Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marcin Harasimowicz prosto z Wrocławia do największego comedy show na świecie. "Hollywood uczy pokory"

Piotr Bera
archiwum prywatne Marcina Harasimowicza
Marcin Harasimowicz urodził się 15 sierpnia 1977 r. we Wrocławiu. Wychował przy ulicy Stalowowolskiej, gdzie jego sąsiadem był m.in. były piłkarz Ajaxu Amsterdam Andrzej Rudy. Przez wiele lat zajmował się dziennikarstwem, ale postanowił kupić bilet w jedną stronę i wyruszył do Los Angeles. Roczna przygoda trwa już 10 lat. W tym czasie prowadził własne show w największym komediowym klubie świata, grał w filmach z największymi gwiazdami Hollywood i relacjonował największe sukcesy Los Angeles Lakers. Marcin Harasimowicz, a raczej Martin Harris to człowiek orkiestra.

Jak mam się do Ciebie zwracać? Martin Harris, Marcin Harasimowicz czy Martin Harasimowicz?

Martin Harasimowicz wykorzystuję pod kątem publikacji w Anglii czy USA. Natomiast Martin Harris to pseudonim, który wymyśliłem na starcie, żeby nie ograniczać się w Stanach do ról Rosjan. Daje to większą wszechstronność, a muszę podchodzić do tego praktycznie. Gdy menedżer wysyła zgłoszenie na casting, to patrzą na nazwisko i twarz. W Hollywood uznają też, że mam nordycki wygląd. Dlatego grałem głównie Niemców i Skandynawów. Ale dla znajomych z Polski jestem po prostu Marcin.

Skąd pomysł na Los Angeles? Wiele osób odbiło się od bram Fabryki Snów, a miasto jest siedliskiem bezdomnych.

Los Angeles to siedlisko wielu sfrustrowanych ludzi. Dużo osób przyjeżdża z marzeniami, niewielu udaje się je zrealizować. Albo windują poprzeczkę tak wysoko, że nie spełniają własnych oczekiwań. To miasto naprawdę może wypalić, trzeba od niego co jakiś czas odpoczywać, stąd niedawno odwiedziłem Polskę. Z drugiej strony - pogoda jest na ogół fajna, a i marzenia swoje spełniłem, tak więc mam powody do zadowolenia.

Którą też byłeś wypalony...

Byłem nieśmiały jako dziecko. Potrzebowałem odskoczni bo od 15. roku życia do 30. pracowałem w dziennikarstwie, siedziałem w nim po uszy. Pracowałem dla kilku firm jednocześnie, gazety, telewizja, magazyny, radio. Można zrozumieć, że byłem wypalony pod koniec pobytu w Polsce. Szukałem nowych wyzwań.

I chciałeś zobaczyć na żywo wielkich Lakers.

Byli na szczycie, trzy sezony z rzędu grali w finałach NBA. To był gorący okres, ale od tego czasu Lakers poszli na dno. Chciałem popracować trochę przy „Jeziorowcach”, napisać książkę i ją wydać. Udało się. Planowałem też pisanie scenariuszy i poszedłem do szkoły aktorskiej, żeby zgłębić te tajniki. A tam… spodobało mi się właśnie aktorstwo. Lecąc do LA nie przypuszczałem, że zostanę tu na 10 lat.

La La Land to nie jest?

To wizja filmowa. Niestety wiele osób przyjeżdża do Los Angeles z nastawieniem na imprezy, spotkania z celebrytami, a nie o to chodzi. To ciężka praca, zawód jak każdy inny. Trzeba być w formie i poświęcać wiele czasu - tak jak dziennikarz chodzący na mecze i treningi. Profesjonalizm w każdym castingu. Jak patrzę wstecz to myślę, że był to rodzaj autoterapii?

I nagle chłopak z wrocławskiego Grabiszyna trafił do superprodukcji „Anioły i demony” z Tomem Hanksem.

Czasem się denerwowałem, jak mi wypominano te „Anioły i demony”, ale to był mój drugi miesiąc w USA. Dopiero miałem zaczynać w szkole aktorskiej i chciałem zdobyć doświadczenie jako statysta, poczuć ten klimat. Epizodu w tym filmie nie liczę w kategoriach aktorstwa. Wyciągnęli mnie z tłumu i wstawili do sceny irlandzkiego reportera. Nie mogłem tego odrzucić. Przyjechałem jako chłopak z Polski, który nie miał nic wspólnego z aktorstwem, jedynie mgliste wizje. Pierwsze prawdziwe role miałem po pierwszym roku szkoły.

I to nie byle jakiej szkoły.

Zgadza się. Po wstępnej ewaluacji dostałem się do Szkoły Stelli Adler. Spotkałem tam m.in. Olgę Bołądź, która w Polsce jest wielką gwiazdą. To świetna aktorka, była najlepsza na roku.

Tę samą szkołę kończyli Marlon Brando, Charlie Sheen, Robert de Niro, Benicio del Toro… Himalaje aktorstwa.

Ich historie zainspirowały mnie, żeby zająć się tym bardziej poważnie. Ponad rok w szkole sprawił, że pokochałem aktorstwo.

Wspominałeś o scenariuszach. Jak sobie radzisz z ich pisaniem? George Lucas zawsze uważał, że to krwawica.

Na pewno nie jest łatwo. W scenariuszach jest ważna forma i konstrukcja, emocje i wizualne podejście do tematu. Tego się dobrze nie czyta, to trudna lektura, która musi zachować płynność. Sam mam nawyki dziennikarsko-publicystyczne, ale staram się poświęcać coraz więcej czasu na scenariusze. Napisałem parę projektów i teraz próbuję je sprzedać.

Nad czym teraz pracujesz?

Przyciągają mnie tematy historyczne i science-fiction z elementami nadprzyrodzonymi. Zwłaszcza pod kątem seriali. Rozmawiam też z polską telewizją, bo mam ciekawe pomysły.

Twój schowany do szuflady projekt o Tadeuszu Kościuszce?

Od dawna o tym myślę i liczę, że wypali. Zaangażowałem się w ten projekt i pracuję bardzo intensywnie. Nie chcę wchodzić w szczegóły, bo konkurencja nie śpi.

A komedia? W Polsce brakuje nam śmiechu, a przez lata w USA byłeś komikiem.

Każdy kraj ma inne poczucie humoru. Zmęczyłem się stand-upami w USA i stwierdziłem, że robię sobie co najmniej rok przerwy.

Prowadziłeś swoje show w The Comedy Store! Największej scenie komediowej świata. Szlaki przecierali tam Eddie Murphy czy Jim Carrey.

To był spory sukces, jako jedyny imigrant doszedłem do własnego show comic story. Prawie każdy piątek przez 5 lat od godziny 19.30. do 21.30. był mój. Gościłem największe gwiazdy – Drew Carey, Whitney Cummings. Zabawa była przednia. Dzięki temu dostałem się co najmniej do dwóch filmów i poznałem swojego menedżera. Ale wszystko było na mojej głowie. Produkcja, prowadzenie, dobór komików, a to największy komediowy klub świata. Każdy chce się znaleźć w show.

Stałeś się niejako zakładnikiem swojego sukcesu.

Sam goniłem za marzeniami i w pewnym momencie inni zaczęli wiązać swoje ze mną! To naprawdę niewygodna rola. Lubię pomagać ludziom, ale musiałem brać pod uwagę interes klubu, spektaklu, show i publiczności. Inna sprawa, że nie tylko miałem własne show w największym komediowym klubie świata, ale było to show autorskie - Martin harris i Kumple. Wyżej wejść już się nie da. Robiłem, co chciałem, jak chciałem i z kim chciałem. Miałem taką pozycję, że decydowałem absolutnie o wszystkim w stu procentach i nikt już nawet nie próbował mi się wtrącać. Ja zawsze chciałem jednak skończyć będąc na szczycie i tak właśnie zrobiłem. Może jeszcze do tego wrócę, a może nie - trudno powiedzieć. Pracuję jako aktor i jako dziennikarz sportowy. Jestem regularnym autorem w największym piłkarskim magazynie na świecie “Four Four Two”, mam pod sobą całą Amerykę Północną, do tego za chwilę będę produkował oficjalny podcast dużego klubu Major League Soccer. Produkuję też dwa filmy i piszę trzecią książkę. Jestem zajęty od wczesnego rana do późnego wieczora, ale robię to, co lubię.

Udało Ci się, choć Yola-Czaderska Hayek, najbardziej wpływowa Polka w Hollywood mówiła, że w USA stawia się jedynie na polskich operatorów. Aktorzy mają ciężko z powodu akcentu.

Gdybym przyjechał do USA z nastawieniem, że wszystkie cele prywatne i zawodowe oraz marzenia zwiążę z Hollywood to byłoby bardzo ciężko. Konkurencja jest gigantyczna. Ale ja po prostu chciałem spróbować i się udało. W styczniu byłem tydzień w Atlancie, gdzie kręciłem trochę scen przy nowym MacGyverze. Akcent nie jest wielkim problemem. Do każdej roli wymagającej obcego akcentu startują też sami Amerykanie. Ja jednak najczęściej gram Niemców. Wygrałem też casting na sędziego walki bokserskiej syna Ivana Drago w „Creed II”, ale producent wolał głośniejsze nazwisko. Hollywood uczy pokory. Możesz zostać wyłowiony z gigantycznego sita, a i tak nie dostać roli. Ale może ktoś mnie zapamięta i zaproponuje co innego. Tak było z MacGyverem – dobijałem się, uderzałem i w końcu zatrudnili mnie. Ja się nigdy nie poddaję, zawsze walczę do końca i wierzę w siebie.

Są równi równiejsi, a mówimy o epizodycznej roli sędziego.

Główne role dostają tylko gwiazdy. To są kwestie milionów dolarów. Trzeba wiedzieć, gdzie się pchać. Żaden Polak nie miałby szans.

Quentin Tarantino pracuje nad filmem „Once upon time in Hollywood” z Bradem Pittem, Leonardo di Caprio i Margot Robbie. Jednym z wątków ma być zabójstwo żony Romana Polańskiego. Do jego roli chce zatrudnić Polaka.

Z jednej strony mówimy o maszynce hollywodzko-biznesowej, która rządzi się swoimi prawami, ale z drugiej Tarantino robi wszystko po swojemu i zatrudnia kogo chce. Do tego stopnia, że w każdym jego filmie gra Michael Madsen, którego już nikt nie zatrudnia. Zdewaluował swoją karierę, brał mnóstwo chałtur. Jak chcesz to zrobimy z nim film w Polsce. Wystarczy 20 tys. dolarów i ściągam go na jeden dzień. Wszyscy o tym wiedzą, dlatego nie dostaje poważnych ról, ale Tarantino to wierny kumpel. Tarantino otworzył w Hollywood drzwi Christopherowi Waltzowi. Kto wie, może ten film otworzy drzwi do Hollywood Polakowi?

3-4 lata temu do mojego comedy show przyszła Tiffany Haddish. Była mało znana, przebijała się od klubu do klubu. Teraz prowadziła Saturday Night Live, jest gwiazdą dwóch filmów, ma własne tv show. Czasem potrzebujesz jednej okazji.

Polskie kino ma swoje pięć minut po Oscarze dla „Idy”?

Nie powinniśmy mieć kompleksów, bo Amerykanie nie interesują się żadnym kinem poza własnym. Chyba, że mówimy o pasjonatach. W październiku w Los Angeles organizowany jest festiwal filmów polskich. Za wszystkim stoi Władek Juszkiewicz, animator polskiej kultury, to postać wybitna, robi bardzo wiele dla Polonii w Los Angeles. Fanem polskiego kina jest też Martin Scorsese.

Załóżmy, że młody aktor z Wrocławia pyta Cię czy warto rzucić wszystko i wyjechać do Los Angeles zamiast w Bieszczady. Co mu mówisz?

Odradzałbym Los Angeles. Ta metropolia zmienia się niekorzystnie, to stajnia youtuberów, gwiazd instagrama i lanserów. Artyści emigrują do Atlanty i Nowego Orleanu. Nie chcą żyć w reality show z LA. Jeśli ktoś chce się dobrze bawić i imprezować to niech jedzie. Ale szukającym ciężkiej pracy aktorom odradzam. Szanse przebicia w LA bez żadnego dorobku są zerowe. Agencje stawiają na ludzi z followersami na Twitterze i Instagramie, co jest przepustką do kariery, a nie umiejętności aktorskie. Polska to ciekawa alternatywa.

Przyjechałeś niedawno do Polski. Wrocław zrobił na Tobie wrażenie?

Staram się przyjeżdżać raz w roku, bo jest tu coraz lepiej. Wrocław od Euro 2012 rozwinął się niesamowicie. Często jest lepiej niż w USA – zbudowano mnóstwo nowych budynków. Tu są czyste ulice, a Hollywood to synonim brudu. Znany konferansjer bokserski Michael Buffer napisał na Twitterze, że Polska to świetne miejsce do życia, jest lepsze jedzenie, nie tak chore tempo życia jak w USA. Przez ostatnie 10 lat dużo Amerykanów przeprowadzało się do Pragi. Może czas na Polskę?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska