Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Hyży: Przez koszykówkę uczę życia, a przez życie - koszykówki

Michał Rygiel
Radosław Hyży objął funkcję trenera Śląska 24 października.
Radosław Hyży objął funkcję trenera Śląska 24 października. Oliwer Kubus
- Mocny Śląsk jest niezwykle potrzebny Wrocławiowi - mówi Radosław Hyży, trener wrocławskich koszykarzy, którzy grają na co dzień w I lidze.

Wrócił pan po raz kolejny do Wrocławia, ale czy wrócił pan z powrotem do wrocławskich tramwajów?
Tylko czasami jeszcze zdarza mi się wsiadać. Teraz staram się odwozić żonę do pracy w ramach poprawiania stosunków małżeńskich. Przy jesienno-zimowych korkach tramwaje są wręcz wskazane.

Wrocław wciąż jest miastem kibica wymagającego? Mówił pan swego czasu, że tu ludzie przychodzą tylko na sukces.
Oczywiście, kibice wciąż są bardzo wymagający. Możemy to także przenieść na piłkę nożną, gdzie frekwencja najlepiej obrazuje wymagania kibica. W koszykówce czy siatkówce sytuacja wygląda tak samo. Tylko podczas spotkań Ślęzy sytuacja jest niewiele lepsza, ale to dlatego, że to mistrz Polski, choć i w tym przypadku uważam, że tych widzów jest wciąż zbyt mało.

Zgodzi się pan z tym, że Wrocław oprócz mocnej Ślęzy potrzebuje mocnego Śląska?
Mocny Śląsk jest niezwykle potrzebny Wrocławiowi. Oprócz piłki nożnej duże miasta nie mają mocnych drużyn w sportach zespołowych. W Warszawie dominuje Legia, w Poznaniu Lech, o Katowicach nawet nie chcę wspominać. Łódź to samo. Jeżeli chodzi o koszykówkę, bo patrzę pod tym kątem, to w tych ośrodkach nie ma silnych zespołów. Jedyny wyjątek to Kraków, ale tam koszykówka i Wisła były od zawsze.

Brak dużych ośrodków na najwyższym poziomie to główny problem polskiej koszykówki, czy przyczyna leży gdzieś indziej?
To oczywiście też jedna ze składowych, ale trzeba się zastanowić nad tym, dlaczego w dużych miastach nie ma zainteresowania koszykówką. Dużo rozmawiamy z kolegami na ten temat, analizujemy powody. W takich miastach jest więcej opcji spędzania czasu wolnego – można się spotkać ze znajomymi na kawie, wybrać się do kina. Sport musi albo wychować sobie nowych kibiców, albo tworzyć lepsze widowiska, bo o kibiców w dzisiejszych czasach trzeba walczyć.

Kibice Śląska rozmawiali z panem po decyzji o opuszczeniu Kłodzka i przyjściu do Wrocławia? Bo z tego co wiem, nie brakowało, delikatnie mówiąc, nieprzychylnych opinii na temat tego ruchu.
Rzeczywiście delikatnie pan to określił. Wytłumaczyłem się już z tej decyzji i po raz kolejny nie chcę tego robić. Ja bym tym krytykom teraz powiedział, że moja decyzja wyszła im na dobre. Postąpiłem szlachetnie i za zwycięstwa powinni podziękować (śmiech). Łatwo jest coś powiedzieć, a teraz przy czterech wygranych uważam, że chłopaki w Kłodzku wykonują dobrą robotę.

Fani w hali AWF-u potrafią krzyknąć, zrobić atmosferę, wesprzeć dopingiem, czy tak jak pan powiedział, tych kibiców trzeba wychować?
Cały czas starsze pokolenie ma w pamięci mistrzostwa sprzed lat. My musimy o tym zapomnieć. Na większości hal jest posucha, to nie tak, że wyłącznie we Wrocławiu tak to wygląda. Tylko we Włocławku czy Słupsku jest dobra atmosfera, ale te hale zawsze żyły. Natomiast w I lidze chyba jedynie Stargard, gdzie walczy się o awans. Tam jest inna atmosfera, gra się zupełnie inaczej. I wracamy tu do pierwszej myśli – nie ma wyników, to kibic nie chce przyjść.

Przejęcie sterów po takich legendach klubu i jednocześnie pańskich kolegach z zespołu, Dominiku Tomczyku i Jacku Krzykale przyszło z trudem?
Nie, ponieważ to jest biznes. Śledzę koszykówkę europejską czy NBA i tam nie można żywić urazy po zwolnieniu. Gdybym nie przyjął tej oferty, to trafiłbym do innego klubu, ale ta wydawała mi się najlepsza pod kątem personaliów. Mam nadzieję, że trenerzy nie czują urazy.

Rozmawiał pan z nimi o drużynie, pytał pan o niektórych zawodników?
Nie lubię takich rozmów. Pytałem tylko, czy nie mają mi za złe objęcia klubu. Nie jestem człowiekiem, żeby specjalnie się tłumaczyć. Powiedziałem im tylko, że propozycja pojawiła się po odejściu z Kłodzka, a nie przed. Niczego innego nie trzeba było wyjaśniać. Czy wierzą mi w Kłodzku albo czy wierzą mi byli trenerzy to już nie moje zmartwienie.

Ilu szkoleniowców, tyle opinii, natomiast moim zdaniem gruntowne zmiany od razu po przyjściu do zespołu czasami mogą przynieść efekt odmienny niż by zakładano. Pan nie zdecydował się na rewolucję w Śląsku, dlaczego?
Nie było rewolucji, ponieważ to dobrzy zawodnicy. To odpowiedni ludzie do realizacji założeń klubu i moich założeń. Trzeba tylko dokonać małych korekt, które są bardzo potrzebne i niedoceniane.

Budowa zespołu jeszcze trwa, wciąż układa pan klocki po swojemu?
Oczywiście, że tak. Budowa zespołu w Śląsku Wrocław trwa pod kątem przyszłości, ponieważ mamy wielu młodych zawodników, ale musimy też zdecydować, jak wykorzystać bardziej doświadczonych graczy i co z nimi zrobić.

My nie jesteśmy na parkiecie w trakcie treningów, podobnie jak kibice oceniamy głównie na podstawie wyników. W tym sezonie parę razy już punkty Śląskowi się wymknęły, a mimo wszystko trudno tu zrzucać wszystko na karb młodych głów, bo to już nie tak młoda drużyna.
Żaden dziennikarz mnie o to nie zapytał, ale ja serdecznie zapraszam na treningi. Oczywiście nie w ten sposób, że nagle na każdym będzie po czterdziestu, lecz jak ktoś się zgłosi, to zawsze wyrażam na to zgodę. Ja zawsze powtarzam zawodnikom, że nie jesteśmy rozliczani za treningi. Oni bardzo dobrze trenują i wykonują kawał dobrej roboty. Prezes i kibice patrzą na nas przez pryzmat wyników. Grałem w takich klubach, w których słabo trenowaliśmy, a jednak wygrywaliśmy. I pozostaje pytanie – czy lepiej dobrze trenować, czy lepiej wygrywać? (śmiech). Z punktu widzenia prezesa, kibiców bądź dziennikarzy lepiej wygrywać. Dla mnie jako trenera najbardziej liczy się postęp, ale oczywiście wygrywanie też ma swoją wartość.

W zeszłym sezonie Śląsk był bardzo młodą drużyną, teraz do klubu dołączyło kilku doświadczonych zawodników z myślą o walce o play-offy. W związku z tym trzeba od tej drużyny wymagać nieco więcej, niż rok temu, prawda?
Według mnie 19 czy 20-latek to zawodnik, który w II lidze powinien sobie doskonale radzić, co więcej, w I nie powinien mieć większych problemów – dopiero w Ekstraklasie może być traktowany jako młody zawodnik. Natomiast na tych niższych poziomach rozgrywkowych nie można tak do niego podchodzić. Oni są teraz 20, 21-latkami. I liga jest dla nich, to nie jest młody zespół.

No właśnie, bo to mieszanka młodości z doświadczeniem, a i ci młodzi już coś zdążyli pokazać, niektórzy nawet na arenach europejskich. Jak zatem pan do nich podchodzi?
Zgodnie z moimi standardami to normalni gracze, którzy muszą wchodzić na parkiet i pokazywać swoją przydatność na parkiecie. Nie ma dla mnie możliwości sięgania po swój wiek jako wytłumaczenie. Nie mogą mówić, że są młodzi i dlatego popełnili błędy.

Wielu zastanawia się, czemu Karol Michałek gra kosztem minut dla Aleksandra Dziewy, który za pana kadencji stał się bardziej pierwszym rezerwowym. Drużynowa postawa Michałka ma tutaj znaczenie? Bo to taki zawodnik, którego pełnej wartości na parkiecie można nie zauważyć.
Pracę Karola na treningu czy podczas meczów stawiam za wzór, ponieważ podporządkował się mi i zespołowi. Doskonale wie, co ma robić. Odwdzięcza się nam dobrą grą. Każdy ma swoje ograniczenia, ale on wykonuje swoją pracę najlepiej, jak potrafi. Olek musi się nauczyć, że nie będziemy go specjalnie traktować ze względu na wiek. Nie będzie mu umykało więcej, bo jest młodszy. Powinien walczyć o swoje, bo wiadomo, że ma lepszą przyszłość w koszykówce, ale musi to jeszcze udowodnić na parkiecie.

Pan uwielbiał grać twardo, był pewny siebie i nie kładł się przed lepszymi zawodnikami. To główna rzecz, którą chce pan przekazać swoim koszykarzom, zwłaszcza tym młodszym?
Taka jest istota zespołu. Nie lubię samych młodych zawodników, musi być w kadrze kilku doświadczonych, bo od nich czerpie się wartościowe lekcje. Od Adriana Mroczka-Truskowskiego, naszego kapitana, można się czegoś nauczyć. Od Marcina Blumy czy Marcina Pławuckiego także. I to nie jest taka nauka, że ja coś mówię, a oni muszą zapamiętać. Młodzi gracze przez obserwację, przez patrzenie na reakcje tych graczy na sytuacje meczowe i pozameczowe muszą się rozwijać. Oni mają patrzeć, jak Karol czy „Mroko” reagują na moje uwagi. Uczą się przez przykład, a nie przez słowa. Bywa tak, że to, co do nich mówimy szybko wylatuje z głowy, a wzorce zostają na dłużej. Tak jest na zachodzie, tak jest w NBA. Często się sprowadza doświadczonego zawodnika, żeby ten powiedział parę zdań, przekazał swoją mądrość, żeby ci młodzi gracze dostrzegli, że to nie jest tak łatwy kawałek chleba, jak im się wydaje.

W ogóle w dzisiejszych czasach młodzi gracze traktują sport jako zabawę i muszą zrozumieć, że to nie jest to.
Czwórka graczy, których wymieniłem w ten sposób pracuje i zarabia na życie. Reszta studiuje, pracuje albo to młodzi gracze bez żony i dzieci, mają mniej zmartwień. Muszą się nauczyć życia, a ja próbuję przez koszykówkę nauczyć życia i przez życie koszykówki.

Łatwiej jest wychować tych dwudziestolatków, czy nauczyć ich czegoś na parkiecie?
I to i to jest trudne, trzeba to połączyć. Jeśli się spóźniasz, to to brak szacunku dla mnie, zespołu i pracy. Nieważne, czy mówimy o spóźnieniu w życiu codziennym, czy też w grze. Na parkiecie jeśli zaśpisz, to nie zrobisz czegoś, o co prosi cię kolega i przegramy mecz. To kwestia odpowiedzialności i wielu innych cech, które są potrzebne w życiu.

W dzisiejszych czasach praca z młodszymi graczami jest trudniejsza niż za czasów, kiedy to pan był w ich wieku?
Bez dwóch zdań za czasów mojej młodości. Byliśmy zdecydowanie bardziej karni. Nas rodzice wychowywali bardzo ostro. Moja mama dała mnie do trenera, miałem go słuchać i nie było żadnej innej możliwości. Rodzic nie wtrącał się w życie klubu, nie przychodził na mecze. To była moja sprawa. Nasza drużyna była w stu procentach zaangażowana, bo trener był dla nas drugim ojcem. Teraz tego nie ma.

Da się to w ogóle teraz wprowadzić, czy następnym pokoleniom tej karności będzie już brakowało?
Podejście szkoleniowców musi się zmienić. Trener, który mnie szkolił kilkanaście lat temu ze swoim podejściem dzisiaj by sobie nie poradził. Trzeba używać innych metod do dzisiejszej młodzieży, ale relacje nie powinny się zmieniać. Nadal trener musi być srogim ojcem i takie relacje wciąż powinny istnieć na linii trener-zawodnik. Kiedyś opiekunowie byli autorytetami, także dla rodziców, co trzeba bardzo mocno podkreślić. Gdy trener mówił, że ten albo ten nie będzie grał, to rodzice to rozumieli, a nie pyskowali czy wpychali go na siłę. Teraz rodzice dzwonią albo piszą sms-y z pretensjami, a to w moich czasach było nie do pomyślenia. Gdy trener wyrzucił mojego kolegę, to nie było tak, że rodzic zabierał dziecko do innego klubu, ale kazał młodemu przeprosić i zapewnić, że to się więcej nie wydarzy. Wyobraźmy sobie taką sytuację dzisiaj. Ojciec czy matka stają murem za dzieckiem i nie mają zaufania do trenera. Ja próbuję tego zaufania nauczyć, bo go nam w życiu brakuje. Chcę być autorytetem dla zawodników i dla rodziców. Grałem w Noteci Inowrocław czy SKS Kasprowicz i tam trenerzy załatwiali ze mną sprawy ostro, bo ja nie byłem grzecznym chłopcem. Nie było świetnie za każdym razem, ale mama nie wiedziała, co się działo na treningach, bo trener się nie żalił i ja się nie żaliłem. A teraz wszyscy najlepiej znają taktykę, rodzice doskonale wiedzą, co w danym momencie należy zrobić, mają świetne podstawy jeżeli chodzi o przygotowanie motoryczne, a ich wiedza na temat wszystkich aspektów koszykówki jest wybitna.

Każdy teraz chce być sobą, w jakiś sposób się wyróżnić, a najlepiej, jeśli jest sportowcem, to zostać gwiazdą.
Nie ma dzisiaj robotników, każdy chce zajmować dyrektorskie stanowiska! Wszyscy chcą rzucać po 20 punktów i jak powiesz w dzisiejszych czasach, że lepiej podać, bo słabo rzucasz, to się ten gość obrazi i odpowie, że dobrze rzuca. Albo gdy zarzuci się takiemu, że jest słabszy od danego zawodnika, on się oburzy i powie, że przecież jest lepszy. Nie ma, jak ja to nazywam, lustra, brakuje samokrytyki. Samokrytyki powiązanej z chęcią rozwoju, wewnętrzną motywacją do bycia lepszym. Łatwo się młodym mówi, że powinni być na stanowiskach dyrektorskich czy też sporo zarabiać albo mieć tyle minut. W mojej dwu i pół letniej pracy trenerskiej nauczyłem się, że oni tylko z łatwością mówią. Zawodnicy przez te dwa lata dużo mi mówili – że są w stanie zastąpić tego gracza, że potrafią rzucać więcej punktów. Brakuje im pokory. Oczywiście, że też w ich wieku gadałem, ale potrafiłem udowodnić to na boisku, zrobić więcej, zagrać lepiej. Wtedy byli goście, którzy mniej mówili i więcej robili, popierali słowa swoją grą. Teraz jest tylko gadanie, a gdy przychodzi to meczu to ci ludzie się wycofują, robią głupie faule, odgwizduje im się przewinienia techniczne. W decydujących momentach trener ich potrzebuje, a oni siedzą na końcu ławki z pięcioma przewinieniami. Brakuje odpowiedzialności za zespół, nie ma cech przywódczych i charakteru.

Jak zarządzać młodymi, przebojowymi graczami, żeby trzymać ich trochę w ryzach, a jednocześnie pozwalać na momenty szaleństwa?
Kwestia polega na tym, że trzeba w tym wszystkim wygrywać mecze. Muszą sobie zdawać z tego sprawę. Trener jest rozliczany z wyników, a nie z tego, że ktoś chce sobie pograć, bo tego czasami oczekują młodzi zawodnicy. Dla mnie najważniejsza była nie gra, ale zwycięstwo i dążyłem do niego wszelkimi sposobami. Dlatego byliśmy bardziej charakterni, graliśmy nie do końca fair play. A teraz nikt nic nie musi, wszyscy są ustawieni. My musieliśmy o wszystko walczyć, dać z siebie więcej.

Kobe Bryant ostatnio mówił, że zawsze podczas treningów czy meczów patrzył na banery z zastrzeżonymi koszulkami gwiazd Lakersów. W hali przy Mieszczańskiej też są banery z legendami. Gwiazdy Śląska też mogą stanowić środki motywacyjne dla trenerów?
Wierzę, że trenerzy w Śląsku Wrocław to robią. Od tych osób trzeba rozpoczynać treningi i nie ma innej opcji. Jestem fanem Boston Celtics i tak się zaczyna grę dla takich klubów – od pokazywania, kto tam grał, jakie nazwiska zakładały te koszulki. Mam nadzieję, że trenerzy tak robią, a jeśli nie, to powinni tak robić. W przeciwieństwie do niektórych wrocławskich klubów, w Śląsku mamy historię i tradycję, a tego się nie kupi.

Mówił pan kiedyś, że lubi się przekonać na sobie, co na pana działa, a co nie. Przeniósł pan to także na grunt pracy trenerskiej i na swój zespół?
Musi być trochę różnicy. Doskonale znam swój charakter, a w przypadku zespołu trzeba się wszystkiego dowiedzieć. I to jest ciekawe w pracy trenera, że nie do końca wiadomo, czego się można spodziewać. Mam swoje założenia, które działają bądź nie i muszę wprowadzać szybkie korekty. Tempo reakcji jest bardzo ważne. Każdy dzień jest inny i każdy człowiek jest inny. Nie ma kolejnych Radosławów. Ja bym doskonale prowadził zespół dziesięciu Radosławów, ale ich nie ma. Jak będę miał jednego, to już będzie świetnie. Muszę się dostosować do zaistniałych sytuacji.

W takim razie, na tę chwilę, przed ostatnim meczem roku, gra Śląska się panu podoba?
Są momenty, gdzie bardzo mi się podoba. Na poziomie pierwszoligowym gramy bardzo dobrą i ciekawą koszykówkę. Krytycy wolą jednak wypominać nasze końcówki i nasze przestoje. Ogólnie rzecz ujmując, jestem bardziej zadowolony z gry niż z wyników. Nie można mieć od razu wszystkiego. To jest proces. W Kłodzku nauczyłem się cierpliwości, zespół nie będzie błyskawicznie spełniał moich oczekiwań.

Po spotkaniach dużo czasu poświęca pan analizie? Zdarzają się takie spotkania, które nie pozwalają zasnąć?
Ja śpię bardzo dobrze, bo dużo pracuję. Żona jednak wie, że ja żyję tylko koszykówką. Pamiętam bardzo dużo rzeczy z meczów, oglądam powtórki, staram się od razu myśleć o rzeczach do poprawiania. Bardzo mnie przeraża to, że pamiętam wszystkie swoje błędy. Ogranicza mnie moja wiedza, ponieważ za mało wiem – w tym wieku powinienem wiedzieć więcej. Staram się aż tak bardzo o tym nie myśleć, ale ograniczenia w głowie jednak pozostają.

Gdzie nie zajrzałem, to podkreślał pan, że stał się pan spokojniejszy, ale na meczach tego spokoju nie ma. Długo trzeba czekać, aż pomeczowe emocje opadną?
Jestem bardzo spokojny w porównaniu do okresu w Kłodzku i czasów mojej gry na parkietach. Czytam wiele wywiadów, oglądam mnóstwo wywiadów z trenerami. Jeden z nich bardzo dobrze powiedział, że płaci się nam za radzenie sobie z presją, złymi gwizdkami sędziów i słabą grą naszych zawodników. Bo to ostatnie to jest po części winą trenera.

A kusi jeszcze momentami, żeby wrócić na parkiet?
Bardzo. Ciało mi nie pozwala, ale gdy gram konkursy z zawodnikami to przegrana boli mnie tak samo, jak kiedyś. Ze względu na moje zdrowie, bóle pleców i kolan już tej aktywności jest mniej.

Zaczęliśmy od wymagających kibiców, to skończymy na wymagającym… trenerze. Zazwyczaj w tym okresie pytamy, czego życzyć, ale chciałbym tym razem inaczej. Czego pan oczekuje od nowego roku – zarówno od siebie, jak i od zespołu?
Jestem zbyt wymagający w stosunku do siebie i zawodników. Wkładam sto dziesięć procent w tę pracę i gdy widzę, że zespół nie interesuje się koszykówką tak samo jak ja, to jest to po prostu niesprawiedliwe. Strasznie się irytuję, bo to jest ich praca. To mój największy problem. Ja bym chciał jednego meczu, w którym będzie nadkomplet kibiców i w tym meczu będą oni zadowoleni z naszej gry. Gdy byłem zawodnikiem, to niektórzy mówili, że ściemniam dla kibiców, ale ja powtarzam, że bez nich nasza praca jest nic nie warta. Chcę grać dla kibica, dlatego moja taktyka jest ukierunkowana na atak i na to, żeby był zadowolony. Po dwudziestu latach wiem, że kibica najbardziej cieszy, kiedy wpadają punkty.

Rozmawiał Michał Rygiel

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska