Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jan Miodek: Wrocław - nigdy nie czułem się tutaj obco, wtopiłem się w to miasto cudownie (ZDJĘCIA)

Robert Migdał
Piłka nożna to wielka pasja pana profesora. Oprócz dziennikarstwa, muzyki, filmu, śpiewu...
Piłka nożna to wielka pasja pana profesora. Oprócz dziennikarstwa, muzyki, filmu, śpiewu... Piotr Warczak
Profesor Jan Miodek, językoznawca, felietonista "Gazety Wrocławskiej", który w tym tygodniu otrzymał tytuł Honorowego Obywatela Wrocławia, opowiada o swoich początkach w stolicy Dolnego Śląska.

Pamięta Pan, kiedy pierwszy raz przyjechał do Wrocławia?
To był rok 1956. Rodzice przyjechali ze mną z naszych rodzinnych Tarnowskich Gór do ogrodu zoologicznego. Najbardziej zapamiętałem jednak nie zoo, ale ulicę Świerczewskiego, dzisiaj Piłsudskiego. Po wyjściu z Dworca Głównego PKP zobaczyłem morze ruin, które było ogrodzone drewnianym płotem. Drugi raz przyjechałem już w 1963 roku - najpierw na egzamin wstępny, a potem - od 1 października - już na studia na filologii polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim.

Dlaczego wybrał Pan Wrocław? Z Tarnowskich Gór było przecież bliżej do Krakowa.
Na półtora roku przed maturą wybraliśmy się z mamą i tatą na rodzinną wycieczkę do Krakowa. Czułem wtedy, że mamie marzy się powtórka z historii, żebym ja też polonistykę krakowską skończył, bo moja mama studiowała w Krakowie w latach 30. Tymczasem ja odebrałem wtedy Kraków jako miasto smutne - pojechaliśmy w niedzielę, był wymarły, pusty. I wtedy ten Kraków mnie nie poruszył, choć go dzisiaj uwielbiam. I zacząłem wtedy coraz częściej słyszeć w Tarnowskich Górach o Wrocławiu - że to jest miasto, do którego po 1945 roku przyjechali ludzie zewsząd, że to jest miasto ludzi młodych, miasto bez jakichś separatyzmów dzielnicowych, takie antyhierarchiczne, a Kraków był niejako ugotowany w tradycji.

ROZWIĄŻ KONIECZNIE NASZ QUIZ: Honorowi Obywatele Wrocławia. Sprawdź, czy znasz te osoby

Dziś się mówi, że na Wrocław jest moda. Wtedy też była?
Niech mi pan wierzy, że na początku lat 60. na Wrocław już też w Polsce była moda. W kilometrach, i w dostępie komunikacyjnym, mieliśmy wygodniej i bliżej do Krakowa, jednak większość z nas, tarnogórzan, którzyśmy nie poszli na medycynę do Zabrza-Rokitnicy czy na Politechnikę Śląską do Gliwic, tylkośmy wybrali jakąś filologię czy szkołę rolniczą, prawo, to większość szła do Wrocławia.

A jak rodzice zareagowali na ten Wrocław?
Bardzo pozytywnie. "Chcesz synku, to jedź do Wrocławia" - usłyszałem.

Tak daleko? Do obcego miasta? Puścili kochanego jedynaka w daleki świat?
Pewnie to przeżywali, ale nie dali po sobie poznać. Bo wie pan - ludzie ciągle myśleli, że to nie jest tak do końca nasze miasto, że Niemcy tu jeszcze wrócą. Już w wolnej Polsce, tak pięć lat przed śmiercią, mój tata do mnie mówił: "Janek, jak to kiedyś będzie z tym Wrocławiem, kiedy znów trzeba będzie go Niemcom oddać?". To było myślenie pokolenia naszych rodziców - oni tak do końca nie byli pewni, czy hasło: "Byliśmy, jesteśmy, będziemy" będzie za kilka lat aktualne. Że trzeba będzie mieć ciągle tę walizkę z dobytkiem spakowaną i w gotowości, bo może trzeba będzie wyjechać. Ojciec do końca nie wierzył w stabilność Wrocławia przy Polsce. A do tego wszystkiego dochodziły wspomnienia powojenne z życia studenckiego jego siostry.

CZYTAJ DALEJ
Jakie wspomnienia?
Wrocław to Dziki Zachód. Najmłodsza siostra mojego ojca studiowała we Wrocławiu i 8 czy też 10 razy została okradziona na ulicy, napadnięta - nic jej nie zrobili, tylko odarli ją ze wszystkiego, co miała. Raz ją nawet tak okradli, że do domu wróciła w samych majtkach. Na szczęście to byli tylko rabusie, a nie bandyci, którzy chcieli jej zrobić krzywdę.

Po tych opowieściach mama z pewnością umierała ze strachu o swojego Janka. A nie martwili się: "A czy Janek sam sobie poradzi?". Bo ciągle był Pan przy rodzicach.
Wierzyli, że dam sobie radę. Poza tym nie jechałem na studia sam.
A z kim?
Z moim kolegą, Kaziem Strzyczkowskim, rodzonym stryjem Kuby Strzyczkowskiego, tego znanego dziennikarza, który był w radiowej Trójce i Teleexpressie. Chodziliśmy razem do szkoły średniej i razem poszliśmy na studia. On skończył prawo - jest dzisiaj profesorem, mieszka w Warszawie. Nasi ojcowie z kilkoma adresami w ręku pojechali do Wrocławia, żeby nam jakiegoś mieszkania poszukać, bo na akademik nie miałem najmniejszych szans: byłem krezus - jedynak, oboje rodzice pracowali...

Po obejściu kilku domów postanowili nas ulokować w mieszkaniu przy ul. Szczytnickiej 47 mieszkania 7. U państwa Piotrowskich. Pani Piotrowska to była Pomorzanka, z Brodnicy, a pan Piotrowski to był przed-wojenny oficer zawodowy, pochodził z Baranowicz. Do Polski wrócił dopiero w 1948 roku, bo się znalazł i pod Tobrukiem, i pod Monte Cassino, a potem pracował w Turoszowie, więc przyjeżdżał do Wrocławia, do domu, tylko na sobotę i niedzielę, a potem wracał do pracy. Można więc powiedzieć, że myśmy mieszkali u pani Leokadii Piotrowskiej. Nasi ojcowie wyczuli, że jest coś w tej kobiecie, jakiś taki macierzyński, matczyny instynkt i wiedzieli, że będzie nam u niej dobrze. I rzeczywiście - ona nam matkowała. Pod dobre skrzydła trafiliśmy. Mówiła nam "per pan" - bardzo nam to imponowało, że nie wchodziło w grę "Kaziu", "Janku". Było: "panie Janie, panie Kazimierzu". Cudowne pięć lat tam spędziliśmy. A potem, proszę sobie wyobrazić, po piątym roku studiów, kiedy ja się natychmiast ożeniłem, mając 22 lata, nie mogliśmy z żoną znaleźć żadnego mieszkania. Nie wchodziło w grę jeszcze własne, bo w spółdzielni mieszkaniowej trzeba było czekać 8-10 lat, a wszyscy się bali przyjąć pod swój dach młode małżeństwo: "bo może zaraz przyjdzie im też dziecko". I pani Piotrowska, widząc ten nasz ból, zaproponowała: "panie Janie, jeśli Pan niczego nie może znaleźć, to ja do tego dużego pokoju przyjmę nowych, trzech studentów, a wy z panią Teresą pójdziecie do tego pokoju za pokojem studenckim". I tak pierwsze dwa i pół roku swojego pożycia małżeńskiego spędziłem u pani Piotrowskiej, w małym pokoiku, do którego trzeba było nosić w dzbanku wodę do mycia. Oczywiście po tę ciepłą wodę trzeba było chodzić do kuchni, przez pokój studentów. Na szczęście myśmy mieszkali w tej części ul. Szczytnickiej, bliższej placowi Grunwaldzkiemu, a tam na rogu była łaźnia miejska, więc to nas ratowało, bo na kąpiel chodziliśmy do tej łaźni.

A co z pościelą? Co z robieniem prania?
Co dwa tygodnie jechaliśmy na pranie: raz do moich rodziców do Tarnowskich Gór, drugi raz do Iwin pod Bolesławcem, do mojej teściowej. Pakowaliśmy wszystko w walizki i jechaliśmy pociągiem, bo nie mieliśmy przecież jeszcze samochodu. Jak ja to dzisiaj opowiadam dzieciom, że tak zaczynałem, to nie chcą mi wierzyć.

CZYTAJ DALEJ

Ale z rozrzewnieniem, miło to Pan wspomina.
Ależ oczywiście! Do ulicy Szczytnickiej, do tego mieszkania mam przeogromny sentyment do dziś. Schodziłem wszystkie ulice w okolicy bardzo dokładnie: moja trasa na polonistykę, na placu Nankiera, była stała - szedłem Szczytnicką albo przez Ostrów Tumski, albo ku Muzeum Śląskiemu, dziś Narodowemu, i bulwarem nadodrzańskim na uczelnię. Niekiedy wracałem bardzo późno - czy to z Ossolineum, czy z czytelni. I - proszę sobie wyobrazić - ani razu, przez te 7,5 roku, nie spotkałem się z jakąś chuligańską zaczepką, a przecież Ostrów Tumski nie był tak cudownie iluminowany jak dziś - on był ciemny.

Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do Pana pierwszych tygodni we Wrocławiu. Miasto zrobiło na Panu wrażenie?
W 1963 roku oniemiałem z zachwytu. Przyjeżdżam w październiku, mija parę dni, a tu nagle czekają na mnie mistrzostwa Europy w koszykówce. I nasi Łopatka, Piskun, Wichowski, Langiewicz - zdobywają srebrny medal. Zostają wicemistrzami Europy - tylko ze Związkiem Radzieckim przegrali. Listopad - do Wrocławia przyjeżdża Lucjan Kydryński z Paulem Anką i ja idę na ten koncert do Hali Ludowej i słyszę w oryginale "Dianę". Mija kilka dni, a we Wrocławiu jest mecz bokserski Polska - Niemcy Zachodnie. Na żywo widzę Pietrzykowskiego, Kuleja, Walaska, Stamma... Wie pan, chłopakowi siedemnastoletniemu, jakim ja byłem wtedy, mogło zawirować z emocji w głowie. Myślałem: "Jak ci moi koledzy w Tarnowskich Górach potwornie nudno żyją. A ja jestem dopiero dwa miesiące w tym Wrocławiu, a mam na koncie coś takiego". Nie mówiąc już o meczach Śląska Wrocław. Ligowych, na które mogłem sobie co dwa tygodnie pójść. Do tego wrocławski teatr i pantomima już wtedy były świetne...

Zachłysnął się Pan Wrocławiem?
I to zachłyśnięcie było tak wielkie, że co mi tam było w głowie dociekania, że 18 lat temu była w tym miejscu Festung Breslau.

A sam Wrocław w latach 60.?
Był piękny. Było więcej tej pustej przestrzeni, jeszcze się ruiny powojenne widziało, ale to już nie było tak, jak w 1956 roku - że morze ruin dookoła. Fasady budynków były bardziej ponure, nie było tej feerii świateł, ale urodę tego miasta już wtedy widziałem.

To już był "mój Wrocław"? "Dom"?
Nigdy nie czułem się tutaj obco, wtopiłem się w to miasto cudownie. Od pierwszych godzin we Wrocławiu poczułem się fantastycznie i absolutnie wiedziałem, że jestem u siebie.
Rozmawiał Robert Migdał

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska