Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kupujmy w małych sklepikach, póki nie wyginęły jak dinozaury

Maciej Sas
Maciej Sas
Premiera nowego, lokalnego wina
Premiera nowego, lokalnego wina Piotr Grudziński
Sobótka ma sklep, w którym można kupić tylko to, co zostało wyprodukowane w tej gminie i w sąsiadujących z nią. Karnice pod Żmigrodem to miejsce, gdzie w tę sobotę odbędzie się po raz kolejny wielkie Ogórkorwanie, na którym pojawią się wyłącznie producenci żywności z tamtej okolicy. Popularne hasło „Kupuj od sąsiada” ma na Dolnym Śląsku coraz więcej zwolenników. Słusznie, bo robiąc zakupy, decydujemy o tym, jak wygląda świat wokół nas.

Biżuteria, ubrania, wino, piwo, soki i słodycze – jak w każdym sklepie, tak i w tym wszystko to znajdziemy na półkach. Jednak tu, jak rzadko gdzie obowiązują bardzo restrykcyjne zasady, jeśli chodzi o dobór towarów. – W sklepie Ślężańskim mamy wyłącznie rzeczy wyprodukowane pod Ślężą, a więc pochodzące z gminy Sobótka i z ościennych, które należą do masywu. Na pewno nie kupi pan tu niczego z Chin – uśmiecha się Piotr Grudziński, współwłaściciel niewielkiego sklepiku przy rynku w Sobótce.
Nie samym zyskiem żyje człowiek...
Z czysto ekonomicznego punktu widzenia takie przedsięwzięcia wydają się mało rozsądne – w końcu zwykle liczyć się tylko zysk. Pan Piotr przyznaje, że istotnie – nie jest to najbardziej dochodowy biznes na świecie. Ale prowadzi go razem z żoną z innych powodów. – Ludzie, którzy podejmują się otwierania takich interesów (nie mówię tylko o nas, ale też o winiarniach, browarach, manufakturach czy producentach rolnych, którzy starają się wytwarzać coś w sposób naturalny) bardziej robią to z pasji i powołania niż z biznesowych pobudek – przyznaje. – Gdyby cały ten czas poświęcić na czysty biznes, można by zarobić więcej. Ale nam chodzi o zachowanie rozsądku, znalezienie złotego środka w szczęśliwym życiu i robienie przy okazji czegoś dla lokalnej społeczności. To nasz świadomy wybór – podkreśla.
Jak mówi, im dłużej sklep działa, tym bardziej wszystko zaczyna się to opłacać, bo ludzie doceniają to, że tu ważne są lokalność, lojalność i niepowtarzalność. Ale to w takich miejscach powstają też więzi inne niż tylko handlowe. Ten mały sklepik pełni też funkcję informacji turystycznej, miejsca spotkań, skarbnicy pomysłów itd.
– Sklepów i producentów rolnych są setki. Podobnie jak towarów na półkach wielkich marketów. Ale systematycznie rośnie grupa ludzi, która wybiera świadomie. I to głównie oni przychodzą do miejsc takich, jak nasze – tłumaczy.
Właściciele czujnie przyglądają się miejscowym producentom, tworząc z nimi jeden organizm działający na potrzeby lokalnej społeczności. Jedni sprzedają tu coś, by dotrzeć do nowych klientów, których dużą część stanowią turyści, inni dywersyfikują rynki zbytu swoich miodów, serów, czy ubrań z symbolem Ślęży. Ale są i tacy, którzy wcześniej nie sprzedawali tego, co wytworzyli, bo nie mają firmy. Dzięki lokalnym więzom porozumieli się i mogą zarabiać na tym, co wyprodukowali.
– Dzięki takim dobrosąsiedzkim więzom mamy też lokalną grupę sąsiedzką, która walutę zamieniła na produkty czy usługi. Wymieniamy się więc różnymi dobrami, a więc np. ja coś zrobię dla ciebie, ty – dla mnie. Funkcjonuje również tak zwany bank przysług, w ramach którego ktoś, kto ma np. dużo kiszonek i wymienia się z kimś innym na jego miody – opowiada Piotr Grudziński. I wszyscy pilnują, by ktoś spoza ich terenu nie próbował wpuścić na rynek jakiejś pozaślężańskiej podróbki.

Dzięki takim dobrosąsiedzkim więzom mamy też lokalną grupę sąsiedzką, która walutę zamieniła na produkty czy usługi. Wymieniamy się więc różnymi dobrami, a więc np. ja coś zrobię dla ciebie, ty – dla mnie. Funkcjonuje również tak zwany bank przysług, w ramach którego ktoś, kto ma np. dużo kiszonek i wymienia się z kimś innym na jego miody

– Zachowujemy się lojalnie wobec lokalny wytwórców. I mimo że mamy dużo propozycji na zintensyfikowanie różnych pomysłów, to rezygnujemy z nich. Dlaczego? Bo przez to nasz sklep straciłby sens działania. Nie możemy przejść na stronę czystej komercji – mówi z przekonaniem współwłaściciel Ślężańskiego. Dzięki takiemu podejściu działający od niespełna 3 lat sklep otrzymał już kilka prestiżowych nagród i wyróżnień.

Dobre, bo nasze
Więzy lokalne, lojalność i dogmatyczne podejście do robienia zakupów są też znakiem rozpoznawczym rodzinnej firmy Kiszonki Sznajderów z Doliny Baryczy. Emilia Sznajder-Chmura, jej współwłaścicielka zwraca uwagę przede wszystkim na to, że świadome kupowanie to nie tylko zwracanie uwagi na to, co to za produkt (czyli czytanie etykiety ze składem), ale też sprawdzanie, skąd towar pochodzi.
– W dużych sieciach ta informacja jest często niejasna, bo czytamy: „Jest wyprodukowane dla…” i nie ma śladu po producencie – mówi pani Emilia. – Zachęcamy więc ludzi do tego, by świadomie dysponowali własnym budżetem. Każdy ma wpływ na to, jak wygląda świat wokół niego, bo przecież kupując, codziennie głosujemy portfelem. To, co wspieram moimi złotówkami, będzie się rozwijać. Jeżeli więc będę wspierać produkty z zagranicy, a nie będę zwracać uwagi na to, czy kupowane przeze mnie ziemniaki pochodzą z Izraela, Maroka, czy z Polski, czy z Dolnego Śląska, to być może niebawem nasi rolnicy zupełnie przestaną warzywa uprawiać – nie pozostawia wątpliwości.
Poza tym, jeśli kupuję od sąsiada, którego znam, czy producenta z sąsiedniej miejscowości, a nie od przypadkowych, anonimowych osób, to jeśli mi będzie smakowało, będę wiedzieć, gdzie mam po to wrócić. Jak dodaje pani Emilia, wielu rolników robi różne festiwale, pojawia się na lokalnych imprezach, w małych sklepach, ale nie uświadczymy ich produktów w wielkich sklepach sieciowych.
– Na szczęście u nas są jeszcze małe, rodzinne sklepiki, bo np. w Niemczech ich już nie ma w ogóle. Tam działają właściwie już tylko duże dyskonty – podkreśla.
Jej zdaniem w zabijaniu lokalności wielki udział mają agresywne reklamy, przekonujące sloganami typu: „Nie bądź idiotą – kupuj taniej” i tym, że żyjemy w globalnej wiosce, więc nieważne, skąd pochodzą kupowane towary. A potem kupujemy szczypiorek z Kenii, chcąc być „eko”, albo kaszę gryczaną prosto z... Chin. – Nawet jeśli ta kasza pochodzi z farmy ekologicznej, a wszystko będzie z certyfikatem, to sam ślad węglowy, jaki zostawimy w transporcie niweluje cały wpływ tego – tłumaczy.

Tanie mięso jedzą psy[b]
Poza tym, jak przekonuje, czepianie się najniższej ceny nie ma sensu. Jak mówi, często ludzie oburzają się, odwiedzając gospodarstwo rolne Sznajderów, że u nich kilogram ogórków do kiszenia kosztuje 6 zł, podczas gdy te z supermarkecie są po dwa złote. – Ale nas zerwanie kilograma kosztuje 1,5 złotego, nie mamy więc szans, by sprzedać po dwa. Ważniejsze jest jednak coś innego: uprawiamy tradycyjne odmiany nadające się do kiszenia. Marketowe zwykle w ogóle się do tego nie nadają – zapewnia.
Dlaczego? Bo jak mówi, powstała zupełnie nowa, genetycznie zmodyfikowana odmiana ogórków partenokarpiczych, czyli takich, które nie wymagają pszczół, by każdy kwiat mógł owocować. Plon jest dwa razy większy, ogórki są odporne na choroby, nie przerastają, są wręcz instagramowo śliczne. Nie pęcznieją, nie są grube, nie są krzywe, a nawet jeśli rosną większe, są ładne. – Świat oszalał na ich punkcie! Producenci również, bo skoro mają coś, czemu nie muszą poświęcać tyle uwagi i energii, a one dają dwa razy większy zysk, to każdy chce je uprawiać. Ale one mają jedną, ważną wadę: kompletnie nie nadają się do kiszenia! Po tygodniu do miesiąca wszystko zmienia się ciapę, miazgę. Mutacja genetyczna sprawiła, że takie ogórki są krótkotrwałe, nie przetrwają kiszenia – wyjaśnia współwłaścicielka rodzinnego, ogórkowego gospodarstwa. .
Jak dodaje, oni też posiali poletko kontrolne obok innych. Dbali o wszystkie tak samo. Zebrali, zakisili, a gdy po miesiącu otworzyli słoiki, w środku znaleźli bezużyteczną papkę. – Wielu ludzi też się na to nabrało, więc teraz kupują już tylko u nas albo u innych, którzy uprawiają stare, sprawdzone odmiany – uśmiecha się Emilia Sznajder-Chmura. Nie darmo nasze babcie mawiały: tanie mięso jedzą psy...
[b]Klienci kochają lokalność

Piotr Grudziński podkreśla, że Ślężański to nie tylko sklep, ale też idea. Dzięki dogmatycznemu podejściu do lokalności udało się dochować sporego grona stałych klientów. Przesyłki zapakowane w sklepie są regularnie wysyłane do takich, którzy pojawili się w Sobótce, a mieszkają za granicą. Najdalej produkty spod Ślęży trafiały do Argentyny.

Dzięki dogmatycznemu podejściu do lokalności udało się dochować sporego grona stałych klientów. Przesyłki zapakowane w sklepie są regularnie wysyłane do takich, którzy pojawili się w Sobótce, a mieszkają za granicą. Najdalej produkty spod Ślęży trafiały do Argentyny.

– Poza tym w czasach przedcovidowych mieszkało u nas liczne grono Koreańczyków, którzy budowali fabryki pod Wrocławiem. O dziwo, mieli swoje ulubione produkty od nas, szczególnie zioła, nasiona czy oleje. Mamy jednego klienta z Południowej Korei, inżyniera pracującego tu przez kilka lat, który regularnie zamawia u nas przesyłki – mówi pan Piotr.
Sama wysyłka kosztuje dwa razy więcej niż produkty, ale są w środku, ale taki kontakt jest bardzo cenny, bo pokazuje, ze filozofia działania się sprawdziła. – To jest zabawne, ale pokazuje, że lokalność jest doceniana, nawet jeśli trzeba zapłacić absurdalną kwotę za przesyłkę, bo człowiek zamawia coś za 60 złotych, a wysłanie tego kosztuje 150 złotych. Ale w końcu klient nasz pan – pointuje współwłaściciel Ślężańskiego.

Czy ta ryba jest z Doliny Baryczy?
Co ważne, racjonalizm zakupowy działa w dwie strony – lokalne restauracje kupują od Sznajderów ich kiszonki, ale oni też robiąc zakupy, wszystko, co się da znajdują u wyłącznie sąsiadów. Sól do kiszenia? Tylko kłodawska, kamienna. – Żadna modna himalajska, która jest kilka razy droższa. Ktoś może powiedzieć: „No tak, Sznajderowie oszczędzają”. Ale sól kłodawska powstała w tym samym okresie co himalajska i ma dokładnie taki sam skład, wartości i właściwości jak tamta. Tyle że kłodawska ma słabszy piar – uśmiecha się Emilia Sznajder-Chmura.
Uczestnicząc w różnych imprezach, swoje produkty pakują nie do plastikowych worków sprowadzanych z Chin, ale do płóciennych toreb produkowanych przez małą firmę dziewiarską ze Żmigrodu.
„Dogmat o lokalności” obowiązuje też w czasie dorocznego Ogórkorwania – firmowej imprezy Kiszonek Sznajderów, które odbywa się właśnie w tę sobotę, czyli 21 sierpnia w godzinach od 12 do 17 w ich rodzinnych Karnicach koło Żmigrodu. Integralną, ważną jej częścią jest Ogórkowy Targ Rolny, na którym ma gościć ok. 40 różnych producentów.
– Mnóstwo wystawców chce do nas przyjechać, ale ja ich starannie selekcjonuję – nie zostawia wątpliwości pani Emilia. Każdy, kto chce sprzedawać chińskie zabawki czy soki, napoje, lody i inne produkty spoza Doliny Baryczy czy Krainy Wzgórz Trzebnickich, jest od razu odrzucany. – Będą za to np. lody z Doliny Baryczy, Podniebne Smaki. Oni specjalnie dla nas przygotowują lody ogórkowe. Przyjedzie również pani, która mieszka niedaleko i szyje maskotki. Ale nie będzie sprzedawała Minionków czy postaci z bajek Disneya. U nas będą warzywa i zwierzęta, które występują w Dolinie Baryczy – podkreśla organizatorka.
Stoiska gastronomiczne? Wyłącznie lokalne. Dlatego pani, która chciała sprzedawać łososie pstrągi i dorsze nie zyskała przychylności. Dlaczego? Bo przecież w Stawach Milickich takie nie pływają. Są za to karpie, sumy i sandacze. I takich ryb z miejscowych food trucków będzie można spróbować. Nawet woda mineralna musi być miejscowa. Dlatego każdy, kto chce ją sprzedawać, musi się zaopatrywać w małej rozlewni wód Marton – oczywiście ze Żmigrodu.

Stoiska gastronomiczne? Wyłącznie lokalne. Dlatego pani, która chciała sprzedawać łososie pstrągi i dorsze nie zyskała przychylności. Dlaczego? Bo przecież w Stawach Milickich takie nie pływają. Są za to karpie, sumy i sandacze. I takich ryb z miejscowych food trucków będzie można spróbować.

– Kupujecie u lokalnych, póki jeszcze są! Bo oni wyginą, jak kiedyś dinozaury – jeśli tylko przestaniemy ich zauważać i u nich kupować – apeluje pani Emilia. – Bo ludzie słuchają krzykliwych haseł. Ja nie zainwestuję miliona w reklamę telewizyjna, ale mogę zrobić Ogórkorwanie, na którym wszyscy lokalni producenci są moimi najprawdziwszymi VIP-ami – zapewnia.

Zabawa bez globalizmu
Wszelkie atrakcje będą miejscowe: warsztaty dotyczące produkowania z mąki organizuje pobliski Młyn Skokowa, o życiu pszczół opowie Jerzy Nawara z pasieki Zuzia, który przyjedzie tam ze specjalnym, szklanym ulem. Każdy będzie więc mógł zobaczyć, jak wygląda życie pszczelej rodziny.
Opłaty? Do tej pory wszystko było za darmo, ale impreza się rozrosła – trzeba mieć parkingowych, toalety, zapłacić za wynajęcie ścierniska. Wystawcy robią więc składkę – ile kto może, by solidarnie pokryć koszty (w sumie to 2,5 tys. zł).
Największa atrakcją jest lot „samolotem ogórkowym” – tam obowiązuje selekcja, bo chętnych jest znacznie więcej niż miejsc: trzeba wykupić cegiełkę wartą 5 zł. Cały dochód jest [przeznaczony na wsparcie Kuby Żupińskiego z Barkówka – chłopca, który rok temu uszkodził kręgosłup w czasie zabawy w dmuchanym, przydomowym basenie.
A sam „ogórkowy samolot” to tak naprawdę… kombajn do zbierania ogórków. Holowany przez ciągnik, ma dwa skrzydła – po 10 osób leży na każdym, zbierając na leżąco zielone warzywa. Emilia Sznajder-Chmura dodaje jeszcze jedno: nie będzie wielkich, plastikowych dmuchanych zamków czy trampolin. – Za to z 50 beli słomy i 200 snopków budujemy ogromny, słomiany tor przeszkód, plac zabaw oraz ściankę wspinaczkową. Poza tym wydrążyliśmy koparką wielka kałużę błotną ze zjeżdżalnią – do której dwa wozy strażackie naleją wody, a potem pomogą się umyć z błota. Już zapowiedziało się wielu gości – nawet z dmuchanymi kołami – śmieje się „dyktatorka” Ogórkorwania. Oczywiście i słoma, i strażacy są z okolicy Żmigrodu… Ważne jest jeszcze coś: na miejscu nie wolno palić papierosów (ani lokalnych, ani żadnych innych) i przywozić dużych psów.

Budowanie wspólnoty, której nam brakuje
Właściwie jakie znaczenie ma kupowanie od sąsiada, zamiast od kogoś anonimowego w supermarkecie? Prof. Agata Gąsiorowska, psycholog z Uniwersytetu SWPS we Wrocławiu, specjalistka psychologii ekonomicznej i zachowań konsumenckich mówi, że można to zjawisko traktować dwupoziomowo.
– Pierwszy poziom to zakupy u sąsiada, który coś konkretnego produkuje, czyli sytuacja, w której mam do wyboru np. ogórki wyhodowane przez niego albo takie od kogoś zupełnie obcego. Wiele osób stwierdzi, że woli od sąsiada. Dlaczego? Bo wiedzą, skąd te ogórki pochodzą. Poza tym nie działamy w tym przypadku wyłącznie na rzecz własnego interesu, jakby to było kupując od kogoś przypadkowego, ale także na korzyść tego sąsiada, bo to u niego zostawiamy nasze pieniądze. Tym samym, nawiązujemy również relacje społeczne, nie tylko czysto biznesowe i budujemy jakiś rodzaj wspólnoty – wyjaśnia.

Pierwszy poziom to zakupy u sąsiada, który coś konkretnego produkuje, czyli sytuacja, w której mam do wyboru np. ogórki wyhodowane przez niego albo takie od kogoś zupełnie obcego. Wiele osób stwierdzi, że woli od sąsiada. Dlaczego? Bo wiedzą, skąd te ogórki pochodzą. Poza tym nie działamy w tym przypadku wyłącznie na rzecz własnego interesu, jakby to było kupując od kogoś przypadkowego, ale także na korzyść tego sąsiada, bo to u niego zostawiamy nasze pieniądze. Tym samym, nawiązujemy również relacje społeczne, nie tylko czysto biznesowe i budujemy jakiś rodzaj wspólnoty

Badaczka z Uniwersytetu SWPS podkreśla, że jeżeli takie rzeczy dzieją się na wsi, jest to zwykle zupełnie naturalne. Jeśli jednak dotyczy to miasta, rzecz jest bardzo cenna, bo to buduje wspólnotę, której nam bardzo brakuje!
Według pani profesor kolejną ważną rzeczą w takim kupowaniu jest działanie rozmaitych grup lokalnych zakupowych, w których ludzie ogłaszają, że mają rzeczy, które są im zbędne, ale pełnowartościowe. Zamierzają je wystawić na internetowej platformie handlowej, ale zanim tak zrobią, ogłaszają, że dla sąsiada z osiedla są gotowi mocno obniżyć cenę albo wymienić się w barterze.
Często na takich grupach można znaleźć ogłoszenia typu: „Mam do oddania szafkę. Stoi przed domem – można zabrać, zanim ją wyrzucę”. To jest świetne z dwóch powodów. Po pierwsze, buduje wspólnotę, o której była mowa wcześniej. Po drugie, ogranicza konsumpcję nowych produktów, czyli ograniczamy produkcję i – co za tym idzie – wykorzystywanie cennych zasobów naszej planety.
Skoro to jest tak oczywiste, dlaczego nie jest powszechnie wykorzystywane?
– Prawdopodobnie dzieje się tak dlatego, że posługując się pieniędzmi i będąc w sytuacji kupowania i sprzedawania, zachłysnęliśmy się tym, że jesteśmy wtedy anonimowi: ja płacę, ja wymagam. Nie jest to powiązanie z żadnym wysiłkiem z mojej strony, z żadnym własnym wkładem energii – kupuję i znikam – mówi prof. Gąsiorowska. – Tak jest w anonimowym supermarkecie: nie interesuje mnie to, kto mi sprzedaje, często nawet kto wyprodukował. Po prostu dostaję coś, płacę i więcej cała ta sytuacja już mnie nic nie obchodzi.
Psycholog zaznacza, że jeżeli jesteśmy skupieni wyłącznie na swoich potrzebach, to takie warunki są dla nas komfortowe. Jeżeli jednak wyjdziemy poza sferę własnych potrzeb i pomyślimy też o społeczności, w której żyjemy, wtedy kupowanie od sąsiadów nabiera znacznie większego sensu.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska