Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

„Łucja z Lammermooru”, czyli uroda szaleństwa [RECENZJA]

Katarzyna Kaczorowska
Aleksandra Kubas-Kruk stworzyła kreację wybitną. Solistka naszej sceny obdarzona jest doskonałym sopranem koloraturowym
Aleksandra Kubas-Kruk stworzyła kreację wybitną. Solistka naszej sceny obdarzona jest doskonałym sopranem koloraturowym Marek Grotowski/Opera Wrocławska
Sobotnia premiera w Operze Wrocławskiej. Zachwycający śpiew i gra aktorska Aleksandry Kubas-Kruk

„Łucja z Lammermooru” Gaetano Donizettiego to długo oczekiwana premiera Opery Wrocławskiej. Właściwie nawet bardzo długo, bo ostatnia miała miejsce w 1957 roku i trudno w takiej sytuacji nie zrozumieć ogromnych oczekiwań widzów, którzy przyszli w sobotę do teatru.

Te oczekiwania spełnili śpiewacy, a szczególnie tytułowa Łucja – odtwórczyni tej roli Aleksandra Kubas-Kruk stworzyła kreację wybitną. Solistka naszej sceny, występująca też m.in. na deskach Teatru Bolszoj, obdarzona jest doskonałym sopranem koloraturowym, urodą i talentem aktorskim. Jej Łucja nie ginie w popisach technicznych, co niegdyś musiało kusić śpiewaczki. Jest na zmianę liryczna, dziewczęca, zakochana, zrozpaczona, zbuntowana, złamana i wreszcie hipnotyzuje widza niewyobrażalnie długą sceną szaleństwa. Sceną trudną, w której łatwo o banał i szarżowanie. Sceną, w której Donizetti pokazał, jak bardzo muzyką można poruszyć w nas najbardziej skrywane na co dzień emocje, co doskonale udało się Aleksandrze Kubas-Kruk.

Historia pięknej szlachcianki zakochanej z wzajemnością w odwiecznym wrogu jej rodziny, zmuszonej przez brata do poślubienia innego, co przypłaca nie tylko obłędem, ale też tragedią – zabija niekochanego męża, a potem siebie - to właściwie ideał dramatu operowego. Jest w tej operze romantycznej wszystko: zbrodnia, namiętność, zdrada, intryga, w oczywisty sposób nawiązująca do „Romea i Julii” Szekspira (choć librecista Salvatore Cammarano oparł się na powieści Waltera Scotta, mistrza prozy w stylu gotyckim). Jest ogrom wspaniałej muzyki, będącej szczytowym osiągnięciem belcanta. Są wybitne arie, duety i genialny sekstet „Chi mi frena in tal momento”, zamykający scenę ślubu Łucji. Jest też pokusa, by interpretować, choć uczciwie mówiąc, przy takim zagęszczeniu emocji w samej muzyce już właściwie nie ma sensu szukać kolejnych den psychologicznych.

Anette Leistenschneider postanowiła Łucję umieścić trochę pomiędzy epokami i czasami. Z jednej strony mamy dość ciężką scenografię, czyli zamek rodzinny dziewczyny. Z drugiej industrialny loft, który tego zamku jest wnętrzem. Śpiewacy ubrani są i współcześnie, i nieco historyzująco. Bogaty Lord Artur Bucklaw (Łukasz Gaj, brawa dla tych, którzy go rozpoznają od razu, ja nie poznałam, hiszpański wąsik potrafi zmienić człowieka wręcz niewiarygodnie) wkraczający na scenę w futrze do kostek, rzucający w tłum gości weselnych plikiem banknotów, wygląda jak nie przymierzając, kolejna wersja Ala Capone. Brakowało mu tylko złotego łańcucha na piersi dla pełnego obrazu. Chór w szarych garniturach i kostiumach u pań ma kojarzyć się z korporacją, w której oczywiście najważniejsze są pieniądze.

Taki był zresztą zamysł reżyserki – pokazać to, że w epoce industrialnej, i w jej początkach przypadających na czas powstania „Łucji”, i dzisiaj wszystkim rządzi mamona. To dla pieniędzy brat niszczy siostrę, depcząc jej uczucia. Sęk tylko w tym, że to nie jest wynalazek epoki przemysłowej. Interesy dynastyczne, małżeństwa z rozsądku i dla pozycji, łowcy posagów – te zjawiska i kryjące się za nimi dramaty towarzyszyły ludzkości od zarania, a nie tylko od momentu, kiedy Fenicjanie wymyślili pieniądze i parę grepsów na scenie to trochę mało.
Podkreślę jednak, tak jak mam poczucie niedosytu z samej realizacji scenicznej, tak jestem pełna uznania dla artystów, którzy wystąpili w sobotę. I Nicolay Dorozhkin, nieszczęsny kochanek Łucji, i Mariusz Godlewski, jej okrutny brat, i Jadwiga Postrożna jako powiernica, Tomasz Raff w roli Rajmunda, i Aleksander Zuchowicz jako intrygant Norman – wszyscy śpiewają świetnie. Podobnie zresztą jak chór. Wielkie brawa należą się też Tomaszowi Witkowi, fleciście, który prowadzi muzycznie scenę szaleństwa Łucji.

Chciałabym, że tę operę zespół wrocławski nagrał, tak jak „Joannę d’Arc” Verdiego. Do słuchania ta realizacja jest rewelacyjna. To oglądania – dyskusyjna, choć podkreślę, śpiewacy dali z siebie wszystko. Również aktorsko.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska