te ciągłe poszukiwania.
– A jak już coś robię, to całą sobą. Po chrzcie starałam się być świadomą chrześcijanką, dużo czytałam, rozmyślałam. Ale kiedy weszłam na górę Synaj, stało się ze mną coś niezwykłego. To było jak dotknięcie bliskiej osoby, jak powrót do domu – Mira Żelechower-Aleksiun wychodzi na chwilę po album zatytułowany „Światło Midraszy”. To jej malowane komentarze do Pięcioksięgu, powstałe w latach 2004–2010. „Neca-wim” z Księgi Prawa Powtórzonego. Pierwsze słowo tego rozdziału, który czyta się tuż przed żydowskim nowym rokiem, czyli Rosz Haszana, znaczy „stoicie”.

„Kiedy Mosze przywołuje wszystkich, cały Lud Jisraela, aby odnowić ich przymierze z Bogiem, oświadcza: »Wy wszyscy razem niezachwianie stoicie dzisiaj przed Bogiem – przywódcy plemion, wasza starszyzna, wasi strażnicy prawa stają naprzeciw wszystkich ludzi Jisraela«”– dla Żelechower-Aleksiun w tym Midraszu jest tęsknota duszy za Bogiem, z którym jest połączona. Tęsknota za mistyczną drogą.
Z tymi namalowanymi farbami, myślą i słowem Midraszami wychodzę na ulicę. Gospodyni, zamykając za mną drzwi, mówi jeszcze w progu: – Ale właściwie nie powiedziałam pani, czym jest dla mnie żydostwo.
Czy trzeba nazywać to, co po prostu jest?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska