18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Maciej Tomaszewski - aktor, który jest legendą (ZDJĘCIA)

Małgorzata Matuszewska
Fot. Bartłomiej Sowa
Maciej Tomaszewski, znakomity aktor Wrocławskiego Teatru Współczesnego, niezapomniany Jasza Mazur w Sztukmistrzu z Lublina, opowiedział o początkach swojego zawodu, pasjach, marzeniach i Rekwizytorni. Rozmawiała Małgorzata Matuszewska

W spektaklu Trans-Atlantyk według Witolda Gombrowicza zagrał Pan Ministra. Wizja Polski i Polaków w przedstawieniu Jarosława Tumidajskiego jest przerażająca, ale czy zgodna z rzeczywistością?
Witold Gombrowicz mówi nam i mnie także coś bardzo przykrego o nas samych. Napisał Trans-Atlantyk kilkadziesiąt lat temu, a powieść jest dziś bardziej aktualna, niż za czasów autora! Gombrowicz walczył z upiorami prześladującymi nasz naród. Okazuje się, że demony wróciły i w głowach współobywateli historia, podbita ostatnimi dramatycznymi wydarzeniami, znowu napędziła szalony wir. To jest przerażające, bo okazuje się, że tak naprawdę nic się nie zmieniło. Mamy komputery, będziemy mieć nowoczesne drogi, ale w nas samych nie widać zmian. I to jest największe zaskoczenie, przykrość i rozczarowanie nami samymi. Także mną, bo przecież jestem cząstką tworzącą społeczność, czyli we mnie też musi być odprysk tego wszystkiego.

Według Gombrowicza i Tumidajskiego jesteśmy potworami. To nieuniknione?
Wszystko można wytłumaczyć trudną przeszłością, nieszczęsną historią, pisaną przy pomocy różnych tzw. przyjaciół z zewnątrz, ale tak naprawdę została zawiniona przez nas samych. Brak państwowości wymusił działania w pewnym sensie na wyrost, choćby pisanie ku pokrzepieniu serc, czasy Romantyzmu z Mesjaszem Narodów, z przedmurzem chrześcijaństwa itd. Czas na zmianę i rozsądne myślenie, czerpanie z doświadczeń innych krajów i narodów. Japończycy potrafią podejrzeć każdą technologię i ją zastosować. Czemu więc my nie umiemy zrobić tego samego z kulturą, prawem i obyczajem? Do wypróbowanych demokracji zachodnich mamy niedaleko, raptem 100 km. Ale nie umiemy skorzystać z ich doświadczeń, bo chyba się boimy, bo mamy nieczyste sumienie, bo musielibyśmy rozstać się z tak wygodnym kołtunem w nas, rozliczyć się z czymś, co w nas drzemie. To - dotkliwie uświadomione przez spektakl - naprawdę mnie zasmuciło.

Z Jarosławem Tumidajskim spotyka się Pan drugi raz. Cztery lata temu zagrał Pan Wodnego w Uciekającym samolocie w jego reżyserii. To młody twórca, ale chyba wie, czego chce?
Jest w nielicznej grupie ludzi kompetentnych i bardzo otwartych na innych. Wiedząc dobrze, czego chce, nie jest w tej pewności arogancki. Słucha innych, a po przemyśleniu uwag stać go aby powiedzieć: teraz zrobimy, jak uważacie. Jednocześnie ma mocno skrystalizowane poglądy i na teatr, i na konkretną sztukę. Podczas pracy nad Trans-Atlantykiem rozmawialiśmy o naszej rzeczywistości społecznej, politycznej i kulturalnej. Jest oczytany i w pracy bardzo taktowny.

O czym Pan marzył, debiutując w roli Ryszarda w Pannach z Acheronu Joe Alexa na deskach Współczesnego w 1985 roku?
Chyba jak każdy młody aktor: o wielkich rolach! To była inna epoka. Wychowani na innym filmie, trochę innym teatrze, z którym mamy dziś do czynienia byliśmy w swych marzeniach skromniejsi. Nie było sławy, która jest dziś udziałem każdego, kto zechce się publicznie obnażyć.

A może była, ale bardziej dyskretna?
Może i tak. Media nie były tak powszechne i wszechogarniające, jak dziś. Rano z internetu dowiaduję się o czkawce pani X, informacja jest podana ze wszystkimi szczegółami. Ekscytowanie się bzdurami spycha zawód aktora na boczny tor. W czasach mojej wczesnej młodości czekaliśmy na świeży powiew kultury z Zachodu, który przychodził do Polski raz w roku, wraz z Konfrontacjami Filmowymi. Po bilety na nie stała ogromna kolejka pod dzisiejszym Capitolem, wtedy kinem Śląsk. Kolejki i braki premier filmowych były minusem życia w peerelu, ale plusem było, że jak już coś do nas docierało, to było najwyższej marki. Oglądaliśmy filmy Kurosawy i Felliniego. Złaknieni książek, czekaliśmy na nowości. Nie było ich wiele, ale jak coś wydano, to byli to Bracia Karamazow Dostojewskiego. Dzienniki Gombrowicza czytałem w liceum, pożyczone od koleżanki, która zdobyła je cudem z paryskiej Kultury. A dziś prawie wszystko, co serwuje nam tzw. kultura, zalatuje bylejakością.
Wychował się Pan w Szczecinie, skończył studia we Wrocławiu. Czemu nie zdecydował się Pan na Kraków albo Warszawę?
To była nieprawdopodobna historia. Zdawałem do szkoły teatralnej w Łodzi, nie dostałem się. Wróciłem do domu zniechęcony i chory, może z nerwów? Leżałem w domu i myślałem: wojsko? Co teraz będzie? Po jakichś dwóch tygodniach, na wakacjach, dostałem list. Nadawcami były nieznane mi osoby, które przyglądały się mojemu egzaminowi w Łodzi i ich zdaniem niedobrze się stało, że nie dostałem się do szkoły teatralnej. Panie Alina Obidniak i prof. Mieczysława Walczak zaproponowały mi pracę w Teatrze Norwida w Jeleniej Górze. Nie pogodziły się z werdyktem egzaminujących i pani Obidniak zaproponowała mi wszystko: pracę na etacie adpeta, mieszkanie a ponadto obiecała, że na rok wyreklamuje z wojska. List czytaliśmy całą rodziną: z rodzicami i bratem. W sierpniu pojechałem do Jeleniej Góry. Pani dyrektor Obidniak przyjęła mnie w gabinecie, zaśpiewałem piosenkę, powiedziałem wiersz i przez otwarte okno zawołałem kogoś, bo chciała sprawdzić siłę mego głosu. Po czym usłyszałem: Witam w Jeleniej Górze. Będzie pan miał blisko do Wrocławia, żeby zdawać do szkoły. Ze zdawaniem do szkoły nie było mi łatwo, po roku dorosłego życia po maturze, z własnym mieszkaniem... Uważałem, że mogę zdawać egzamin eksternistyczny. Do Wrocławia na egzaminy przyjeżdżałem dzięki rodzicom, którzy uparli się, żebym zdawał na studia. Pociągiem wracałem na wieczorny spektakl w Jeleniej. Dzięki pani Alinie Obidniak, pani prof. Mieczysławie Walczak i tym specjalnym okolicznościom jestem we Wrocławiu.

Co Pan grał jako adept?

Występowałem w kilku przedstawieniach. W Królu Edypie, w Opowieściach Lasku Wiedeńskiego i bajce, której tytułu nie pamiętam. Tak przeżyłem rok, w czerwcu wróciłem do szkoły.

Rodzice chcieli, żeby został Pan aktorem, czy żeby poszedł Pan na studia?
Aktorstwo to nowa profesja w naszej rodzinie. Nikt nie był za, ale też nie sprzeciwiano się mojemu wyborowi. Pochodzę z rodziny prawniczej, może powinienem studiować prawo w Poznaniu? Wrocław był za siedmioma górami. Ale prawo mnie nie kręciło, bo od dziecka zajmowałem się poezją: lubiłem ją czytać, lubiłem się jej uczyć na pamięć i ją mówić.

Chodził Pan na Konfrontacje, czy marzył o filmie?
To były czasy Człowieka z żelaza, Kmicica, więc w pewnym sensie marzyłem o takich postaciach. Film może nawet nie był w sferze moich marzeń, raczej odległych, niedosiężnych wizji.

Wie Pan, że stał się Pan legendą Wrocławia?
Mówi pani o Sztukmistrzu z Lublina?

Oczywiście, bo w przepięknym spektaklu Jana Szurmieja zagrał Pan brawurowo Jaszę Mazura. Ale mówię też o Czarownicach z Salem Jacka Bunscha, w których był Pan Johnem Proctorem i wielu innych kreacjach.
To przyjemne w naszej pracy, że co pewien czas przychodzi nowe pokolenie i dla widzów z określonego przedziału wiekowego coś znaczymy, kojarzą nas z konkretną rolą. Czarownice z Salem to był rzeczywiście ważny spektakl. Wiele osób kojarzy mnie właśnie ze Sztukmistrzem z Lublina.
Nic dziwnego, na Sztukmistrza... nie można się było dopchać.
A potem przyszło do teatru inne pokolenie i wiele osób przypomina mnie sobie w Zwycięstwie w reżyserii Heleny Kaut-Howson, gdzie zagrałem Karola Stuarta. Na szczęście co jakiś czas udają się nam spektakle. Grałem kiedyś faceta, który był kompletnym zaprzeczeniem bohatera i atrakcyjności w Kalece z Inishmaan. A tu niedawno, młoda panna powiedziała mi, że przed laty właśnie przez tę rolę trochę się we mnie podkochiwała.

Jest Pan aktorem Pani Krystyny Meissner. Zagrał Pan Benię w Zmierzchu, Twardowskiego w Królewnie Orlicy, Harry'ego w Orkiestrze Titanic i mężczyznę w ... np. Majakowski.
W ... np. Majakowski gram w zastępstwie, jeszcze nie znam dobrze tego spektaklu, jest trudny. Bardzo lubiłem Zmierzch Izaaka Babla, dobrze nam się wszystkim współpracowało. Chyba najlepiej wspominam Orkiestrę Titanic, przyniosła nam dużo przyjemności. Królewna Orlica jest ciekawa, ale bardzo trudna, więc niewiele osób było w stanie ją docenić.

Nic dziwnego, misterium-jasełka Tadeusza Micińskiego wcześniej nie były w Polsce wystawiane i na pewno nie są rozrywką.
Oglądając to, trzeba przebić się przez młodopolski język, przez warstwę znaczeń, symboliki, to nie jest łatwy spektakl.

W Dybuku Szymona Anskiego zagrał Pan Rebego Mendela. Praca z reżyserem Krzysztofem Warlikowskim była trudna? Powstało oszałamiające przedstawienie.
Dla mnie oszałamiającymi były spektakle Warlikowskiego: Oczyszczeni i Bachantki. Oczyszczeni ścięli mnie z nóg, wydawało mi się, że teatr po tym spektaklu nie może być już taki sam, że cały świat się przewróci. Praca nad Dybukiem była jednocześnie i trudna i przyjemna, bo nie miałem tam wiele aktorskiej roboty. Nie byłem w próbach od samego początku, wszedłem w tę rolę trochę później. Ale praca z Warlikowskim i jego zespołem jest wymagająca pod każdym względem. Dotyka całego człowieka, wszystkich emocji, czasami najgłębszych pokładów, również tych najwstydliwiej ukrytych. I nie dotyczy to tylko pracy nad konkretnym zadaniem na scenie, ale przenosi się również do garderoby i potem dalej w życie prywatne. Jestem pełen podziwu dla Warlikowskiego i pracujących z nim ludzi, bo mogą nie spać, nie jeść, tylko pracują. Ja tak nie potrafię.

Warlikowskiemu trzeba przypominać, że jadł o ósmej, a dochodzi dwudziesta druga. Tylko Staszka Celińska powstrzymywała ich i o drugiej czy trzeciej w nocy mówiła stop. Nie wiem, jak oni to wytrzymywali. Kiedy powstawał Dybuk, byłem już czterdziestoletnim mężczyzną, a jednak nie miałem jeszcze w życiu podobnych doświadczeń. Musiałem bardzo się skupić i zastanowić, jak mam reagować na tę lekcję życia, nowe sytuacje.

Skąd Pan czerpie energię do pracy? Ma Pan w oczach błysk oczekiwania na nowe, jak aktor na początku swojej zawodowej drogi.
W tajemnicy powiem, że rzadko jestem zainteresowany pracą w teatrze. Najchętniej bym nic nie robił (śmiech). Ale kiedy już pracuję, to staram się dać z siebie 100 procent, albo więcej. Nikt z nas nigdy nie powie: dziś gram na 20 procent. Na tym polega praca aktora. Zawsze gram najlepiej, jak potrafię. A jak nie muszę grać, to chętnie nie gram, bo to ciężka praca.
Co Pan robi w wolnym czasie?
Niestety mam go niewiele, bo często gram. Ale teatr jest jednym z wielu moich zainteresowań. Zawsze najbardziej fascynowała mnie literatura. Najbardziej podziwiam ludzi piszących dobre książki.

Chciałabym zobaczyć Pana w adaptacji Hrabala. Jakich autorów Pan ceni?
Hrabala? Nigdy nie myślałem o sobie w adaptacji Hrabala, oczywiście czytałem jego książki. Ale największe wrażenie wywarli na mnie Dostojewski, Marquez, Bułhakow, Skandynawowie.

A Czechow? Grał Pan w kilku sztukach według Czechowa.
Grałem w Trzech siostrach, a także Jermołaja Łopachina w Wiśniowym sadzie. Sięgam po Czechowa, sięgam po Szekspira, bo mam za mało czasu w życiu, żeby czytać coś gorszego, więc czytam to, co jest najlepsze. W wolnym czasie zajmuję się rodziną, mam 23-letnią córkę i 10-letniego syna.

Idą w ślady ojca?
Nie. Nie odstręczałem ich, ale nigdy nie namawiałem do aktorstwa. Córka jest na piątym roku kulturoznawstwa na Uniwersytecie, pracuje i podróżuje.

Lubi Pan podróże?
Tak, choć byłem w tak wielu miejscach, że już nasyciłem się wyprawami. Z Dybukiem zjeździliśmy kawał świata. Wiele podróżuję z żoną, jeśli tylko oboje mamy czas.

Przed Panem wciąż wymarzona rola?
Nie, od pewnego czasu nad role przedkładam spotkanie z ludźmi. Każda rola jest interesująca, ale najważniejsze, by spotkać mądrego człowieka. Do dziś wspominam spotkanie z jedną z najważniejszych osób w życiu. To Jurij Krasowski, który we Współczesnym zrobił Smutną historię dla wesołych... według Czechowa. Krasowski był dziekanem reżyserii Akademii Sztuki Teatralnej w Petersburgu. Pan w średnim wieku, z leninowską bródką, otwierał przed nami światy, których do tej pory nikt przede mną nie otworzył. Kapitalny reżyser z kluczem do każdego z nas. Skompilował mistrzowsko dramaty Czechowa, na każde pytanie miał znakomitą odpowiedź w rosyjskim duchu.
Jeśli chodzi o spotkania, to ludzie przychodzili do teatru, żeby Pana spotkać. Wiedział Pan o tym?
Nie. Nikt mi tego nie mówił.

Na pewno przychodzili na Sztukmistrza... i do knajpki przy teatrze, którą Pan prowadził.
Przychodzili do Rekwizytorni, to był 1992 i 1993 rok. Stałem za barem, bo prowadziłem knajpę.

Lubił Pan to?
Do pewnego stopnia tak. W Polsce to były czasy transformacji, wtedy Polacy brali życie w swoje ręce. Myśmy też wzięli. Ale nie znam tak ciężkiej pracy, jak praca w małej gastronomii.

Pomijając romantyzm stania za barem?
Romantyzmu zaznaje klient, wpadający na lampkę wina czy wódkę. Prowadzenie baru wiąże się z prozą życia, otwieraniem baru o 18, zamykaniem o 5 nad ranem, a w międzyczasie dbaniem o zaopatrzenie i sprzątanie.

Barman musi słuchać gości?
Tak. I pogadać, i pić.

Pan na pewno świetnie opowiadał.
No, może tak.

Ludzie gadali z Panem o teatrze?
O teatrze też. Przychodzili niekoniecznie dla mnie, ale to była knajpa teatralna. Wychowała kilka roczników studenckich. Przychodzili młodzi wtedy chłopcy z Kormoranów i przeżywali swoje dojrzewanie, robiąc rzeczy o których nie miałem pojęcia. Po latach mi mówili: Maciek, ty nie wiesz, że wszystko, co przeżyłem w młodości było w Rekwizytorni. Ich wspomnienia z młodzieńczego okresu są związane z Rekwizytami, jak mówiono o knajpce.

Dziś spotyka się Pan z nimi w teatrze?
Tak, albo idę ich oglądać, np. w genialnym Stoliku.

Co Pana przyciągnęło do teatru?
Oprócz magii teatru - literatura. Chyba urodziłem się z książką, bo non stop czytałem, całe życie. W młodości myślałem, że jeśli dostanę się do teatru, to automatycznie odwiedzę Parnas, w którym codziennie przebywają aktorzy analizując wielkie dzieła, zrozumiem, o co chodzi w życiu, pojmę wszelkie tajemnice, dowiem się np: czy Bóg istnieje. Przede wszystkim to pchało mnie w stronę teatru.

I zrozumiał Pan?
Nie. Ale uspokoiłem się. Na tyle, żeby nie szaleć, nie szukać, bo odpowiedzi na egzystencjalne pytania są w środku człowieka. Z wiekiem i ilością przeczytanych książek, przychodzi harmonia i uspokojenie. Może nie dowiemy się, czy Bóg istnieje, ale przy okazji poznamy wiele ciekawych rzeczy i znajdziemy odpowiedź na inne pytania, bo akurat tamto przestaje być najważniejsze. Mieszkam w miejscu, w którym niebo w nocy jest ciemniejsze, niż w centrum miasta, patrzę na nie przez teleskop i nawet odległości liczone w latach świetlnych nie wydają mi się już tak wielkie. Dużo czytałem o fizyce kwantowej, którą chciałem kiedyś zrozumieć, oczywiście nie zrozumiałem (śmiech), ale i tak warto było.

Rozmawiała Małgorzata Matuszewska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska