Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marek Gołąb - Podnosił od zawsze. Najpierw dźwigiem, a później siłą własnych mięśni (zdjęcia)

Wojciech Koerber
Jak do Meksyku to tylko w kapeluszu. Medalista olimpijski.
Jak do Meksyku to tylko w kapeluszu. Medalista olimpijski. Archiwium Marka Gołąba
Początkowo łapałem się w sporcie wszystkiego, a podczas międzyszkolnych zawodów nauczyciel biegiem przerzucał mnie z dyscypliny na dyscyplinę. Kulę pchałem na ponad 14 metrów, oszczepem rzucałem 58. Na amatora nieźle, lecz szybko się zorientowałem, że wzrost mam gówniany - dokładnie 168,4 - i do najlepszych będzie brakować - mówi Marek Gołąb, brązowy medalista olimpijski z Meksyku (1968).

Urodził się w Zakliczynie koło Brzeska, a na pomost trafił w wieku lat 17, gdy pracował już w Bytomiu. Był operatorem dźwigu w przedsiębiorstwie przemysłu węglowego, podnosił elementy żelbetonowe i zbrojeniowe. Musiało mu to przychodzić z łatwością, skoro uznał, że sam może robić za podnośnik i dźwigać żelastwo.

- W szkole, w Technikum Mechanizacji Rolnictwa, miałem też do czynienia z podnoszeniem odważnika. Chowałem go w klasie, bo się za dnia wstydziłem ćwiczyć, i w nocy przechodziłem przez okno. Wcześniej pozbyłem się gwoździków i tylko szybę wyciągałem - zdradza. A czy nie prościej było podwędzić odważnik do domu? - Do domu to się chodziło raz na dwa miesiące, 29 km przez góry. A normalnie w internacie mieszkaliśmy - tłumaczy. No tak. Jesteśmy w latach 50.

- A gdy już pracowałem w tym Bytomiu, najbliższą sekcję ciężarową mieliśmy we Wieszowej. Pojechaliśmy tam raz we trójkę: kierowca, brat i ja. Trener wybrał mnie. Działo się to w piątek, a w niedzielę startowałem już w pierwszych zawodach. Pokazali mi tylko jak wyglądają poszczególne boje - wspomina olimpijczyk. A trzeba wiedzieć, że przed rwaniem i podrzutem było jeszcze wówczas wyciskanie. Dość okrutny dla rusztowania (dla kręgosłupa znaczy) bój - zarzucenie sztangi na klatkę piersiową i wyprostowanie sylwetki, a następnie uniesienie ciężaru ponad głowę. Wyłącznie siłą rąk, aż do prostych ramion. Na stojąco, bez charakterystycznego dla podrzutu wykroku. - I z wyciskaniem miałem na tych pierwszych zawodach problem, bo z dołu do samej góry jechałem. Dwa razy spaliłem, więc powiedzieli mi przed ostatnią próbą, że będą krzyczeć, kiedy zatrzymać sztangę na piersi. A sędziowie zaliczali wtedy próbę na klaśnięcie - dodaje.

Dlaczego wyciskanie wyrugowano w końcu z dyscypliny, zostawiając tylko rwanie i podrzut? - Moim skromnym zdaniem ze względów zdrowotnych właśnie, ale też i czasowych. Zawody trwały niekiedy sześć godzin, a przecież nawet na atrakcyjnej piłce nożnej ludzie nie mogą czasem wytrzymać 90 minut. Dlatego też zmniejszono przerwy między podejściami. Dzisiejszych wyników z tamtymi nie można porównywać. Bo wyciskanie było trudnym bojem i po nim część już była kapeć. Myśmy 50 procent całego treningu na wyciskanie właśnie poświęcali. Niektórzy nie mogli później zarzucić do podrzutu tego, co wcześniej wycisnęli - tłumaczy Gołąb.

W LZS-ie Wieszowa warunki łatwe nie były. - Dźwigaliśmy w cegielni, po każdym rzucie nie było widać człowieka. Od tego pyłu, rzecz jasna. Ja radziłem sobie nieźle, więc dali mi sztangę i sam sobie w hotelu podnosiłem. Po roku przyszło pismo z Tarnowskich Gór, że życzą sobie, bym przyjechał, a stamtąd trafiłem do zasadniczej służby wojskowej. Dwa lata siedziałem w Nysie, a po przysiędze byłem już przy Oficerskiej Szkole Inżynieryjnej we Wrocławiu - tak opisuje sztangista swoją drogę na Dolny Śląsk.

W tejże szkole prowadził przyszły champion jej ciężarową reprezentację. Z sukcesami zresztą. Zorganizowano w końcu mistrzostwa Wojska Polskiego, przyjechał sam Klemens Roguski, opiekun naszej kadry narodowej, później też Iranu oraz Grecji. I widzi Roguski na tablicy, że jakiś Gołąb przysiada rzekomo z ciężarem 240 kg. - Gdy to zobaczył, był przekonany, że wkradł się błąd. Powiedział: "poprawcie to, nie 240, a 140". Wyjaśnili mu jednak: "nie, proszę pana, jest u nas taki chłopak, będzie startował." I dopiero jak mu ograłem całą kadrę, uwierzył. Zawody rozgrywano w sobotę, a w poniedziałek byłem już na zgrupowaniu kadry i spałem w pokoju z legendą, panem Marianem Zielińskim - tak przybliża Gołąb okoliczności powołania do reprezentacji. W 1968 roku został drugim w sekcji WKS-u medalistą olimpijskim, przywożąc brąz w kategorii lekkociężkiej (90 kg). Pierwszym był zmarły w 2006 roku Mieczysław Nowak, który reprezentował też wcześniej LZS Wołów. Ten z kolei był brązowy w Tokio (waga piórkowa), a także piąty w Meksyku i siódmy w Monachium.

- W Meksyku na siedmiu startujących mieliśmy pięć medali, to absolutny rekord. Zieliński, Ozimek, Baszanowski, Trębicki i ja. A kiedy młodzież się wtedy garnęła, trzeba było stworzyć sport masowy. Ten moment został przegapiony. Nie było sal sportowych, oferty dla starszych ludzi. Dopiero teraz państwo troszeczkę oprzytomniało - zwraca uwagę ciężarowiec. Gdyby dźwigał w Londynie, otrzymałby za brąz 50 tysięcy złotych. Wtedy dostał 50 dolarów. - Trenerzy nie chcieli mnie puścić na te ciężary, na które chciałem. Cieszyli się, że już tyle medali jest, mówili - jak będziesz szósty, to bardzo dobrze. Na szczęście tacy ludzie jak Baszanowski, Zieliński i Nowak oglądali zawody w lożach. Bo w teatrze dźwigaliśmy. Jak podrzuciłem 180 kg, trenerzy zadysponowali na drugą próbę 190. Na szczęście chłopcy się znali i interweniowali, prosząc, by zmienić na 185. Bo tyle wystarczało do brązu. I muszę powiedzieć, że z tego wrażenia ledwo 185 podrzuciłem - wspomina rekordzista świata w wyciskaniu (Białogard 1966 - 168,5 kg). A sędzią był w Meksyku ówczesny prezes PZPC, Janusz Przedpełski.

Olimpijskie boje zakończył Gołąb z wynikiem 495. Do srebra zabrakło 12 kg. - Gdyby zaliczyli mi 170 w wyciskaniu, byłaby szansa nawiązania walki. Ale spaliłem 2:1. A do dziś nie mogę się otrząsnąć po tym, jak Marcin Dołęga przegrał sprawę w Londynie - podkreśla. O podróż do Meksyku musiał walczyć z dominatorem lat 60., osiem lat starszym Ireneuszem Palińskim - mistrzem olimpijskim z Rzymu (1960) oraz brązowym medalistą z Tokio (1964), championem globu (1961) i Starego Kontynentu (1961), najlepszym sportowcem Polski w plebiscycie Przeglądu Sportowego (1961). - W 1967 nastąpił przełom mojej walki z Palińskim. W Lublinie były MP, generalna przymiarka przed igrzyskami. Ja je wygrałem, zostałem zresztą najlepszym zawodnikiem imprezy. Na późniejszy turniej przedolimpijski pojechaliśmy razem, a prezes Przedpełski powiedział, że który wygra, poleci do Meksyku. I również zwyciężyłem. Rywal był niepocieszony, naubliżał prezesowi. Ale Palińskiego też wspominam jako wspaniałego człowieka, potrafił nas zabawiać, po prostu każdy mistrz ma czasem jakieś muszki w nosie. Mieliśmy wtedy wspaniałe wzory. Przy panach Baszanowskim i Zielińskim nie mogliśmy się źle zachować, zresztą z Baszanem mieszkałem i musiałem się dostosować do jego rygorów - o 22.30 w łóżkach i nie było zmiłuj, żeby się ktoś pałętał - z szacunkiem wyraża się kolega po fachu.

Do Monachium już się Gołąb nie wybrał. - A bardzo chciałem. Trener oskarżał mnie jednak, że na treningach udaję. A mnie już kolana atakowały, przed dźwiganiem dawałem je pod gorącą wodę - tłumaczy były sztangista. Były? Nie do końca. Dziś, jako 72-latek, wciąż podchodzi do żelastwa. - Takie tam wyciskanko w leżeniu. Dla zabawy nałożę sobie 80-90 kg. Do tego trochę mięśni brzucha, biceps, triceps. Czuję się przez to bardzo dobrze - zapewnia. A cierpiał przecież na prawostronną skoliozę kręgosłupa. - Raz znajomy lekarz pytał nawet mojego brata, Janka - "Jasiek, a Marek to już na wózku jeździ?" A ja się zorientowałem, że ćwiczenia siłowe są na to najlepsze i wszystko się uspokoiło. Odpukać. Nie ma co narzekać na dźwiganie. Nikt mnie do tego nie zmuszał, sam podpisujesz cyrograf. Zresztą jeśli chodzi o urazowość, nasza dyscyplina jest dopiero na siódmym miejscu - zwraca uwagę.

Życiorys jest modelowy. Zawodnik, trener (w Śląsku, do 1988 roku), w końcu działacz, m.in. szef wyszkolenia w PZPC. - Sprzedałem mieszkanie we Wrocławiu i zamieszkałem wtedy w Warszawie. W 2005 roku żona dała jednak do zrozumienia, że w Lusławicach nie ma komu śniegu odgarnąć, a jak przecież tam przywali, to żywej duszy nie widać. Lusławice leżą kilometr od Zakliczyna, to imperium pana Pendereckiego. W listopadzie zostanie w nich otwarte Europejskie Centrum Muzyczne. Stoi już, ulicę teraz robią - mówi honorowy obywatel Zakliczyna. Przed kilkoma laty założył tam sekcję, klub awansował do II ligi, zorganizował nawet mistrzostwa kraju, a goście do dziś wspominają kiełbaskę małopolską. Chciał się tak Gołąb odwdzięczyć. Najpierw sam pracował społecznie, w końcu znalazł instruktora, lecz burmistrz przestał łożyć na jego skromne wynagrodzenie. I sekcja zawiesiła działalność. Szkoda.

Wspomniana żona, Alicja, prowadzi dom w Zakliczynie, córka Magdalena została w stolicy. - Dobrze mieć tam przyczółek. Chciałem, żeby wnuk też dźwigał, ale gra tam w ręczną - mimo wszystko uśmiecha się brązowy medalista olimpijski. I wierzy, że ciężary do Zakliczyna jeszcze wrócą. Gdyby tylko 1 grudnia przyszły dobre wieści z wyborów na prezesa PZPC. - Były zawodnik nie oszuka nigdy drugiego zawodnika. A brakuje w naszej dyscyplinie tych, którzy przeszli przez to piekło - konstatuje. Czasem trafiasz jednak z piekła do nieba. Wystarczy się odbić z olimpijskiego pudła.

Marek Gołąb

Urodził się 7 maja 1940 r. w Zakliczynie k. Brzeska. Brązowy medalista olimpijski z Meksyku (1968) w wadze lekkociężkiej (90 kg) z wynikiem 495 kg (wyciskanie - 165 kg, rwanie - 145 kg, podrzut - 185 kg). Startowało 29 zawodników, wygrał Fin K. Kangasniemi - 517,5 kg (172,5+157,5+187,5). Dwukrotny brązowy medalista MŚ (1966 i 1968) oraz dwukrotny brązowy medalista ME (1965 i 1966). Rekordzista świata w wyciskaniu - 168,5 kg (1966). Reprezentował LZS Wieszowa oraz Śląsk (1957-1973), w którym pełnił funkcję trenera do 1988 roku. Absolwent wrocławskiej AWF, członek zarządu PZPC. Mieszka w Lusławicach k. rodzinnego Zakliczyna.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska