Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kobieta, która odkryła wielkie fałszerstwo (ROZMOWA)

Robert Migdał
Daniela Stankiewicz, konserwator sztuki
Daniela Stankiewicz, konserwator sztuki Janusz Wójtowicz
Rozmowa z Danielą Stankiewicz, konserwatorem sztuki, która w 1961 roku, dzięki prowadzonemu na własną rękę śledztwu i wnikliwym badaniom, odkryła fałszerstwo "Madonny pod jodłami" Lucasa Cranacha

Jak to się stało, że "Madonna pod jodłami" trafiła do Pani?
Pracowałam wtedy w Muzeum Śląskim we Wrocławiu, obecnym Muzeum Narodowym, jako konserwator sztuki. W wielkiej tajemnicy obraz przyniósł do mnie pracownik Muzeum Archidiecezjalnego. Na wstępie zaznaczył: "To jest bardzo cenny obraz. To Cranach, nasz skarb" - mówił pełen emocji. Poprosił, żebym usunęła pęknięcia, m.in. na twarzy Madonny, bo jakieś francuskie wydawnictwo zwróciło się do nich z prośbą o zdjęcie "Madonny pod jodłami", ponieważ przygotowywali książkę o dziełach Cranacha.

I kiedy zobaczyła Pani ten skarb?
Jaki skarb? Na pierwszy rzut oka widziałam, że to jakaś marna kopia. I powiedziałam: "To nie może być Cranach". Pracownik Muzeum Archidie-cezjalnego obruszył się, że ktoś mówić takie bluźnierstwa, ale obraz do konserwacji zostawił.

Nie wiedzieli, że to podróbka?
Nie, ale im się nie dziwię. Obraz nie wisiał ani w Muzeum Archidiecezjalnym, ani w katedrze, ani w kaplicy, tylko w pałacu biskupim. Na odwrocie obrazu było napisane po łacinie, że "to przesławne dzieło Cranacha zostaje dane do prywatnej adoracji biskupowi Milikowi, który pełnił wtedy funkcję ordynariusza". I dlatego został powieszony w pałacu biskupim, w takim saloniku reprezentacyjnym. Nikt się tym obrazem po wojnie nie interesował - czy to oryginał, czy kopia. Obraz dla księży to był obraz, wisiał, to wisiał.

14 lat wisiał w spokoju, póki nie przyszła ta prośba z Francji o zdjęcie do monografii i póki nie trafił na Pani wprawne oko. Fałszerstwo odkrywała Pani tygodniami, na własną rękę.
Bo mnie poproszono o renowację obrazu, a nie o jego zbadanie - czy to kopia, czy oryginał. Wykonałam oczywiście te zabiegi, o które mnie proszono: uzupełniłam zniszczenia, pęknięcia wyretuszowałam, a z drugiej strony cały czas badałam, porównywałam. Odszukałam przedwojenne zdjęcia "Madonny..." i porównywałam każdy szczegół. No i się zaczęło. Bo w mojej pracy ma się "to oko tak ustawione", że widzi się jaki obraz, z jakiego okresu może pochodzić. Inaczej wygląda obraz stary, inaczej ten malowany później. Ma inną budowę, koloryt. Każdy konserwator to od razu widzi.

Co według Pani było nie tak?
A od czego zacząć? Nic się nie zgadzało. Po pierwsze obraz został namalowany na desce pochodzącej ze starego tryptyku. Na dodatek było to drewno iglaste, najprawdopodobniej świerk albo jodła. Natomiast wiedziałam, że oryginał był malowany na drewnie liściastym, na lipie. Już sama deska mówiła sama za siebie: Cranach nie mógł namalować obrazu na gotyckim fragmencie starego dzieła sztuki. Bo w jego czasach nie było tak zniszczonych tryptyków, żeby je wykorzystywać do wykonania innych obrazów. Zresztą, w czasach Cranacha były odpowiednie zobowiązania - malarz nie mógł malować na byle czym. Tworzył na desce, którą odpowiednio przygotował. I dlatego te obrazy, mimo wielu lat, są tak trwałe. Zresztą, nawet bez kontroli, każdy szanujący się malarz, a takim z pewnością był Cranach, dbał o to, żeby podłoże malarskie było odpowiednio przygotowane.

Fałszerze znali się na rzeczy, dlatego wzięli starą deskę.
Ci, co się nie znają, powiedzą: "Deska stara, więc o co chodzi?". Mogli nawet drewno zbadać i stwierdzić, że jest wiekowe. Poza tym znalazł tryptyk, w którym deseczki, tak jak w oryginale, były ułożone poziomo. Dlatego na kopii, tak jak na oryginalnym dziele, było widać spoiny w miejscu klejenia desek. Ale kiedy wymierzyłam odległości i miejsca przebiegania spoin na oryginale i kopii, to okazało się, że są inne - pęknięcia w innych miejscach przechodziły.

Ale najbardziej zaniepokoił Panią sam obraz.
Od razu było widać, że to nie Cranach. Po pierwsze: inna technika malowania. Cranach malował etapowo - najpierw kładł temperę, potem robił laserunki z żywicami, z olejem. Głębia koloru powstawała poprzez nałożenie kolejnych warstw farby. I jedna warstwa z drugą współpracowała. Natomiast widać, że fałszerze mieszali farby na palecie, metodą współczesną. Poza tym na oryginale była widoczna bardzo delikatna i regularna siateczka pęknięć, natomiast na kopii siatka pęknięć była widoczna na twarzy i te pęknięcia były duże, szerokie - typowe dla współczesnego malarstwa.

Poza tym kopia była namalowana kanciasto, postaci są sztuczne.
Bardzo. Uchwycić to, w jaki sposób "Madonna..." patrzy na Dzieciątko, to trzeba mieć wielki talent plastyczny. Na prawdziwym obrazie uśmiech Maryi jest delikatny, cały wyraz jej twarzy jest pogodny, radosny. A w kopii - smutek. Oczy są malowane w sposób toporny, widać, że inną techniką, innymi farbami. Ale i tak uważam, że jak na możliwości tych fałszerzy byli świetnymi kopistami. Naprawdę wszystko jest "cranachowskie", tylko pędzla nie ma tam "cranachowskiego".

Jezus też inaczej wygląda na kopii, a inaczej na oryginale.
Na kopii ma ściągniętą buzię. Jest nieprzyjemny. A ten Jego nos! Jego buzia! Muszę przyznać, że u Cranacha Dzieciątko jest fatalnie namalowane, jeżeli chodzi o anatomię. Ale on tak malował: Madonna była zawsze zjawiskowa, a już Jezus był traktowany przez malarza "po macoszemu". Maryja była ważniejsza. A na kopii? Maryja to dramat!

I te szczegóły - frędzelki, pierścień, poduszka, na której Jezus leży.
Jedna wielka rozpacz. Włosy Madonny czy niteczki z poduszki - jak podawali niemieccy autorzy przedwojennych opracowań - były malowane delikatnie. Pierścień był ozdobiony na oryginale złotą farbą, a na kopii zobaczyłam jakieś maźnięcie żółtą farbą. Poza tym na pierścieniu u Cranacha były napisane jego inicjały: "L" i "C", które można było doczytać w lustrzanym odbiciu. Na kopii - to był jakiś bohomaz. Poza tym inne detale: pagórki, listki na drzewie, konary - nic się nie zgadzało.

Kiedy oddawała Pani obraz po renowacji do Muzeum Archidiecezjalnego, powiedziała księżom, że to kopia?
Oczywiście, bo byłam tego pewna. Bardzo długo go badałam, przyglądałam mu się, porównywałam ze starymi zdjęciami. Wiedziałam, że się nie mylę. Poza tym nie badałam go tylko we Wrocławiu.

Jak to?
(uśmiech) Wzięłam obraz pod pachę i pojechałam pociągiem do Warszawy, żeby w stolicy zrobić mu zdjęcie rentgenowskie, w Muzeum Narodowym, bo tylko u nich był odpowiedni sprzęt. I na tym zdjęciu wyszła malarska męka.

Malarska męka?
Na oryginale malarz maluje sprawnie, lekko, a na kopii zawsze czegoś szuka. I tak było w tym przypadku.

Biorąc go pod pachę, do pociągu...
Miałam stracha. Musiałam się pilnować, żeby mnie nie okradziono. Ale jadąc miałam poczucie, że to nie jest jakieś bardzo wartościowe dzieło.

W 1961 roku dostała Pani obraz do konserwacji, która trwała tygodniami, jednak oficjalny komunikat, że Cranach jest fałszywy, wydała Pani w 1965 roku. Czekała Pani cztery lata.
Musiałam sobie wszystko przemyśleć i nawet jak już byłam pewna, że to kopia, to nie byłam pewna, czy o tym tak od razu, szybko pisać.

Dlaczego?
Po pierwsze czasy były bardzo niedobre dla Kościoła. Władze PRL-u mogłyby wykorzystać taką informację proagandowo. I - jak się później okazało - zrobiły to: wysuwały nieprawdziwe oskarżenia pod adresem Kościoła, że Cranacha nie ma, bo go księża sprzedali. Po drugie, choć było dla mnie jasne, że we Wrocławiu wisi kopia "Madonny...", to nie wystarczyło tego powiedzieć. Musiałam dokładnie opisać, uzasadnić swoje wątpliwości, bo dla wielu historyków sztuki moje odkrycie było szokujące. Nie chcieli uwierzyć.

To co się stało, że zmieniła Pani zdanie?
Ogłosiłam fałszerstwo światu, bo mnie namówiła przyjaciółka, historyk sztuki, która pracowała ze mną w Muzeum Ślaskim. Dopingowała: "Prawda musi ujrzeć światło dzienne". Przekonała mnie tym, że nasz Biuletyn Historii Sztuki był wysyłany do innych krajów. Chodziło o to, żeby dać sygnał za granicą, że we Wrocławiu nie ma już Cranacha. Po moim artykule muzea w Europie nie chciały oryginalnej "Madonny pod jodłami" kupować, a były próby jej sprzedaży w Dreźnie, do muzeum w Berlinie. Wiedziały już, że jest kradziona.

A kiedy usłyszała Pani w tym roku, że Cranach po wielu latach wraca do Wrocławia?
Byłam porażona tą wiadomością. Od razu zaczęłam dzwonić do Muzeum: "Ja muszę zobaczyć »Madonnę pod jodłami«, oryginalną Madonnę". Zaproszono mnie, pokazano obraz.

I jak wrażenie?
Tak pięknego dzieła w życiu nie widziałam. Chociaż muszę przyznać, że Lucasa Cranacha, jako malarza, nie lubię. Ale w tym obrazie się zakochałam.

Od 24 grudnia obraz "Madonna pod jodłami" będzie eksponowany we wrocławskim Muzeum Archidiecezjalnym.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska