Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Joanna Wiśniewska: Rutynę trzeba cenić

Wojciech Koerber
Z Joanną Wiśniewską, brązową medalistką mistrzostw Europy w rzucie dyskiem, rozmawia Wojciech Koerber

Zmieniło się Pani życie po życiowym sukcesie z Barcelony, smakuje teraz inaczej czy jest kompletnie po staremu?
Nic się nie zmieniło.

A liczyła Pani na zmiany?
Zawsze zwracałam uwagę na aspekty, które pomagają w życiu. Czyli na przykład na finanse.
W przypadku ekonomistki nie może być inaczej.

Płynność finansowa jest bardzo ważna i powiem, że na dziś mam te sprawy uregulowane. Tym medalem mistrzostw Europy wywalczyłam sobie stypendium z ministerstwa sportu, miesięcznie 2 tysiące złotych na rękę. Będę je otrzymywała do sierpniowych mistrzostw świata w koreańskim Daegu. A tam, by nadal otrzymywać pieniądze z ministerstwa, trzeba będzie potwierdzić klasę. Czyli znaleźć się w finale (pierwsza ósemka - WoK). Pobieram też stypendium z klubu, LKS-u Polkowice, zatem w porównaniu z tym, co było wcześniej, nie jest źle. Bo wcześniej nie miałam nic.

I za co wtedy Pani żyła?
Chodzi o okres od stycznia do sierpnia, żyłam za pożyczone. Ale już tę sprawę wyprostowałam.

To prawda, że tuż po zdobyciu medalu nie podała Pani ręki prezesowi PZLA Jerzemu Skusze oraz dyrektorowi sportowemu związku Piotrowi Haczkowi?
Nie, aż tak nie było. Okazywałam niezadowolenie, lecz do tego stopnia arogancka nie jestem. Uważam, że każdy człowiek na poziomie zawsze powinien zachowywać się elegancko. Nie zawsze aż tak bardzo należy okazywać swoje niezadowolenie.

To co im Pani powiedziała?
Żeby nie skreślali zawodników po trzydziestce. Pan prezes jest od dyrygowania związkiem, on siedzi wyżej, gdzieś daleko. A pan Haczek jest od kontaktów z zawodnikami. I to od niego słyszałam głównie słowa na temat podejścia do mnie. Ale ja sobie walkę z nimi odpuściłam już wcześniej.

I skupiła się Pani na walce o medal.
Zgadza się, przestawiłam swoje myślenie na inny tor. Bo głową i tak muru nie przebijesz. Po prostu wierzyłam w siebie. No i pomógł też trener Czesław Kotwica, to jasna sprawa. Musi być wiara i determinacja.

A niemiecka menedżerka Vera Michallek nie pomogła w ostatnim czasie?
Pomogła. Współpracujemy już drugi sezon i jestem bardzo zadowolona. Do ME jeździłam na mityngi drugiej kategorii, ale dało radę. O to właśnie chodzi, by zawodnik, który nie ma przepustki na duże mityngi, mógł startować w tych mniejszych. Po to się zapierdziela dziewięć miesięcy, żeby startować. A po ME zrobiło się łatwiej, medaliści zawsze mają pierwszeństwo, więc jeżdżą na przykład na Diamentową Ligę, gdzie płacą za poszczególne miejsca. Ja tam szału nie zrobiłam, raz byłam siódma, raz ósma. Ale pojechałam i wystartowałam.

Koleżanki i koledzy - Piotr Małachowski, Tomasz Majewski, Anita Włodarczyk, Marcin Lewandowski i Tomasz Kszczot - trafili do Orlen Teamu. A Pani nie.
Podejście do mnie - związku, sponsorów - jest takie, że mam już swoje lata (dokładnie 38 - WoK), więc każdy myśli, że to już koniec. Po zdobyciu tego medalu troszkę pokrzyżowałam szyki, lecz niekoniecznie zmieniłam sposób myślenia o mnie. Dalej jest wiara w młodych i w sumie trudno się dziwić, bo jak tu nie wierzyć w młodych? Chodzi jednak o to, by cenić też rutynę i doświadczenie. Bo, jak widać, nie tylko młodzi robią niespodzianki.

Taka przynależność do Orlen Teamu wiąże się ze sporymi pieniędzmi. Jak sporymi?
Proszę mi wierzyć, że nigdy z nikim o tym nie rozmawiałam. Domyślam się jednak, że chodzi o kontrakty przeliczane na setki tysięcy złotych w skali roku. Tak na chłopski rozum. No bo inaczej gra nie byłaby warta świeczki, patrząc na promocję i reklamę. No i uśmiech na twarzach załogantów też trochę mówi.

Pani brązowy medal kosztował duuużo mniej niż srebrny Tomasza Majewskiego w kuli.
Miałam na swoje przygotowania 6 tysięcy złotych. Do wykorzystania na zgrupowania, suplementację, poradę lekarską na wypadek kontuzji. Na wszystko to, co zapewnia związek. W jednej z gazet podali natomiast, że ten medal kosztował 15 tys. zł. Ja wiem jednak, że chodzi o 6 tys. Krążek Tomka Majewskiego wyceniono tam na 260 tys.

Ma Pani żal do mediów, że wcześniej niespecjalnie się interesowały?
Nie, nie mam żalu. No bo przecież zawodnik, który nie wskakuje na podium, jest niezauważalny, nie ma szans na uwagę. To oczywiste. Dlatego fajnie byłoby mieć medal olimpijski. Bo wtedy wartość rośnie kilkakrotnie. Zatem żalu mieć nie mogę. Udzieliłam paru wywiadów, szału nie ma. Cała sztuka to zdobywać medale na igrzyskach, a na nich różne się dzieją rzeczy.

Ma Pani na myśli to, że nie wszyscy wytrzymują presję?
Zgadza się, po prostu niektórych stawka paraliżuje. Bo tam stawka jest już większa niż życie. I stąd sporo niespodzianek, porażki faworytów. Mój wynik z ME w Barcelonie dałby także trzecie miejsce na igrzyskach w Pekinie, gdzie wygrała dyskobolka ze Stanów Zjednoczonych (dziś 31-letnia Stephanie Brown-Trafton - WoK). I już jej praktycznie nie ma. W minionym sezonie przyleciała do Europy na jedną imprezę. Do Włoch. I ja z nią wygrałam, a rzuciłam wtedy niecałe 60 metrów. Rok po igrzyskach nie prezentowała już żadnej formy. To była taka normalna dziewczyna, której wyszedł jeden rzut, tak można powiedzieć. Do finału dostała się z ostatnim, 12. rezultatem. A później taką niespodziankę zrobiła.

Ale nawet z Pani doświadczeniem trudno mieć sto procent pewności, że w Londynie Pani psychicznie wytrzyma. Może być spokój do dnia poprzedzającego rywalizację, a stres sparaliżuje kilka godzin przed.
No właśnie. Na sto procent nikt tego nie wie, nie jesteśmy maszynami. Czasem wstajesz rano i nie wiesz, dlaczego cię kolano boli. Mnie np. w Pekinie rozbolał bark, nie wiem, czy nie ze stresu. Musiałam być ostrzykiwana lignocainą - przeciwbólowym środkiem podawanym dostawowo.

Gdzie się Pani wybiera na wakacje?
Już byłam. Dwa tygodnie października w sanatorium w Kołobrzegu. A teraz zaczynam się ruszać, biegać. W listopadzie mam już obóz w Szklarskiej Porębie.

Pierwsze, co traci bokser, to szybkość, i w dysku jest, zdaje się, podobnie. To prawda?
Prawda, ale ja jej jeszcze nie straciłam. Kilku innych walorów również.

A o czym myśli i co robi Joanna Wiśniewska, gdy nie trenuje i nie myśli o dysku?
Jako młoda dziewczyna byłam taka zwariowana. Ale znajdowałam czas na wszystko, uczyłam się i szkołę skończyłam. Choć z tej ekonomii mam tylko licencjat, przydałoby się jeszcze magisterium. Byłam charakterna i nadpobudliwa, lecz stałam się już bardziej wyważona, dojrzała. Siedzę sobie zawsze spokojnie i też znajdę czas na wszystko. Aktualnie remontuję mieszkanie we Wrocławiu.

A znajdzie Pani czas na macierzyństwo? Nie wierzę, że takie myśli nie atakują.
Nie mówię nie. Zdaję sobie sprawę, że to ostatni dzwonek, ale dotrwam najpierw do Londynu, a później podejmę decyzję.

Jest kandydat na ojca?
Na razie jest, ale nie mówię, że po Londynie będzie ten sam. W każdym razie fajnie, że zrobiła się moda na dzieci po czterdziestce. Dobrze, że załapałam się na te czasy. Będę modna (śmiech).

Kobiety to lubią. Pani lubi też ponoć perfumy kupować.
Ogólnie uwielbiam kupować. A perfumy? Tak, ja mam bardzo wysublimowany zmysł powonienia. Zawsze wszystko wyczuję nosem, nawet pismo. Bardzo lubię wszelkie zapachy, nastrajają mnie pozytywnie i podbudowują, nastrój poprawiają. Taka wrażliwość.

A czuje Pani jakiś zapach złota?
Jeszcze nie, jeszcze jest bardzo daleko.

O niespełna dwa lata?
A muszę panu powiedzieć, że ja czułam ten krążek w Barcelonie, tu ściemy nie ma. Ale teraz wiem, że o podium na przyszłorocznych mistrzostwach świata i na igrzyskach w Londynie będzie ciężko. Na razie liczą się jednak tylko przygotowania. Z taką bazą można ruszyć do ataku, byle zdrowie dopisywało.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska