Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kajakarstwo. Marek Ploch, trener chińskich mistrzów olimpijskich, szkoli teraz w Oławie (ZDJĘCIA)

Wojciech Koerber
Ze swoimi mistrzami olimpijskimi.
Ze swoimi mistrzami olimpijskimi. Archiwum prywatne
Pamiętacie wrocławskiego trenera, Marka Plocha? To on do olimpijskiego złota w Atenach (2004) oraz Pekinie (2008) doprowadził chińskich kanadyjkarzy Meng Guanlianga i Yang Wenjuna. Przez lata jeździł po świecie szerokim, a teraz świat przyjeżdża do niego. Do niego, czyli do Oławy.

Oławski Klub Kajakowy Ploch Team – pod takim szyldem idzie praca na wodzie. Już od pół roku.

- Do Oławy przeprowadziłem się jakieś sześć, siedem miesięcy temu, przed Bożym Narodzeniem. Fajne miejsce do wiosłowania. Kanał i 1600 metrów w linii prostej. Woda jest stojąca i bardziej leniwa niż we Wrocławiu, gdzie na Grobli działały swego czasu Ślęza oraz Juvenia. Tam woda się jednak ruszała i było więcej wirów. Poza tym w Oławie poznałem ludzi zainteresowanych otwarciem klubu. No to otworzyliśmy, mimo że początkowo się przed tym wzbraniałem – mówi nam 56-letni Marek Ploch.

Ci ludzie to właściciel tutejszej mariny Tomasz Strażyński oraz Paweł Łukasz – właściciel sieci barów „Kurcze Pieczone”, jednocześnie szef Maksa Tytan Oława, wspierający również tutejszych sztangistów.

- Oni zakupili sprzęt i finansują całą zabawę, a kolejnym bodźcem okazał się mój był zawodnik Krzysztof Tryba. To on mnie namówił, żeby nie siedzieć w domu, tylko coś robić. Jak mówię, początkowo nie bardzo byłem zainteresowany. Okazało się jednak, że potrzeba jest. Tak powstał OKK Ploch Team, choć, kurczę pieczone, ja naprawdę nie chciałem, by wrzucać w nazwę moje nazwisko. Koledzy się jednak uparli, że ono powinno przyciągać i powstało coś podobnego do kolarskiego Lang Teamu. Choć trudno porównywać kajaki do biznesowego kolarstwa, my zostaliśmy daleko w tyle – zastrzega były obieżyświat, mający za sobą pracę m.in. w Kanadzie, USA, Chinach oraz Korei.

I, co ciekawe, do Oławy zaczęli przyjeżdżać na obozy treningowe najlepsi polscy kanadyjkarze. Tacy jak Piotr Kuleta - 26-letni olimpijczyk z Londynu czy 36-letni Marcin Grzybowski, wielokrotny medalista MŚ i ME, uczestnik igrzysk w Pekinie oraz Londynie.

- Trenerowi kadry, Rafałowi Rogozieckiemu, powiedzieli „nie”, chcąc potrenować w Oławie. Kuleta był więc u mnie, a Grzybek jeździł tam, gdzie się dało i też zaglądał. Trochę mnie martwią te podjazdówki w naszych kanadyjkach. O ile kajakarki trenera Kryka z każdych zawodów przywiozą coś fajnego, o tyle nasi kanadyjkarze już dawno nic nie zdobyli. Zapewniłem jednak Rafała, że z mojej strony nie musi się obawiać o swoją posadę, choć niedowierzanie w głosie wyczułem. Prezesowi PZKaj, panu Bejnarowiczowi, powiedziałem natomiast, że jeśli ktoś będzie zainteresowany, to chętnie pomogę, ale w Oławie. I tak jest. Chłopaki przyjeżdżają, a ja im tylko pomagam. Prawda jest taka, że obecnie absolutnie nie jestem zainteresowany pracą dla kadry. Z prostej przyczyny. Mój sześcioletni syn Kevin i jego mama, moja żona (Chinka o imieniu Zhi Min Liu – WoK), nie mówią w jednym języku. Stąd nie mogę ich opuszczać. Cały czas muszę siedzieć w Oławie i to zawodnicy przyjeżdżają do mnie – tłumaczy Ploch.

Nie da się ukryć, że rodzina Plocha to również owoc wieloletniego kontraktu w Chinach. - Żona mówi w połowie po chińsku i w połowie po angielsku, z kolei mały posługuje się ze mną polskim i zaczyna troszkę łapać angielski. Zatem gdy żona odzywa się do Kevina po angielsku, widzę, że chłopak coś już rozumie. Cóż, śmieszna sytuacja, ale do tego prowadzi multikulturowość - wyjaśnia szkoleniowiec. Syna też już na dobre wsadził do łódki? - Ma dopiero sześć lat, ale swoją kanadyjkę już odłożył. Któregoś dnia skorzystał z niej Mateusz Zuchora, to musiałem Kevinowi wyjaśniać, że on tylko pożycza. Chłopak nie może się doczekać, kiedy zacznie. A kończąc temat reprezentacji? Kto wie, jeśli żona i syn zaczną się normalnie komunikować, to może wtedy ja zacznę jakąś pracę z kadrą. W przyszłości tego nie wykluczam – dodaje.

Po pekińskich igrzyskach, gdzie podopieczni Plocha sięgnęli po drugie olimpijskie złoto, wrocławianin jeszcze dwa lata spędził w Chinach. - Przyszykowałem ekipę do Igrzysk Azjatyckich, gdzie ładnie poszło, bo zdobyliśmy bodajże cztery złota i srebro. A później podziękowałem. Za długo w jednym miejscu się nie da. Nawet jak jest dobrze, to niektórzy wymyślają, że może być jeszcze lepiej. Wyjechałem i na rok zaczepiłem się w Korei, gdzie również mi się podobało. Po pięciu miesiącach pracy mieliśmy kilka wygranych finałów B na mistrzostwach świata, co wcześniej się tej reprezentacji nie zdarzało. Potem jednak Koreańczycy naobiecywali różne kondycyjne zgrupowania, ergometry kajakowe, ale nie dostałem nic. A nie lubię siedzieć w miejscu, gdzie nie można się wykazać. Był koniec 2011 roku, wróciłem do Polski – wspomina Ploch.

Od tamtej pory odpoczywał od sportu. Mieszkał u ojca w Kamieńcu Wrocławskim, wychowywał syna. - Stąd ten problem językowy. Syn miał trzy latka, gdy wróciliśmy. Łapał już chiński, a teraz szlifuje polski. Akcent jeszcze taki, że nie zawsze da się go zrozumieć, ale idziemy do przodu. Tymczasem żona krążyła, przyjeżdżała i wracała do Chin, gdzie miała dobrą pracę – mówi Ploch, który Polskę opuścił w latach 80., poszukując ziemi obiecanej i chleba. Żył z czteroosobową rodziną w jednopokojowym mieszkaniu na rogu Chrobrego i Obrońców Pokoju we Wrocławiu. No i z pełną głową, jak przetrwać do końca miesiąca.

- A teraz przyjeżdża też do Oławy czołowa Koreanka. Na rozpoznanie. Szykuje się do narodowych igrzysk i jeśli wypadnie dobrze, wróci z większą grupą. Są też Chińczycy, jest Irańczyk i czekamy na dwóch kolejnych. Konkretna grupa. Polskiej kadrze zawodników odbierać nie zamierzam, mogę tylko wesprzeć chętnych. Inna sprawa, że moim zdaniem sporo trzeba w naszych kanadyjkach pozmieniać, na świecie uczą teraz zupełnie innej techniki wiosłowania. Nie chcę jednak się głośno wymądrzać, bo wezmą mnie za bufona. Ale wszędzie jest podobnie. W Chinach miałem naprzeciw siebie tysiące ludzi myślących inaczej, a mimo to próbowałem coś zmienić. To tak jakby kawka weszła między szpaki. A ja nie chcę z nikim walczyć. Raz jeszcze podkreślam, że chcę tylko pomóc. By tacy zawodnicy jak Grzybowski, którzy medalu olimpijskiego nigdy nie zdobyli, mogli odejść z honorem. By jako dziadki nie siedzieli kiedyś przed telewizorem i nie musieli wspominać, że nie tak miało być. Grubo po trzydziestce też można się dowiedzieć, że zupełnie inaczej to powinno wyglądać. Nie mają nic do stracenia. Byli w szoku, że taka praca idzie, są przemęczeni, ale nie narzekają – kończy Ploch.

I zaczyna coś nowego? Popracujemy, zobaczymy.

A poniżej wywiad, który przeprowadziliśmy z Markiem Plochem w listopadzie 2008 roku. Warto zerknąć.
Chciałbym pracować z polską kadrą

Rozmowa z wrocławianinem Markiem Plochem, trenerem chińskich mistrzów olimpijskich z Aten i Pekinu w kajakarstwie (C-2500 m).
Dlaczego trener dwukrotnych mistrzów olimpijskich pracuje ku chwale Chin, a nie Polski? Trzeba było wyjeżdżać przed laty z kraju?

Cóż, jestem jedną z setek tysięcy polskich ofiar, które masowo opuszczały kraj w latach 80. W poszukiwaniu ziemi obiecanej i chleba. Żyło się w jednopokojowym mieszkaniu na rogu Chrobrego i Obrońców Pokoju z czteroosobową rodziną. No i z pełną głową, jak tu przetrwać do końca miesiąca. To były piekielnie trudne czasy, ale decyzja o emigracji do Kanady z łatwością nie została podjęta. A dlaczego Chiny? To proste. Jestem tam jednym z najlepiej zarabiających trenerów kajakarstwa na świecie. Pomogłem wygrać Chińczykom dwa złote medale olimpijskie, ale proszę mi wierzyć, że tanio - w porównaniu do innych narodowych federacji - to ich nie kosztowało. Choć milionów na kajakach żaden trener się jeszcze nie dorobił.

To żyje Pan tam jak pączek w maśle, czy nie?

Płacą mi tu nie za trenowanie zawodników, lecz za wyniki. W ostatnich pięciu latach pożegnało się tu z pracą pięciu wybitnych szkoleniowców kajakarstwa z Niemiec, Węgier i Rosji. W kanadyjkach tylko ja się tak długo utrzymałem. Proszę sobie wyobrazić, z jakim stresem związane są wszystkie wielkie regaty. Trenerzy w Europie pracują po kilka godzin dziennie. Ja tu jestem do dyspozycji 24 godziny na dobę. Tak, ludzie mnie tu szanują i cenią, ale z drugiej strony, zawsze będę dla nich tylko najemnikiem. Często sobie tłumaczę, że był to mój wybór i nikt mnie do pracy w Chinach nie przymuszał. Cena sukcesu była ogromna, zapłaciłem za to własną rodziną. To cały czas zbyt bolesne, więc proszę wybaczyć, poprzestańmy na takim stwierdzeniu.

Nie jest Pan jedynym polskim trenerem na obczyźnie.

Kilku kolegów prowadzi inne reprezentacje - portugalską Rysiu Hoppe, a grecką Zdzisiek Szubski. Nie pracujemy tylko z miłości do sportu. Po przyjeździe do Kanady wizja pracy szkoleniowej była bardzo mglista. Bez języka i szkoły trenerskiej daleko się tam nie zajedzie. Dopiero intensywna nauka angielskiego i ukończone studia w National Coaching Institute przy uniwersytecie w Victorii otworzyły przede mną kajakowy świat. Zacząłem z kadrą kanadyjską jako asystent bardziej doświadczonych węgierskich trenerów. Oni również - tak jak ja - przyjechali do Kanady za chlebem. Później, u sąsiadów w USA, trenowałem przez dwa lata kanadyjkarzy, ale najbogatsze państwo świata nie ma pieniędzy na oddzielnego trenera od kanadyjek i kajaków. Tymczasem głównym opiekunem też był Polak. No, a dwóch takich w jednym miejscu, poza granicami kraju, to bardzo wybuchowa mieszanka. Rozesłałem więc swoje CV po całym świecie. Otrzymałem kilka odpowiedzi, w tym jedną z Chin.

A Polski Związek Kajakowy nie próbował nigdy sprowadzić Pana do ojczyzny?

W Polsce trenerzy mają dożywotnie posady, a niektórym brakuje kilku lat do emerytury. Ja mam tych lat 49, jeśli więc zdrowie pozwoli, to może doczekam się okazji pracy z naszą kadrą. Swoje usługi proponowałem kilkakrotnie - bez odpowiedzi. Obecnie dla związku najważniejsze są wybory do władz. Jak się wybiorą, to kto wie, może ktoś się odezwie. Problem w tym, że co mądrzejsi starają się mnie zatrudnić już w kilka godzin po finale olimpijskim. Być może po Londynie, w 2012 roku, PZKaj będzie bardziej zdecydowany. I szybszy.

To jaka jest ta Pana recepta na podwójne złoto olimpijskie? A może zawiera ona szemrane specyfiki, bo niektórzy w kraju zarzucali Panu nieczyste zagrywki?

Pracować więcej, a co najważniejsze - mądrzej od rywali. Oto recepta. W Chinach trenerom dużo łatwiej jest osiągać doskonałe wyniki. Kadra skoszarowana jest przez cały rok. Zawodnicy z Chin są typowymi zawodowcami. Trenują, jedzą i śpią. Niebagatelne sumy za wygranie olimpijskiego złota potęgują wolę wprost galerniczej pracy. Gra idzie o dobrobyt i sławę. Proszę sobie wyobrazić, że po zdobyciu dwóch złotych medali moi chłopcy nie mogą spokojnie przejść niezauważeni ulicami miasta. Nie mogą też w spokoju zjeść w restauracji. Osaczają ich tłumy ludzi proszących o wspólne zdjęcie czy autograf. A finansowo ustawieni są do końca życia.

A co z tym dopingiem?

Zaraz po finale w Atenach pan Paweł Baraszkiewicz, który ukończył ten wyścig na ostatnim, dziewiątym miejscu, oświadczył, że "rywale mieli lepsze laboratorium". Ja natomiast w rozmowie z PAP oświadczyłem, że żadnej zupki żółwiowej nie było. W tym roku raz w miesiącu miałem komisję dopingową. Zawodnicy byli testowani ośmiokrotnie przed igrzyskami w Pekinie! Przyłapanie kogokolwiek z chińskiej ekipy na dopingu zakończyłoby się dożywotnią dyskwalifikacją. Dla gospodarzy z komunistycznych Chin te igrzyska miały wymiar dużo większy niż widowisko sportowe. Jakakolwiek wpadka byłaby dla nich policzkiem w twarz. Oświadczam więc raz jeszcze, że moi zawodnicy nigdy nie brali i są czyści!

To zrozumiałe, że nie będzie Pan oczerniał pracodawcy. W Polsce jednak dziwnie się patrzy na te chińskie sukcesy. Np. na pływaczki, które wyskoczyły z kapelusza i pokonały Otylię Jędrzejczak.

My, Polacy, jesteśmy mistrzami w każdej dziedzinie życia. Przynajmniej 80 procent z nas ma takie wyobrażenie o sobie. Dlatego trudno nam się pogodzić, że ktoś może być lepszy. Musiał to zrobić nielegalnie, oszukiwać lub drapać podczas meczu. Tak to było z tym "lepszym laboratorium" po Atenach. A przecież to naturalne, że podczas igrzysk zawodnik powinien być przygotowany na pobicie rekordu świata, jeżeli oczywiście myśli o zwycięstwie. Czy pani Otylia biła w Pekinie rekordy? Ekipa chińskich pływaków była trenowana przez najwybitniejszych trenerów australijskich i niemieckich. Zrobili ogromne postępy. Wcale ich nie bronię, bo i ja zadaję sobie pytanie, jak to możliwe, że złoto i srebro na 200 m motylkiem wygrały dwie Chinki, które nie były faworytkami do medali. Pracuje się tu na treningach kilkakrotnie więcej niż w innych krajach. Nie ty, to kto inny to zrobi. Setki młodych zawodników marzą o dresie z napisem "China". Sam byłem twórcą i świadkiem tego, jak w 2002 roku młody zawodnik Yang Wen Jun (późniejszy dwukrotny mistrz olimpijski) poprawił się o 17 sekund na 1000-metrowym dystansie w ciągu sezonu. Z szóstej pozycji na krajowych mistrzostwach do finału na mistrzostwach świata! Inwestuje się tu w sport miliony dolarów.

A sprawa Adama Seroczyńskiego? Uważa Pan, że jest czysty? Że wszystkiemu winien clenbuterol, którego używa się w Chinach jako tuczu dla zwierząt? W organizmie zawodnika znaleziono niewielkie ilości tego specyfiku.

Nieładnie byłoby oskarżać Adama o stosowanie niedozwolonych środków, nie znając sedna sprawy. Identyczny przypadek mieliśmy tu, w Chinach, z najlepszym pływakiem, grzbiecistą, na kilka miesięcy przed igrzyskami. Tłumaczył się jedzeniem wieprzowiny. Świniaki podobno były sztucznie dotuczane właśnie clenbuterolem. Po tym zajściu przyjechało kilku panów z Pekinu i wycofało z jadłospisu wszelkie mięso wieprzowe w naszej stołówce. Proszę zgadnąć, co moi chłopcy zamówili do jedzenia w kilka godzin po wygraniu złotego medalu? Mam nadzieję, że sprawa zostanie wyjaśniona, a plama na polskim kajakarstwie wywabiona. Bo nie będę ukrywał, że tu w Chinach się z nas śmieją.

Panu też nie było do śmiechu, kiedy tamtejsi działacze starali się tuszować po Atenach fakt, że w olimpijskim złocie maczał palce obcokrajowiec. Dlaczego więc Pan tam wrócił?

Z Chińczykami pracuję od marca 2002 roku, choć z przerwą (2005) na robotę w Australii. To prawda, próbowali tuszować fakt, że przez dwa i pół roku przygotowywałem kanadyjkarzy do igrzysk. Od najlepszego wyniku w 2001 roku - a było nim 18. miejsce na mistrzostwach świata w Poznaniu - do złota w Atenach. To oczywiście bardzo bolało. Wszyscy wokół byli promowani i obdarowywani wysokimi nagrodami. A ja oglądałem w telewizji ludzi, których przedstawiano jako trenerów złotych medalistów. Australia okazała się jednak zbyt amatorska i mało ambitna, jak na moje trenerskie wyczyny. Z kolei krótki, sześciomiesięczny epizodzik w Teheranie z kadrą Iranu bardziej traktowałem jako wakacje wędkarskie niż wyczynowy trening. Przed Pekinem związek chińskich kajaków znalazł się w podbramkowej sytuacji, po tym jak to "legendarny" niemiecki trener pozostawił nic więcej, tylko spustoszenie. Po przeprosinach chińskich władz, prośbach i namowach moich złotych medalistów z Aten znów poleciałem więc za Wielki Mur. Nie będę ukrywał, że tęskniłem za szybkimi kanadyjkami. Zdecydowałem odłożyć wędkę i przygotować chłopaków na drugie złoto. Udało się.

Do Londynu też poleci Pan z Chińczykami?

Na to wygląda. Już teraz zaproponowali mi posadę trenera koordynatora całej drużyny - kobiecej i męskiej. Chłopak, którego szykowałem na jedynce 500 metrów, ukończył wyścig w Pekinie jako szósty. On ma 19 lat, wielką przyszłość. Już teraz niewiele wolniejszych można doszukać się w wielkich Chinach kilku. Cztery lata do Londynu to szmat czasu. Myślę, że z następnym złotem nie będzie problemu. Starszy z dwójki mistrzów - Meng Guanliang został co prawda dyrektorem (liderem) w swojej prowincji Zeijiang i oficjalnie zakończył karierę. Młodszy Yang Wenjun już teraz jest dyrektorem w prowincji Jiangxi. Ale ma dopiero 27 lat, więc jak na kanadyjkarza światowej klasy winien jeszcze bezproblemowo obskoczyć jedne igrzyska. Będę próbował go namówić na kolejne złoto. Na razie zabrał się za studia i pilnie szlifuje angielski. Odpocznie dwa lata, a potem będziemy rozmawiali o powrocie.

Ponoć kajakarze mają już w Chinach kilka ośrodków treningowych z prawdziwego zdarzenia.

Kadra ma trzy. Każdy na inną porę roku. Nie brakuje tam niczego, standardy światowe. Proszę sobie wyobrazić, że w Polsce nie ma specjalnie wykopanego toru regatowego. Mamy ich kilka, ale zagospodarowanych na istniejących już akwenach. Chińczycy wykopali do tej pory sześć torów dla kajaków i wioślarstwa, o zagospodarowanych nie wspominam. Każda prowincja ma własny ośrodek przygotowań. To jest jedna wielka maszyna, która będzie rosła w siłę. Będzie coraz trudniej z nimi wygrać. Przykre, ale prawdziwe.

Przykre? Mówi Pan tak, jakby chciał stanąć w przyszłości po drugiej stronie barykady. Np. z kadrą Polski. Dokąd mógłby ją Pan zaprowadzić?

Bardzo chciałbym pracować z kadrą Polski. I w szczególności doprowadzić polskie kajakarstwo do pierwszego, historycznego złota olimpijskiego. Wysłuchać Mazurka Dąbrowskiego jeszcze przed trenerską emeryturą to moje marzenie. O zwycięstwa będzie jednak trudno przy obecnej myśli szkoleniowej. Świat idzie do przodu. Przyjaciel Staszek Rybakowski, który był moim trenerem w kadrze i twórcą sukcesów Marka Łbika i Marka Dopierały, prowadzi polską młodzieżówkę. Spotykamy się często na zawodach Pucharu Świata, wymieniamy poglądy i doświadczenia. To tylko moje prywatne zdanie - za dużo politykowania, a za mało wiosłowania. Oczywiście, ludzki materiał też jest ważny, gdy chce się mieć mistrzów olimpijskich. Widziałem jednak kilku młodych zawodników, którzy wiosłują po polskich wodach. Proszę mi wierzyć - niczego im nie brakuje.

Od kilku lat nie brakuje też w Polsce olimpijskich emerytur dla medalistów. Jak to wygląda w Chinach?

Chińczycy nie otrzymują emerytur sportowych. Tu liczą się tylko złote medale. Srebro czy brąz nie gwarantują dobrobytu. Najczęściej wybitni zawodnicy zostają dyrektorami we własnych prowincjach. Dam panu przykład. Meng Guan Liang jeździ najnowszym modelem BMW, jest właścicielem kilku apartamentów w stolicy prowincji Zejiang. Yang Wen Jun ma najnowsze audi i kilka mieszkań w stolicy prowincji Jiangxi. Każdy z nich jest milionerem, w dolarach licząc, rzecz jasna.

A czym żyje Marek Ploch, gdy nie myśli o kajakarstwie?

Marek Ploch to wymagający, często wymuszający maksymalną jakość pracy trener. Ale po pracy to niespotykanie spokojny i miły facet. Czasu wolnego mam bardzo mało. Kilka zajęć treningowych i kilkanaście lub kilkadziesiąt e-maili do odpisania dziennie. Zajmuję się grafiką komputerową, lubię nowości filmowe, muzykę, dobrą książkę, grywam w tenisa, kolekcjonuję polskie filmy. A przede wszystkim uwielbiam wędkować. Niestety, w 2008 roku tylko raz byłem na rybach.

Plany na przyszłość?

Jako trener wygrałem wszystko. Dorzucę jeszcze kilka medali. Fajnie by było dla Polski. Poza tym myślę o małym domku nad jeziorem. Kto wie, może gdzieś w naszym kraju.

Rozmawiał Wojciech Koerber

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska