Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Martyna Wojciechowska: Jestem wrocławianką z wyboru (ZOBACZ)

Redakcja
Janusz Wójtowicz
- Popularność jest po to, żeby ją wykorzystać dla rzeczy ważnej i bardzo potrzebnej. W przeciwnym razie nie jest mi do niczego przydatna - mówi Martyna Wojciechowska, ambasadorka budowy Przylądka Nadziei we Wrocławiu. Rozmawiała z nią Paulina Czarnota:

Tekst alternatywny

Została Pani ambasadorką budowy Przylądka Nadziei, kliniki, której "na wczoraj" potrzebują dzieci chorujące na nowotwory. Szpital przy ul. Bujwida we Wrocławiu, w którym teraz leczą się mali pacjenci, jest w opłakanym stanie... Dlaczego pomaga Pani wybudować klinikę w stolicy Dolnego Śląska, skoro jest Pani warszawianką?

Jest wiele powodów. Po pierwsze, we Wrocławiu jest oddział przeszczepowy, a w Warszawie go nie ma, więc to będzie też klinika dla warszawskich dzieci. I nie tylko dla nich. Bo przecież wszystkie dzieci są nasze. Poza tym we Wrocławiu już dawno temu zostawiłam serce, i czasem sobie żartuję, że jestem warszawianką z urodzenia, a wrocławianką z wyboru.

ZOBACZ WIĘCEJ ZDJĘĆ: Zdjęcia Martyny Wojciechowskiej

A po drugie?

Chcemy wybudować Przylądek Nadziei dla komfortu dzieci i ich rodziców. Mały pacjent i jego rodzice są jak jeden organizm i wszystkie nastroje, frustracje mam i tatusiów przenoszą się na dzieci. Sama jestem mamą trzyipółletniej Marysi i wyobrażam sobie, że to musi być piekielnie ciężkie, jeśli miesiącami spędza się czas z dzieckiem w fatalnych warunkach. Teraz rodzice nie mają gdzie się normalnie położyć, zregenerować siły, by każdego dnia, z uśmiechem na twarzy, pojawić się przy łóżku swojego dziecka. Dlatego nowa klinika jest tak potrzebna.

Tekst alternatywny

Czy teraz będziemy mogli częściej Panią widywać we Wrocławiu? Będzie Pani nadzorowała budowę szpitala i odwiedzała dzieci?

Zdecydowanie tak. Pańskie oko konia tuczy. (śmiech) W końcu jestem teraz kierownikiem budowy, więc jak mogłabym nie przyjeżdżać i nie patrzeć jak mury rosną? Wiem, że mój przyjazd i wizyta na oddziale cudów nie zdziałają, ale jeśli chociaż na chwilę na buziach dzieci może się pojawić uśmiech, to jest super. Uważam, że popularność jest po to, by mogła przyczynić się do rzeczy ważnej i bardzo potrzebnej - w przeciwnym razie jest mi do niczego nieprzydatna.

Tekst alternatywny

Czy podczas kręcenia reklamy namawiającej do wpłacania pieniędzy na budowę Przylądka Nadziei któryś z maluchów szczególnie utkwił w Pani pamięci?

Pamiętam kilkoro dzieci, bo chwil spędzonych z nimi nie da się zapomnieć. Dzieci z chorobą nowotworową są znacznie bardziej dojrzałe. Muszą szybko dorosnąć, muszą spróbować zrozumieć, co się dzieje dookoła nich i to sprawia, że dojrzewają znacznie szybciej. Kiedy patrzę w oczy takiego dziecka, zawsze mam uczucie, że patrzę w oczy bardzo doświadczonego człowieka, doświadczonego przez życie i przez los. I te spotkania z nimi zapadają mi w pamięć.

Tekst alternatywny

Pani również przeszła chemioterapię. Co zapamiętała Pani z pobytu w szpitalu i z ciężkiego leczenia?

W wieku 19 lat przechodziłam chemioterapię i wiem jaki to koszmar. Warunki były koszmarne. Całe leczenie odbywało się na forum, bez żadnej intymności, to było straszne... Byłam wtedy dorastającą dziewczyną, młodą kobietą. Tym bardziej to było uwłaczające mojej godności. Stąd też wiem, że warunki w jakich przeprowadza się leczenie czasem są równie istotne jak podawane leki.

Ale zwyciężyła Pani chorobę i poszła naprzód. Żyje Pani pełnią życia.

Zawsze powtarzam, że gdyby nie tamte doświadczenia, to byłabym pewnie innym człowiekiem. Prawie całe dzieciństwo spędziłam w szpitalach. Miałam poważne problemy zdrowotne: jak nie monolukleoza czy zapalenie opon mózgowych, to liczne operacje. Lekarze twierdzili, że na macierzyństwo nie mam raczej szans. Ale mylili się, bo dzisiaj jestem szczęśliwą mamą trzyipółletniej Marysi.

Po chorobach los Pani dalej nie oszczędzał.

To prawda. Potem zaczęła się seria wypadków. Najpierw złamanie kręgosłupa na nartach, potem wypadek samochodowy, w którym zginął mój przyjaciel. Pamiętam tę myśl, kiedy ocknęłam się po wypadku. Rafał nie żył, a ja wyszłam z tego cało. On osierocił trójkę dzieci, zostawił żonę, a ja, singielka, żyłam. Pomyślałam sobie, że to jest niesprawiedliwe. Ale później poczułam, że to jest znak, że teraz muszę przeżyć życie swoje i jego. Dlatego mam sentyment do Wrocławia, bo tu mieszkał Rafał i tu wciąż mieszka jego rodzina, którą odwiedzam. Po wypadku powiedziałam sobie, że od teraz nie wolno mi stracić ani minuty z mojego życia. Nie mogę pozwolić, by czas przeciekał mi przez palce.

I to wtedy postanowiła Pani wspiąć się na Mount Everest?

Tak. Decyzję o takim poważnym wspinaniu się i zdobyciu najwyższego szczytu Ziemi podjęłam, kiedy miałam złamany kręgosłup i byłam jeszcze w gorsecie ortopedycznym. Wtedy wyznaczyłam sobie cel, do którego zmierzałam.

I udało się. Zdobyła Pani Koronę Ziemi. Najwyższe szczyty wszystkich kontynentów zaliczone. Za co tak kocha Pani góry?

Bo pozwalają mi one pracować nad charakterem. Wspinaczka nie jest przyjemnym zajęciem, w potocznym znaczeniu tego słowa. Balansujemy na granicy własnych możliwości. Próbujemy zmierzyć się z naturą, a wiadomo, że z nią raczej nie da się wygrać. Właściwie to mam mnóstwo powodów, żeby się nie wspinać. Mam lęk wysokości, muszę tam wstawać wcześnie rano, wręcz w środku nocy, a nie znoszę tego. Nie lubię też zimna i jestem astmatyczką. Ale właśnie dlatego się wspinam, by pokonać te wszystkie słabości. To góry nauczyły mnie, by nigdy się nie poddawać.

Pani największa pasja?

Ludzie. Od dawna nie jeżdżę do miejsc, tylko na spotkania z ludźmi. To ludzie mnie interesują, historie, które mi opowiadają. Nie wiem, dlaczego, ale chyba to taki dar z niebios, że gdziekolwiek przychodzę, to wszyscy dzielą się ze mną swoimi historiami.

A ile krajów Pani odwiedziła?

Ponad 90. Zawsze mnie to śmieszy, jak wychodzę do warzywniaka czy na stację benzynową, to ludzie pytają mnie, gdzie się teraz wybieram. A ja dopiero co w no-cy wróciłam z Afryki i chcę trochę odpocząć. Ale rzeczywiście tak jest, że zawsze gdzieś jadę i zawsze skądś wracam. W przyszłym tygodniu, we wtorek, wyjeżdżam na Kubę.

A jak Martyna Wojciechowska zaczyna dzień?

"Mamo! Mamo! Mamo zrób mi kanapkę!". - Maryśka, jest piąta rano, oszalałaś? - mówię. "Mamo! Bo burczy mi w brzuchu. Mamo, chcę kanapkę z serem!". Tak było w piątek o piątej rano. Normalny, zwykły poranek, nieprawdaż?

Rozmawiała Paulina Czarnota

ZOBACZ WIĘCEJ ZDJĘĆ: Zdjęcia Martyny Wojciechowskiej

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska