Ludzie i przyszłość spędzona z nimi wyglądająca zza towarzyskich anonsów zachęca i kusi aż za bardzo. Autorzy anonsów są barwni, interesujący. Choć nie zawsze, bo niektórzy nie umieją napisać ujmujących ogłoszeń, więc tylko liczą na cud poznania drugiej połówki. I cuda się zdarzają.
Alvis Hermanis, reżyser "Miłości po łotewsku", pokazanej jako ostatnie przedstawienie II Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Świat Miejscem Prawdy organizowanego przez Instytut Grotowskiego, sięgnął do autentycznych anonsów towarzyskich i ogłoszeń matrymonialnych. Na początku spektaklu czytają je aktorzy, by kilkanaście rozwinąć w śmieszne skecze.
Przyszli kochankowie z różnych środowisk spotykają się, przyglądają sobie, próbują wywrzeć na sobie wzajemnie najlepsze wrażenie, kuszą pozornie dramatycznymi, a najczęściej po prostu banalnymi opowieściami albo - jak para samotnych emerytów - stawiają sprawy jasno: on potrzebuje kogoś do prania skarpet, ona, wypytująca o wysokość rachunków za ogrzewanie i znak zodiaku, szuka towarzysza życia, który ją podniesie, gdy zasłabnie i upadnie. Wszyscy zakochują (lub nie), kłócą, rozstają, przeżywają rozczarowania, albo tylko dotykają na ułamek sekundy swojej prywatności i wyobcowania.
W pracowni artysty malarza spotykają się balerina i malarz portretujący kobiety wyłącznie na aktach z jabłkami. W trakcie malowania artysta po prostu zasypia, oboje są starzy i niewiele mają sobie do zaoferowania. W innej scenie operowy śpiewak spotyka się w swoim mieszkaniu z byłą członkinią ludowego zespołu tanecznego. Próbuje ją oczarować imponującym zbiorem kapci, ale kobieta nie chce wchodzić w jego życie "z butami", szuka tylko towarzystwa na wyjście do teatru. Świetna jest scena plażowa, w której poznają się późniejszy alkoholik i matka jego dwójki dzieci. Na pierwszej randce, skrępowani, zabawnie próbują przebrać się w stroje kąpielowe, starając się nie odkrywać do końca swojej intymności.
Wśród opowiadaczy historyjek z życia jest też dwójka mężczyzn - jeden z nich marzy zimą o lecie i wiejskim domu pełnym książek, a na spotkanie przynosi martwego kota, żeby pochować go w obecności drugiego człowieka, za którym tęskni.
I o tym są te historie: o rozdzierającej tęsknocie za bliskością innej osoby, barwnych, efemerycznych marzeniach zamienionych w beznadziejną szarość codzienności. Nie ma tu ciągłości opowieści, bo każdy skecz jest osobną całością. I nie ma co czekać na zaskakujący zwrot akcji, choć ostatnia historyjka dla bohaterów kończy się beznadziejnie: zanim dwoje uczestników festiwalu pieśni zainteresowanych sobą wymieni się adresami, trzeba chóralnie śpiewać finałowy hymn. Być może po prostu zaśpiewają go i rozejdą, każde w swoją stronę. Innego życia nie będzie i nie ma co czekać na cud?
Między scenkami gra i śpiewa duet męski - to banalni jak życie i przygody miłosne, artyści małych estrad z lat 70. Scenografia jest prościuteńka, niczym biografie everymanów i everywomans, uosabianych przez Łotyszy - to wielkie malowidła, na tle których rozgrywają się ich dzieje. Życiowe historie oczywiście dałoby się opowiedzieć krócej i w bardziej zwartej formie. Ale widzowie, którzy kupili konwencję, wyszli ze spektaklu zadowoleni. Mnie zdziwiło coś jeszcze: trzynaście historii pokazało tylko pięcioro aktorów. Zrobili to świetnie, za każdym razem zaskakując widzów oryginalnymi kreacjami aktorskimi.
Alvis Hermanis i Teatr Nowy z Rygi "Miłość po łotewsku", spektakl 15 grudnia 2012 w Centrum Kongresowym przy Hali Ludowej
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?