Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mów mi Jerzy, nie Jorge, czyli opowieść o losach rodziny rozsianej po pięciu kontynentach

Maciej Sas
Rodzina Marii i Henryka Ciechomskich na zdjęciu z początku XX wieku
Rodzina Marii i Henryka Ciechomskich na zdjęciu z początku XX wieku Fot. Forum/Mangiarotti Claudio
Jedna butelka może zmienić wszystko. Dosłownie: ludzi, ich myślenie o sobie, o rodzinie, relacje między ludźmi i pomysły na życie. Bez obaw - to nie będzie smutna historia z marginesu społecznego. Wprost przeciwnie - opowieść, którą przeczytacie, napawa optymizmem. Gdy ją usłyszałem, gęba śmiała mi się przez cały dzień. Posłuchacie?

Dziedzice bez ziemi
To opowieść o rodzinie Henryka i Marii Ciechomskich, zamożnej polskiej szlachty. Wszystko zaczyna się przed I wojną światową.
- Oni byli dziadkami mojego taty ze strony jego matki. Mieli klucz kilku majątków ziemskich między Kutnem a Włocławkiem: Rutkowice, Kostulin, Kamienna, Jagielszczyzna - mówi Barbara Borzymowska, wrocławianka, prawnuczka bohaterów.

- Ciechomscy mieli 6 synów i dwie córki, z których jedna była moją babcią. Poza nią i jej najmłodszym bratem tuż po II wojnie światowej reszta rodziny wyjechała za granicę. Choć precyzyjniej byłoby powiedzieć, że wyjechały dzieci rodzeństwa mojej babci - dodaje.

Jak mówi, jej tato, Andrzej Wiszniewski (profesor Politechniki Wrocławskiej, były minister nauki - przyp. red.) miał wtedy 10 lat, więc nie mógł uciec. Jego mama została już wcześniej wyrzucona z majątku przez Niemców, a potem przez komunistyczne władze. W efekcie po wojnie osiadła we Wrocławiu. - Tutaj czekała na powrót dziadka z Dachau - tłumaczy Barbara Borzymowska.

Kuzyni ojca rozsypali się dosłownie po całym świecie - jedni osiedli w USA, inni w Argentynie, a jeszcze inni w RPA i Australii. Mówiąc o tym, pani Barbara wspomina też o testamencie, jaki zostawił pradziadek wszystkim swoim potomnym. - Napisał, że jeżeli rodzina nie będzie przestrzegać określonych zasad (nie wiem dokładnie, jakich, bo nie miałam tego dokumentu w rękach, staram się go odnaleźć), to zostanie rozproszona na wszystkie strony świata. Musiało się wydarzyć coś takiego, co sprawiło, że tak się właśnie stało - dodaje.

Jak mówi, dotąd bliższe kontakty utrzymywała jedynie z kuzynami z RPA, którzy mieszkają w Johannesburgu i w Kapsztadzie. - To są wnuki siostry mojej babci. Obie starsze panie utrzymywały ścisłe kontakty aż do śmierci, więc ich rodziny też - opowiada wrocławianka.

- Zresztą, to sprawiło, że popadłam w kompleksy. Jedna z moich kuzynek z RPA jest w tym wieku, co ja. Ciągle słyszałam, jaka cudowna jest Ania - świetnie się uczy, jest grzeczna, fantastyczna, nie to, co ja. Ania z kolei słyszała od swojej babci dokładnie to samo na mój temat... A my wzrastałyśmy we wzajemnej nienawiści, choć się nigdy nie widziałyśmy. Gdy się wreszcie spotkałyśmy jako nastolatki, wyjaśniłyśmy sobie wszystko. Dziś się przyjaźnimy. Ania przyjeżdża właśnie z rodziną na święta - śmieje się pani Barbara.

Bliscy, choć nieznani
Utrzymywała też kontakty, choć sporadyczne, z synem siostry jej babci, który mieszka w Stanach Zjednoczonych, a także z synem jej najstarszego brata, który z Argentyny przejechał do Anglii i tam prowadził kilkusethektarową farmę. Tam zresztą zaliczyła pierwszy w życiu upadek z konia.

Wdowa po Janie Ciechomskim mieszka dziś od października do kwietnia na Majorce, a pozostałą część roku spędza na swojej farmie w Argentynie, uganiając się konno za bydłem (ma ponad 80 lat!). Rodzinne związki z Australijczykami były o wiele bardziej mizerne, nie wspominając o pozostałych Argentyńczykach... - Wiedziałam, że ktoś tam jest, ale gdzie i kto, nie miałam bladego pojęcia - mówi. - Odnaleźliśmy się na geni.com - to taki portal genealogiczny.
Administratorzy portalu, widząc, że drzewa genealogiczne budowane przez ludzi z różnych stron świata są podobne, informują ich o tym. Dzięki temu się znaleźli - wymienili się adresami mejlowymi i telefonami. - Zresztą śmiesznie się złożyło, bo to drzewo, które ja zaczęłam budować, urosło do największego na świecie - tato znalazł tę informację. Moje sięga do 570. roku, choć na razie wpisanych jest 15 pokoleń wstecz - opowiada.

Wiedzieli już o sobie, choć niewiele. Zaczęli się nieśmiało kontaktować. - Kuzyn z Argentyny nazywa się Jorge Ciechomski, jest ordynatorem szpitala ortopedycznego w Buenos Aires. Drugi ma na imię Alberto i pracuje jako pilot boeinga 767. Obaj nie mówią po polsku, komunikujemy się po angielsku - wyjaśnia pani Barbara.

Człowiek z Pruszkowa
Kiedy komuna upadła, pani Barbara wysłała do wszystkich gmin, w których znajdowały się rodzinne majątki jej taty czy mamy, prośbę, by ją poinformowano, jeśli będą te majątki sprzedawać. Spadkobiercy żyją, więc mogą po wejściu w życie ustawy reprywatyzacyjnej starać się o zwrot majątków.

- Ale nikt się tym nie przejął. Okazało się, że Rutkowice zostały sprzedane "komuś z Pruszkowa". Pojechałam tam - zobaczyłam nowy płot, nawet się zdenerwowałam. Ale co mogę zrobić... - opowiada. Gdy już pogodziła się z losem, przed rokiem nagle stało się coś niezwykłego. - Przez Eulalię Wojnicz, która ma przytulisko dla koni na Mazurach, odszukał mnie pan, który kupił Rutkowice.

Okazało się, że gdy robił remont rządcówki (dom, w którym mieszkał rządca majątku - przyp. red.), robotnicy znaleźli w ścianie butelkę, w której były: list, dwa święte obrazki i gazeta z 21 lipca 1909 roku. Właśnie tego dnia, w czasie budowy domu, wmurowano w jego ścianę butelkę. List napisała moja prababcia do potomnych - wyjaśnia Barbara Borzymowska.

- Pisze w nim o tym, co się dzieje w Polsce pod zaborami, kto jest papieżem, kto proboszczem. I udziela rad swoim potomkom. Jakich? To bardzo patriotyczne nakazy. Babcia mówi, że potomni mają kochać ojczyznę, szanować rodzinę i dbać o groby bliskich - opowiada. Wszystko zostało spisane zgodnie z regułami dawnej kaligrafii, więc trudno było wszystko odczytać. Ale udało się - odcyfrowała cały list!

Kiedy dostała list w butelce, natychmiast pomyślała, że musi go czym prędzej przesłać wszystkim kuzynom. - Wysłałam im zeskanowany oryginał i tłumaczenie na angielski. Szczęśliwie wiedziałam już, gdzie ich wszystkich szukać - uśmiecha się.
Od tej pory, jak przyznaje, zaczęły się dziać niezwykłe rzeczy...

Rodzinne puzzle
Co się stało po przesłaniu listu z przeszłości kuzynom? Obudziła się w nich rodzinna ciekawość. - Jorge Ciechomski, który na początku nieśmiało pisał, że wie o rodzinie niewiele, napisał do mnie, że zaczyna się uczyć polskiego. To był zresztą pierwszy mejl podpisany nie "Jorge Ciechomski", ale "Jerzy Ciechomski"!. Poczułam wtedy w środku wielkie ciepło. Trudno to nawet określić - opowiada.
Jerzy (już nie Jorge) przysłał jej też mnóstwo starych zdjęć rodzinnych, w tym takich, których nie miała w swoich zbiorach. Prosił o wyjaśnienie, kto jest kim na tych fotkach. Wysłał też mnóstwo współczesnych zdjęć jego rodziny.

- Opowiedział mi też historię swojego dziadka, a brata mojej babci (najstarszego z braci, Jerzego Ciechomskiego). Jego dwaj synowie, w tym ojciec Jorge, Andrzej, wyjechali do Argentyny, a on sam został w Polsce. Bardzo chciał przyjechać do synów, zwłaszcza po śmierci żony. Ale nie mógł dostać zgody władz. W latach 50. XX wieku nasza kochana ojczyzna dała mu zezwolenie na wyjazd. Zmarł na zawał na... lotnisku, tuż przed wylotem - opowiada pani Barbara. - Jak teraz słyszę, ci kuzyni mojego taty strasznie tęsknili za Polską i byli z tego powodu nieszczęśliwi. Teraz ich dzieci będą miały szansę wrócić do korzeni.

Kilka tygodni później z wszystkich stron świata zaczęły spływać jednakowo brzmiące mejle: "Musimy zorganizować zjazd całej rodziny!". Już go zaplanowali. Odbędzie się w maju w Rutkowicach, czyli tam, gdzie został znaleziony list w butelce. Nowy właściciel majątku zgodził się na to bez chwili wahania.

- Zresztą, on sprawia wrażenie, jakby ten majątek zupełnie nim zawładnął - buszuje w starych dokumentach, odnajduje ślady naszej rodziny, wszystko wie o tym miejscu - śmieje się wrocławianka. Organizacji podjęła się jej córka. Kilkadziesiąt osób trzeba gdzieś przenocować i nakarmić, więc będzie to duże wyzwanie logistyczne. Ale - jak mówi pani Barbara - to nie ma znaczenia. - Drobnym problemem jest mój tato, bo on niechętnie chodzi na takie rodzinne spotkania. Już kombinuje, jak się z tego wywinąć... Ale mu zapowiedziałam, że nie ma na to szans. W końcu jest teraz seniorem rodu - śmieje się.

Tematów do rozmów na pewno nie zabraknie. Jednym z nich będą zapewne... konie. Okazało się bowiem, że miłość do tych zwierząt łączy całą rodzinę, mimo tysięcy kilometrów i dziesiątków lat rozproszenia. - Moi pradziadkowie, dziadkowie mieli konie, wszyscy jeździli konno. Byłam wychowana przez dziadków na opowieściach o koniach. Żadne inne historie mnie nie interesowały. Mogę opowiadać godzinami, co babcia opowiadała mi, jako dziecku, o jednej klaczy czy o drugiej, a dziadek o koniu, który go wyniósł z pola bitwy. Moi kuzyni rozrzuceni po świecie też jeżdżą konno - mówi pani Basia. Dla porządku dodajmy, że w Rutkowicach, gdzie zaplanowano rodzinny zjazd, nowy właściciel hoduje konie arabskie.
Dlaczego wuj straszy?
Nowy właściciel posiadłości zaprosił tan panią Barbarę. Pojechała tam w czasie ostatnich wakacji. Jak mówi, spała w pokoju, w którym został znaleziony list. Skorzystała też z okazji, by zweryfikować ważną rodzinną legendę. Poszła też szukać ducha, który tam podobno osiadł na dobre. Rzekomo najbardziej udziela się w stajni i w parku.
- Duch jest tak aktywny, że ludzie nie chcą tam pracować, bo np. nagle gasną wszystkie światła albo nie ma wiatru, a wszystkie drzewa w alei lipowej biegnącej przez park zaczynają się ruszać. Gdy nowy właściciel przywiózł tam egzorcystkę, ta omdlała w stajni - relacjonuje pani Barbara.

"Czyj to duch?" - zastanawiała się. Wreszcie doszła do wniosku, że to musi chodzić o Jerzego Ciechomskiego - najstarszego brata jej babci, który zmarł na lotnisku. Nie wystraszyła się go. Uznała, że przecież jest kimś, kto ma prawo tam być, więc o północy pomaszerowała do stajni. - Powiedziałam: "Witaj wujku, jestem wnuczką twojej siostry itd.". Ale nie stało się zupełnie nic. Potem, gdy wracaliśmy, okazało się, że zniknął nam korek od oleju w silniku samochodu i wszystko zostało zalane olejem. Uznałam więc, że to musiał być on. Coś dziwnego... - opowiada roześmiana.

Szukając tropów rodzinnych, odwiedziła też inny z majątków należących niegdyś do jej dziadków, Kostulin. Spotkała kobietę, która jako dziecko bawiła się w pałacu ze swoim rówieśnikiem, Andrzejem Wiszniewskim. - To pani Banasiakowa. Kiedy mnie zobaczyła, uradowała się: "Córka mojego kolegi Andrzejka!". Tylko że Andrzejek na pewno nie chce jej poznać na nowo. Taki już jest - mówi rozbawiona. - Ale ta pani opowiedziała mi, jak było w pałacu. "Pani, jakie tu bale były! A dziedziczka jaka dobra dla nas była...!" - opowiadała mi pani Banasiakowa.

Podatek na zbożny cel
Opowieść o odnajdującej się rodzinie byłaby niepełna, gdybyśmy nie wspomnieli o jeszcze jednej ważnej rzeczy - Związku Rodziny Ciechomskich. Został utworzony przez pradziadka Henryka i prababcię Marię. - Brzmi strasznie oficjalnie, bo takie to było - mówi pani Barbara. - Dziadkowie założyli fundację, wpłacając na jej konto znaczną sumę pieniędzy w złocie. Wszyscy członkowie rodziny zostali opodatkowani, mieli wpłacać co roku określone sumy na konto stowarzyszenia.

Zgromadzone pieniądze miały być przeznaczane na kształcenie tych członków rodziny, których rodzice zbiednieli i nie stać ich było na szkołę dla dzieci oraz na opiekę nad grobami bliskich. Co się stało z tym funduszem? Nie wie nikt. Dokumenty zaginęły. Ale list w butelce przypomniał potomkom Ciechomskich, do czego zobligowali ich dziadowie.

Krewnym pomagaj!
Święta muszą być rodzinne - zgodnie z tą zasadą już wiele miesięcy temu pani Barbara umówiła się ze swoją kuzynką z RPA, Anią, że ta wraz z rodziną przyjedzie w grudniu do Polski. Ale zdarzyło się coś niespodziewanego. Półtora miesiąca temu miesiąc temu zmarł jeden z wujów pani Barbary, który mieszkał w USA. Jego żona umarła dwa tygodnie wcześniej. Mieli trójkę dzieci - dwóch synów i córkę, która mieszkała z nimi i się nimi opiekowała.

- Po ich śmierci napisała do mnie (choć widziałyśmy się w życiu może cztery razy), że chciałaby koniecznie przyjechać do nas na święta. Pisze: "Chcę być z wami na święta!". Napisałam jej, że oczywiście, ma przyjechać! Ale jednocześnie pomyślałam, że nie wyobrażam sobie, by taka prośba padła z jej strony rok temu, zanim wysłałam im scan listu z butelki - relacjonuje pani Barbara. - Ona ma braci i rodzinę, ale chce przyjechać do nas, do źródeł, do mojego taty, który jest teraz seniorem rodu.

Wrocławianka nie ma wątpliwości - wszystko zmienił list z butelki. Prababcia napisała przecież wyraźnie, że rodzina ma sobie pomagać w trudnych sytuacjach. - Przyjazd Barbary z USA jest przecież właśnie formą pomagania sobie - mówi pani Barbara. I podkreśla, że teraz już na 100 procent wierzy w działanie systemów rodzinnych. - Odczuwam na własnej skórze, że ten system działa. Tym razem posłużył się panem z Pruszkowa, żeby pchnąć rodzinną lawinę. Nie mogę się tylko doczekać naszego majowego spotkania...
Maciej Sas

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska