Jednak kiedy amerykańska formacja Living Colour wydała w 1988 r. debiutancki album "Vivid", nic nie było tak oczywiste. Crossoverowy koktail Mołotowa złożony z hard rocka, funku, jazzu, bluesa i hip-hopu dostał nagrody Grammy i MTV, a potem utorował drogę nu metalowi Korna i rapcore'owi Rage Againts The Machine. O tym, że ten koktail wciąż brzmi znakomicie można było przekonać się w ubiegłą środę podczas wrocławskiego koncertu Living Colour w klubie Alibi. Z dwugodzinnego występu pionierów funk metalu zadowoleni wyszli też starsi fani (a przekrój wiekowy wśród publiczności był spory ) - mimo że zespół promował we Wrocławiu najnowszą płytę "The Chair In The Doorway" (2009), nie obyło się bez ich pierwszych przebojów od "Funny Vibe" po "Cult Of Personality".
Zaczęło się kompozycją "Ignorance Is Bliss" z trzeciego krążka "Stain" (1993), potem zagrali m.in. "Funny Vibe", "Middle Man" i "Glamour Boys" z debiutanckiego albumu. Porcja eklektycznych dźwięków (wokalista Corey Glover potrafi gładko przejść od melorecytacji do brzmienia a la Brian Johnson z AC/DC, by po chwili przypominać soulowego wokalistę Anthony'ego Hamiltona) nie sprawiała wrażenia chaosu, ale przemyślanej układanki, w której wszystkie elementy świetnie do siebie pasują.
Jednak kiedy w 1984 r. gitarzysta Vernon Reid założył w Nowym Jorku Living Colour, na muzycznej scenie były zaledwie dwie grupy złożone z Afroamerykanów, które grając ciężkie brzmienia odniosły sukces - Bad Brains i Fishbone. Jako że czarnoskórzy rockmani wciąż byli rzadkością, a ci, którzy grali, korzystali zwykle z wielu muzycznych wpływów, dziennikarze postanowili wrzucić ich do jednej szuflady z napisem "black rock". Nie wszystkie stacje radiowe wiedziały, co z tymi grupami zrobić - ze względu na wszechstronność nie pasowały do żadnego muzycznego formatu. I nie wszyscy promotorzy koncertów wiedzieli, na jakie festiwale grupy zapraszać w obawie przed niespójnym line-upem.
Na kolejnym krążku zespół spojrzy krytycznie na politykę Baracka Obamy
Wydawało się, że niektórzy zapomnieli, że to biały "król rock & rolla" Elvis Presley zrzynał od czarnoskórego Little Richarda. Living Colour nie omieszkali o tym fakcie przypomnieć na drugiej płycie "Time's Up" w utworze "Elvis Is Dead", w którym pojawił się gościnnie sam Little Richard. We wrocławskim Alibi fani głośno skandowali wraz z Coreyem Gloverem słowa piosenki. Swoje pięć minut mieli też basista Doug Wimbish, kiedy wyszedł do publiczności podczas utworu "Bi", i perkusista Will Calhoun, kiedy zagrał fantastyczne solo przy pomocy fluorescencyjnych pałeczek. Zespół bisował kilkukrotnie - na koniec wybrzmiał m.in. największy ich przebój - "Cult Of Personality". Swoim pierwszym wrocławskim koncertem Living Colour potwierdzili status muzycznej legendy. Na szczęście nie tej w rodzaju kiepskich na żywo i zakurzonych.
Na koniec warto jeszcze zwrócić uwagę na polityczny przekaz zespołu. I w tym względzie też nic przez lata się nie zmieniło. Bo Living Colour od początku kariery monitorowali otaczającą ich socjopolityczną rzeczywistość. Kiedyś zapraszali do współpracy sympatyzującego z Czarnymi Panterami rapera Chucka D z Public Enemy i wykorzystali w piosence fragment przemówienia Malcolma X - radykalnego przywódcy ruchu afro-amerykańskiego. Potem śpiewali o ataku na World Trade Center i ofiarach huraganu Katrina. A w Alibi jeden z utworów dedykowali ofiarom wycieku ropy w Zatoce Meksykańskiej. Na kolejnym krążku, który, jak zapowiada Reid, ma ukazać się w 2011 roku, zespół spojrzy krytycznie na politykę Obamy.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?