Dziś zapominam o rozpoczętym właśnie sezonie żużlowym, o Śląsku, o redakcyjnym kolegium zwanym przez niektórych Muppet Show - bo to takie gadające głowy. Dziś cofamy się do lat świetności polskiego kolarstwa. Jedziemy w gościnę do zwycięzcy Tour de Pologne (1965), najlepszego szosowca kraju (1961) w klasyfikacji PZKol oraz Challenge "Przeglądu Sportowego", Józefa Bekera.
Wczesną wiosną, w słońcu, Bagieniec jest przepiękny. Taki urokliwy koniec świata tuż przy nowo powstałej drodze do Świdnicy. Wjeżdżamy, poniemiecka kostka. Z lewej otoczony fosą stary zameczek, zmieniający właściciela niemal z każdą porą roku. Dowiadujemy się, że jednym z ostatnich był Florian Lauda, brat legendarnego kierowcy Formuły 1. Gdy wygrał w kasynie trochę grosza, zainwestował w renowację budowli. A później się wycofał. Z prawej piękny dziedziniec ze stadniną koni. A zaraz za nią posiadłość Józefa Bekera. Z kortem, bo tenis to jego druga sportowa miłość. Gospodarz porusza się dziś jednak z pomocą balkonika. To efekt wypadku sprzed czterech lat. W czasie robót spadł z drabiny, uderzył głową o kamień. Krwi nie było, przytomności też nie stracił. Wrócił jeszcze do domu i stał się tylko senny. Żona Basia nie dała mu jednak zasnąć. I całe szczęście, bo zasnąłby na amen. Zamiast do nieba, zabrała go do szpitala w Wałbrzychu, gdzie z trudem przywrócono małżonka do żywych. By pozbyć się krwiaka, wycięto kawałek czaszki. Doktor kojarzył postać dawnego championa. Zrobił wszystko, co mógł.
- W szpitalu jeden z lekarzy powiedział mi, że Józiu będzie roślinką - wspomina małżonka. - Nie powinien był tak mówić. A na pewno nie takimi słowy. Ja jednak nigdy nie straciłam wiary, że wyjdzie z tego. Był w śpiączce. Nie farmakologicznej, a mózgowej. Nie chciał wstawać. Mądrze zachował się jednak anestezjolog. Poradził, by nie myśleć o śmierci, a o rehabilitacji. I myśmy się rehabilitowali. Wkładaliśmy Józiowi słuchawki do uszu, słuchaliśmy razem Mozarta, Vivaldiego, innych. Obudził się - dodaje pani Basia, druga żona Bekera. Młodsza od niego o równe ćwierć wieku. Troskliwa, drobna i urocza opiekunka. Była członkini Zespołu Pieśni i Tańca Jubilat ze Świdnicy.
Żona: Wkładałam mu do uszu słuchawki. Razem słuchaliśmy Vivaldiego, Mozarta... I wybudził się z tego
- To mój największy skarbek. Gdyby nie ona, już by mnie nie było - przyznaje olimpijczyk z Tokio, kawalarz i żartowniś. Na sam jego widok dziewczynom się nogi uginały, stąd koledzy mówili o nim "Casanova z Mokrzeszowa". - No przecież ja całe życie tylko dupy widziałem. W peletonie. Wszyscy pochyleni, wszędzie tylko te ich rozbudowane męskie tyłki - dworuje sobie dziś. Gdy brał Basię za żonę - przypominamy, młodszą o ćwierć wieku - kolega go pytał, co będzie za lat pięć. - Odpowiedziałem wtedy: nic, wymienię staruchę - wybucha śmiechem. Ale wie, że nie wymieni. Skarbów się nie porzuca. Mają zjawiskowo piękną córkę Paulę (rocznik 1989), studentkę inżynierii środowiska na Politechnice Wrocławskiej, którą mieliśmy przyjemność widzieć. Lubi grywać w tenisa. - Tylko że to wyczerpujący sport. Finansowo - konstatuje mama. Z pierwszego małżeństwa urodziła się natomiast Adrianna (rocznik 1970). Mieszka w Kalifornii, ma dwa sklepy jubilerskie.
Do Mokrzeszowa rodzina Bekerów przeniosła się spod Tarnopola, gdzie Józiu rozpoczął tylko naukę w szkole podstawowej. Na Dolnym Śląsku ojciec elektryfikował teren, a syn przejawiał smykałkę, a raczej serce, do sportu. Wydolność miał ponadprzeciętną. - Gdy graliśmy w piłkę, z kolegów pot lał się strumieniami. A gdy ja spociłem się ledwo pod pachami, to był cud - mówi kolarz. Pierwszy wyścig zaliczył jednak dopiero w wieku 19 lat, co Brzeźny komentuje tak: - Ja zaczynałem w wieku 17 lat i myślałem, że to już jest bardzo późno.
W tym samym roku przeszedł Beker wszystkie ówczesne szczeble - zdobył kartę A, kartę B i licencję. Jako żółtodziób pojechał na mistrzostwa Dolnego Śląska, gdzie zajął czwarte miejsce. Gdyby nie urwała się ośka, byłby drugi. Początkowo trenerzy nie podchodzili jednak do jego osoby indywidualnie. A był to typ zawodnika, który nie potrzebował katorżniczego treningu. Jemu mogło to tylko przeszkodzić, zajechać organizm. - Podobnie miał np. Halupczok - dorzuca Brzeźny.
- Gdy próbowałem rozmawiać na ten temat z trenerem Wandorem, odpowiadał mi: "A co ty mi Józiu będziesz tu pier... Ja rozpiskę mam". Jak dziś to pamiętam. Dopiero za Łasaka było inaczej - uśmiecha się Beker. Mógł już pojechać na igrzyska do Rzymu (1960), lecz paszportu nie miał. - Trzy miesiące się wtedy na taki papier czekało. I nie można było nic przyspieszyć - zapewnia nas po latach. W Tokio już pedałował, a polska ekipa zajęła 11. miejsce w wyścigu na 100 km. Z czteroosobowej ekipy do mety musiała dotrzeć trójka, a liczył się właśnie czas tego trzeciego. Dziś wspomina Beker tę rywalizację nieco anegdotycznie.
- To była z naszej strony szarpanina. Magiera złapał gumę i musieliśmy zwolnić. A później musieliśmy go... gonić. On tak się wkurzył, że nie przystanęliśmy, iż później, gdy już nas doszedł, zaczął uciekać. A to przecież trener nakazał, byśmy tylko zwolnili, a nie stanęli zupełnie - tłumaczy Beker. A Brzeźny dodaje: - Gdy złapie się defekt w połowie dystansu, to się na kolegę czeka. Ale gdy awaria zdarzy się na 20--30 km przed metą, wtedy już to nie ma sensu. Zostawia się go.
Dodajmy też, że wspomniany Magiera dwukrotnie musiał się w trakcie wyścigu przesiadać. Nie wymienia się bowiem koła z trefną oponą, lecz cały rower. W międzyczasie naprawia się pierwszą sztukę, na którą z powrotem siada zawodnik, gdy jest już sprawna. - My sprzętowo wówczas nie odstawaliśmy od innych, lecz faktem jest, że każdy miał jeden tylko rower dopasowany pod siebie. A to ważne było. Każdy miał swoje siodełko, na innym ciężko było jechać - wyjaśnia Brzeźny.
Każdy wyścig miał wówczas swoją historię. Często wesołą. - Pamiętam ten Dookoła Belgii. To ja wtedy złapałem gumę i nie wiedziałem, którędy później jechać. Bo tam po przejechaniu peletonu ruch błyskawicznie przywracano i maruderzy musieli już jechać z autami. Do tego tablice informacyjne wieszali na słupach i drzewach. Nie malowali na drodze, jak u nas. A gdy człowiek pochylony, nie dostrzega tego. Krzyczę więc do kierowcy jakiejś ciężarówki "Tour de Belgique, Tour de Belgique". Kiwa, że pomoże, że wie. Złapałem się zatem jednego z worków, które przewoził i dołączył mnie do grupy - opowiada Dolnoślązak.
Ponoć zawsze miał nosa i szczęście, gdy chodzi o unikanie kraks. - Tak było. Gdy tylko odjeżdżałem, zaraz z tyłu robiła się kupa - zapewnia. W maju 1963 roku wygrał etap Wyścigu Pokoju w Zielonej Górze. W generalce najwyżej był 11. - Bo zawsze trzeba było na lidera jechać. Na Stasia Gazdę, Bogusia Fornalczyka - wymienia Casanova z Mokrzeszowa. - 1961 rok, Olsztyn, Wyścig Pokoju. Nie mogłem ze stołówki wyjść, bo czekał szpaler kobiet. Albo Gdynia. Ciągle mnie ktoś zatrzymywał, skończyłem wyścig z naręczem kwiatów. Myślałem, że wszyscy je dostali, ale patrzę później, że tylko ja - śmieje się. - Przepraszam, ale po tym wypadku wpadam w takie skrajne stany. Od smutku do euforii - dodaje. A żona uzupełnia: - Tak mówili, Casanova z Mokrzeszowa. Listy przychodziły na adres "Józef Beker, Polska". I wszyscy wiedzieli, gdzie je dostarczyć.
Silny był piekielnie. Raz nawet, jak depnął, urwał na finiszu ośkę. W udzie miał 61 cm. - Miałem też niesamowicie silne nadgarstki. Jedną ręką podnosiłem do góry dwa krzesła, jedno na drugim. Trzymając je za dolną część nogi. Dlatego, gdybym nie jeździł na rowerze, grałbym w tenisa - tłumaczy. Stąd ten kort koło domu. Doping? - Nawet kawy nie piłem. Raz to zrobiłem i takich bóli żołądka dostałem, że nie wygrałem górskich mistrzostw Polski na Kubalonce. Piwo? Ja mogłem pić, z kolei Józiu Gawliczek nie mógł. Myślałem, że go to pobudzi, a musiałem go... pchać - zdradza.
Po zakończeniu kariery świetnie Beker prosperował. Dla przyjemności kręcił jeszcze pedałami, a dla pieniędzy lody włoskie w Świdnicy. Miał lodziarnię. Dawała latem taki zysk, że zimę całą mógł spędzać na nartach. No i dzięki tej lodziarni właśnie poznał Basię. Widać, że dobrze im na tym tandemie.
Józef Beker
Urodził się 28 marca 1937 roku w Starym Mieście koło Tarnopola. Kluby: Odra Brzeg (1960), LZS Mokrzeszów (1961-1963), LZS Dolny Śląsk (1964-1970). Olimpijczyk z Tokio, gdzie w wyścigu (109,893 km) drużynowym zajął 11. miejsce na 33 ekipy. Partnerami byli Andrzej Bławdzin, Jan Magiera i Rajmund Zieliński. Zwycięzca Tour de Pologne z 1965 roku i trzeci zawodnik imprezy z 1963. Mistrz Polski w wyścigu drużynowym z 1961 roku i wicemistrz kraju w wyścigu górskim z 1966. Uczestnik MŚ w latach 1961-1964 oraz 1966 (najlepsze miejsce w wyścigu drużynowym - piąte, 1963). Zwycięzca klasyfikacji PZKol i Challenge "PS" na najlepszego kolarza szosowego w 1961 roku. Jako pierwszy z kolarzy LZS--u wygrał etap Wyścigu Pokoju (10 maja 1963, Zielona Góra). Drugi zawodnik Wyścigu Dookoła Austrii (1965) i zwycięzca zawodów o wieniec "Dziennika Łódzkiego" (1964). Dwukrotnie żonaty (Halina - 1967, Barbara - 1996), ma dwie córki: Adriannę (1970) i Paulę (1989). Mieszka w Bagieńcu koło Świdnicy.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?