Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Łukasz Krawczuk na finiszu kariery. "Celem nadrzędnym dla sztafety jest medal' [WYWIAD]

Jakub Guder
Jakub Guder
Andrzej Banas / Polska Press
Łukasz Krawczuk - jak sam mówi - jest na finiszu swojej kariery. Teraz idzie w trenerkę. Rekordzista świata opowiada nam, jak pracowało się z trenerem Lisowskim, dzięki czemu się w życiu ustawił i dlaczego drużyna w sztafecie jest najwazniejsza.

Na jakim etapie jest kariera rekordzisty świata w hali w sztafecie 4x400 Łukasza Krawczuka?
Operując terminologią lekkoatletyczną, jestem na finiszu. Wbiegam na metę sportowej kariery. Oficjalnie jeszcze jej nie zakończyłem. Przymierzam się do tego. Teraz rozpoczynam przygodę jako trener. Mam odpowiednie kwalifikacje, skończyłem studia na wrocławskiej Akademii Wychowania Fizycznego, jestem instruktorem Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Tworzę grupę treningową dzieci, z którą chciałbym od września regularnie pracować. Wszystko to pod skrzydłami Śląska Wrocław, którego jestem zawodnikiem od 17 lat.

Znaczy już teraz zbiera Pan lekkoatletyczny narybek.
Tak. Podczas wakacji w każdy wtorek od godz. 17 przy LO nr II na ul. Parkowej we Wrocławiu, na tamtejszych terenach sportowych, zapraszam dzieci w wieku 10-14 lat na bezpłatne treningi. Chcę je w ten sposób zachęcić do wyjścia z domu i poznania lekkoatletyki. Sam prowadzę te zajęcia - pokazuję, czym jest skok w dal, bieg przez płotki, jak używa się bloków startowych. Nie trzeba wcześniej dzwonić. Wystarczy przyjść.

Jeśli chodzi o lekkoatletykę w Śląsku Wrocław, to jest Pan ostatnim Mohikaninem.
No tak, niewielu było nas na ostatnich mistrzostwach Polski. Adrian Świderski, trójskoczek, ma już 36 lat. Mikołaj Czeronek (22 lata) został mistrzem Polski w biegu na 3000m z przeszkodami. No i ja. To wszyscy ze Śląska. W Suwałkach startowałem tylko na 200m. Kontuzje nie pozwoliły mi przygotować się do mojego koronnego dystansu. Tym występem chyba pożegnałem się z mistrzostwami Polski. Zrobiłem tam najlepszy wynik w sezonie, ale zabrakło, żeby awansować do finału. Przypomnę, że dwa lata temu zdobyłem złoto na 200m. No ale zdrowie już nie takie. Z przeciwnikami mogę walczyć i wygrywać, z organizmem trudniej.

Te kontuzje to coś poważnego?
Nie, zwyczajnie przewlekłe sprawy. Starość. Nawracają pewne urazy, które uniemożliwiają jakościowe, pełne treningi. Trzeba sobie z tym radzić. Nie dało rady się z tym uporać.

A z trenerów - kto pracuje jeszcze na chwałę Śląska?
Trener Czesław Kotwica zajmuje się rzutami. Andrzej Sieradzki to wieloboje i skoki. Marek Adamek opiekuje się średnio i długodystansowcami. Trener Józef Lisowski miał trzech zawodników, ale niedługo nie będzie miał chyba żadnego. Ja i Przeemek Waściński niedługo kończymy, a Mateusz Porożyński skupiony jest chyba bardziej na nauce (na stronie internetowej sekcji lekkoatletycznej Śląska wśród trenerów znajdują się jeszcze: Jadwiga Zajdel, Czesław Kotwica i kierownik sekcji Zbigniew Stankiewicz - przyp. JG). Wygląda więc na to, że jak ja skończę, to i trener Lisowski też skończy.

Nie kusi Pana, żeby jeszcze pobiec w zawodach w nowej hali lekkoatletycznej, która powstaje właśnie na Kłokoczycach?
Bardzo chciałbym tam wystartować, ale jeśli mam pół roku trenować, a potem pół roku leczyć kontuzję... Mam też dwójkę małych dzieci. Nie dam rady więc jeździć już tak na zgrupowania, a do biegów w hali trzeba się przygotować. Kusi mnie to, ale we Wrocławiu nie ma dziś warunków do treningów.

Teraz pomaga wojsko?
Tak, jestem wojskowym. W tej chwili należę do Centralnego Wojskowego Zespołu Sportowego, ale jeśli zakończę karierę, to chciałbym się przenieść do jednostki we Wrocławiu - jeśli będzie to możliwe.

W jakim stopniu Pan służy?
Kapral Krawczuk. Z wojskiem wiążę swoje przyszłość. Większość sportowców w CWZS to szeregowi. Bardziej doświadczeni - tak jak ja - dostają stopień kaprala. Legendą był oczywiście Piotr Małachowski, który odchodził z jednostki jako sierżant. To jednak rzecz jasna inny poziom sportowy.

Trudno Śląskowi przyciągnąć ostatnio dobrych sportowców. Paweł Fajdek mieszka rzut kamieniem od Wrocławia, a wybrał AZS AWF Katowice. To kwestia pieniędzy?
Niekoniecznie, bardziej infrastruktury. Tutaj nie ma gdzie trenować. To jest męczące. Tak jak ja rozpoczynam pracę z dziećmi, to mi wystarczy stadionik przy szkole, ale seniorzy... Na Witelona jest nowy obiekt AWF-u, jednak bieżnia ma tam 333m, łuki są ostrzejsze, trudno pobiec sprinterowi. Stadion olimpijski z 400-metrową bieżnią nie nadaje się do treningów. Może hala lekkoatletyczna coś zmieni. Pamiętam, że gdy ja zaczynałem trenować, to Wrocław był lekkoatletyczną potęgą. Teraz się to zmieniło.

Był Pan mistrzem świata w sztafecie w hali i rekordzistą świata. Kilka medali dużych imprez ma Pan w kolekcji. Da się z takiego biegania żyć? Coś odłożyć na później?
Jeśli co roku zdobywało się medale mistrzostw Europy, to ze stypendium ministerstwa można było się utrzymać. Dla mnie punktem zwrotnym były halowe mistrzostwa świata w Birmingham (2018), gdzie pobiliśmy rekord świata. Zarobiliśmy wówczas 40 tys. dolarów za złoto plus 50 tys. za rekord.

Jak to podzieliliście?
Te 40 tys. dolarów podzieliliśmy się z rezerwowymi. 50 tys. poszło na naszą czwórkę (Karol Zalewski, Rafał Omelko, Łukasz Krawczuk, Jakub Krzewina), ale każdy odpalił jeszcze część swojemu trenerowi.

Wiele razem oglądałem wasz start z Birmingham. Tam jest taka scena, jak na mecie cieszycie się ze złota, ale Pan w pewnym momencie zauważył, że pobiliście rekord. Zdziwiony krzyczy Pan do kolegów: „Rekord świata!”. Oni nie wiedzą o co chodzi na początku. Piękne to.
Przyjechaliśmy tam po srebrny medal. Zawsze tych Amerykanów uznaje się, że są poza zasięgiem. Jak wpadliśmy na metę, ogromnie się cieszyliśmy, a ja spojrzałem na telebim i zauważyłem chyba znaczek „WIR” (World Indoor Record - halowy rekord świata). Krzyknąłem właśnie - „Rekord świata!” Szok był jeszcze większy. Zresztą widać tam to nasze zdziwienie. Amerykanin Vernon Norwood odjechał na czwartej zmianie bardzo mocno. Kuba Krzewina biegł spokojnie, żeby nie dać sobie odebrać srebra, ale kiedy zobaczył, że rywal słabnie, to go podbudowało. Drapieżnik poczuł krew. No i na końcu tego Amerykanina przejechał. Norwood za mocno pobiegł pierwsze 200m i to go potem kosztowało. Zresztą zawsze łatwiej się goni, niż ucieka. Byliśmy więc w komfortowej sytuacji. Potem się śmialiśmy, że Norwoodowi powinniśmy kupić jakiś prezent, bo to on biegł także na ostatniej zmianie sztafety mieszanej na IO w Tokio, gdzie zdobyliśmy złoto.

Myśli Pan, że dało się więcej wycisnąć z kariery?
Czuję się spełnionym zawodnikiem. Jeśli na początku przygody z lekkoatletyką ktoś powiedziałby mi, że tyle osiągnę, to bym nie uwierzył. Marzenie każdego sportowca to medal olimpijski. Tego nie udało się osiągnąć, ale w Rio de Janeiro (2016) pobiegliśmy w finale (siódme miejsce – przyp. JG). To było piękne. Mam jednak kilka medali mistrzostw Europy, rekord świata... Nie byłem w Tokio i gdy oglądałem sztafetę mieszaną, która zdobywało złoto, to trochę mnie bolało, bo mogłem tam pojechać. Wówczas jednak zaczęły się moje kłopoty zdrowotne. Zabrakło mi medalu indywidualnego. W Pradze w 2015 roku byłem czwarty na halowych mistrzostwach Europy. Brąz zdobył wówczas Rafał Omelko, no i dzięki temu miał swój pierwszy medal. Zdobyliśmy jednak wówczas podium jako drużyna (srebro 4x400).

Przez kilkanaście lat trenował Pan pod okiem Józefa Lisowskiego. Jaki to szkoleniowiec?
Zmienił się przez ten czas. Gdy rozmawiam ze starszymi zawodnikami, to trzymał grupę silną ręką. U nas na początku też tak było. Potem trochę trener odpuścił, ale też wiele się pozmieniało w szkoleniu. Z czasem przestało się jeździć na obozy kadrowe z trenerem Lisowskim, tylko ze swoimi szkoleniowcami. Mieliśmy lepsze i gorsze momenty. Mam wrażenie, że im byłem starszy, tym więcej ze mną rozmawiał, liczył się z moimi uwagami. Pytał, co sądzę na dany temat. Wcześniej miałem niewiele do gadania. Zresztą przez pierwsze trzy lata moje postępy nie były zadowalające, ale ja mu ufałem. Miał przecież ogromne osiągnięcia. Po czwartym roku przyszedł pierwszy sukces - medal mistrzostw Polski. Marcin Marciniszyn - który także do końca kariery został z Józefem Lisowskim - mówił, że to jest jak w starym małżeństwie: raz się dogadujesz, raz nie, ale rozwodu nie ma.

W męskiej sztafecie brakuje ostatnio medali. Słychać opinie, że panowie powinni może iść drogą pań, które dużo częściej trenują razem pod okiem Aleksandra Matusińskiego.
Trudno powiedzieć. Gdy biliśmy halowy rekord świata każdy z nas trenował ze swoim trenerem. Nie jeździliśmy razem na obozy, ale napędzał nas wspólny cel. W sztafecie zawsze pojawiają się jakieś konflikty. Trzeba skupić się na celu - to daje efekty. My dzięki temu od 2014 do 2018 roku zawsze przywoziliśmy jakiś medal z międzynarodowej imprezy. Reguły zatem nie ma.

Chyba większy problem jest w tym, że mniej sprinterów aspiruje do tego, aby złamać barierę 45 sekund.
W męskiej sztafecie brakuje zaplecza, młodych zawodników, którzy aspirowaliby właśnie do złamania 45 sekund. Od 2014 roku mieliśmy tak naprawdę sześć osób na dobrym poziomie, które mogły biegać w sztafecie. Jeśli ktoś wypadał z kontuzją, to miał go kto zastąpić. Nie było imprezy, z której nie wracalibyśmy bez awansu do finału MŚ czy medalu ME. Przypadek Kuby Krzewiny pokazuje, jak ważne jest duża zaplecze. Kiedy był w gazie i formie, to był bardzo mocny. Kiedy wypadał, robiło się już trudniej. Właśnie w tym tkwi siła dziewczyn, że tam jest z kogo wybierać. Ostatnie mistrzostwa świata to była dopiero ich pierwsza impreza bez medalu.

Ta cała afera z Anną Kiełbasińską miała Pana zdaniem wpływ na wynik sztafety?
To, co się tam wydarzyło pierwszego dnia, jest przyczyną tego, że potem coś nie zadziałało. Konflikty zawsze były w sztafetach. Na mistrzowską imprezę jechało pięć, czasem nawet siedem osób, a na miejscu trener musi wybrać, kto biega. Zawsze ktoś będzie niezadowolony. Celem nadrzędnym jest jednak zdobycie medalu. Sztafety zawsze gwarantowały nam podium. Wiadomo, że każdy sportowiec musi być trochę egoistą. Im większe sukcesy, tym poczucie własnej wartości się zwiększa. W Eugene chodziło to, żeby oszczędzać siły na później. Poza tym, nie chcę nikogo oskarżać, ale ktoś nie dopilnował tam tych przepisów. Najważniejsze moim zdaniem jest to, że za dużo wyszło na zewnątrz. To powinno być rozwiązane w środku, a za dużo wyciekło do mediów.

Terminarz też był dziwny, żeby biec jednego dnia eliminacje i finał sztafety mieszanej.
Są takie zawody indywidualnie, ale w sztafetach nie przypominam sobie wcześniej takiej sytuacji. Mix jest świeża konkurencją. Organizatorzy nie do końca mają jeszcze pomysł na tę sztafetę. Na igrzyskach najmocniejsze reprezentacje nie wystawiły optymalnych składów, więc teraz to być może było takie rozwiązanie, any na bieżni pojawili się wszyscy najlepsi. Chodziło też o to, aby nie faworyzować sztafety amerykańskiej, bo oni mają w czym wybierać. Tam kto inny może biec w eliminacjach, a kto inny w finale. My za późno odkryliśmy ten zapis w regulaminie, że można dokonać tylko jednej zmqiny. Wyszło jak wyszło. Powtarzam - szkoda że to przedostało się na zewnątrz. Jeszcze trener się potem wypowiedział. Niepotrzebnie.

Panu też się zdarzały konflikty w sztafecie?
Tak. Na pierwszych młodzieżowych mistrzostwach Europy nie pobiegłem w finale sztafety 4x400. Trener postawił na zawodnika, który w eliminacjach biegał wolniej. Afer się jednak wtedy nie robiło.

Kto Pana zdaniem był największą gwiazdą MŚ w Eugene?
Paweł Fajdek za dwój piąty złoty medal, tyczkarz Mono Duplantis, Tobi Amusan - rekordzistka świata na 100m przez płotki i Sydney McLaughlin, która na 400m przez płotki pobiegła 50.68. To kosmiczny wynik. Nie widziałem tego w nocy na żywo. Musiałem obejrzeć powtórkę, żeby w to uwierzyć.

A my - jak wypadliśmy? Czy to nie jest początek końca naszych złotych czasów?
Tak to się może skończyć. PZLA za bardzo skupił się na swoich gwiazdach, a zaplecze zostało trochę zaniedbane. Od kilku lat jesteśmy na świecie wysoko, ale trzeba zwrócić uwagę, że Europejczycy - zwłaszcza w konkurencjach rzutowych - coraz częściej przegrywają ze sportowcami z innych kontynentów. Będzie nam - z Europy - coraz trudniej. Popatrzmy, ile lat mają dziś zawodnicy, którzy zdobywają dla nas medale? Mamy oczywiście wiele talentów, ale medal młodzieżowy nie gwarantuje nam potem sukcesów. Mam trochę obawy o kolejne nasze lata.

Zawodnicy też coraz głośniej krytykują PZLA. Wyraźnie słychać dziś głoś m.in. siedmioboistki Adrianny Sułek. Ma rację, czy przesadza?
Nie ma w tym żadnej przesady. Konflikty oczywiście zawsze się zdarzały, ale teraz tych głosów jest coraz więcej. Kszczotowi i Lewandowskiemu też na końcu nie układało się ze związkiem. Teraz Ada Sułek. Coraz więcej tego słyszymy, więc coś w tym musi być. Ja nie miałem problemów, ale widać, że coś się musi dziać, skoro sportowy mówią o tym otwarcie.

*ŁUKASZ KRAWCZUK (ur. 1989). Przez 14 lat trenował pod okiem Józefa Lisowskiego w Śląsku Wrocław. Halowy mistrz Europy z Belgradu (2017) w sztafecie 4x400, gdzie wraz z kolegami (Kozłowski, Krawczuk, Waściński, Omelko) uzyskał czas 3:06,99. Halowy mistrz świata 2018 i rekordzista świata z Birmingham - 3:01,77 (Zalewski, Omelko, Krawczuk, Krzewina). Wicemistrz Europy na otwartym stadionie z Amsterdamu (2016), a także z Hali w Pradze (2015). Brązowy medalista z ME w Zurychu (2014). Finalista IO w Rio de Janeiro (2016), gdzie polska sztafeta zajęła siódme miejsce (Krawczuk, Pietrzak, Krzewina, Omelko; 3:00,50). Indywidualnie - czwarty na HME w Pradze (2015; 46,31). Rekord życiowy: 45,65 (2014). Prywatnie - absolwent AWF we Wrocławiu. Mąż i ojciec dwójki małych dzieci.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska