Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Historia. Dzień Polskiego Państwa Podziemnego to ich święto

Hanna Wieczorek
Członkowie Światowego Związku Żołnierzy AK spotkali się we wrocławskich Sukiennicach
Członkowie Światowego Związku Żołnierzy AK spotkali się we wrocławskich Sukiennicach IPN
Spotykają się co roku pod koniec września. Wrocławianie i mieszkańcy innych miast Dolnego Śląska, którzy podczas II wojny światowej służyli w szeregach Armii Krajowej – pisze Hanna Wieczorek

Był 27 września 1939 roku. Choć trwała jeszcze kampania wrześniowa, tego dnia zostało powołane Polskie Państwo Podziemne. Koncepcja państwa podziemnego – kontynuacji walki i oporu metodami konspiracyjnymi – została sformułowana na spotkaniach władz cywilnych Warszawy z Radą Obrony stolicy. Prezydentem miasta stołecznego był wówczas Stefan Starzyński, a dowódcą obrony – gen. Juliusz Rómmel.

I to właśnie on wydał rozkaz: „Dane mi przez Naczelnego Wodza w porozumieniu z Rządem pełnomocnictwo dowodzenia w wojnie z najazdem na całym obszarze Państwa, przekazuję generałowi brygady Michałowi Tadeuszowi Tokarzewskiemu-Karaszewiczowi z zadaniem prowadzenia dalszej walki o utrzymanie niepodległości i całości granic”.
W ten sposób powołano, w nocy z 26 na 27 września 1939 roku, w oblężonej Warszawie Służbę Zwycięstwu Polski. Organizację, która później została przekształcona w Związek Walki Zbrojnej.
Historycy nie mają wątpliwości, że zamysł twórców Służby Zwycięstwu Polsce był prosty. Wszyscy głęboko wierzyli, że Niemcy, choć pokonali Polskę w kampanii wrześniowej, wojnę w końcu przegrają. I chcieli doprowadzić do sytuacji takiej, jaka się wydarzyła w końcu Iwojny światowej. Trudno się zresztą temu dziwić, bo przecież założyciele SZPbyli w większości działaczami „pierwszowojennej” konspiracji.

Wierzyli, że pod koniec wojny, kiedy państwa wrogie naszemu krajowi będę się biły między sobą, nadejdzie moment wielkiego polskiego powstania, takiego, jakie wybuchło w listopadzie 1918 r. I temu powstaniu, które miało wybuchnąć w odpowiednim momencie i wyzwolić państwo polskie spod okupacji, służyła cała działalność sztabu Służby Zwycięstwu Polsce, potem Związku Walki Zbrojnej, a w końcu Armii Krajowej.
Najprostsza definicja Polskiego Państwa Podziemnego mówi, że były to tajne struktury państwa polskiego, istniejące w czasie II wojny światowej. Jednak jak to z definicjami bywa, nie pokazują one tego, co być może jest najważniejsze – ludzi tworzących te struktury.

We Wrocławiu rokrocznie żołnierze Armii Krajowej uroczyście obchodzą Dzień Polskiego Państwa Podziemnego. Spotykają się w Sukiennicach, na uroczystości organizowanej przez Okręg Dolnośląski Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej oraz wrocławski oddział IPN. Na spotkania z roku na rok przychodzi coraz mniej żołnierzy AK.
Ryszard Filipowicz miał 12 lat, kiedy wybuchła II wojna światowa. Mieszkał w Kolonii Wileńskiej. Dzisiaj to część Wilna, przed wojną kolejarskie osiedle leżało poza granicami miasta.

– Do dzisiaj dnia to jest moja wspaniała ojczyzna – uśmiecha się Filipowicz. – Kolonię Wileńską można nazwać kolebką konspiracji. Choć to dotarło do nas dopiero po 1989 roku, kiedy mogły się już ukazywać opracowania dotyczące polskiego podziemia na Kresach, wspomnienia. I wtedy zobaczyliśmy, że prawie każdy dom w naszej Kolonii był z konspiracją związany.
Ryszard Filipowicz do Armii Krajowej trafił poprzez tajne komplety, na które uczęszczał. Miał wtedy 14 lat.
– Byłem w młodzieżowym patrolu sabotażowym – wspomina. – Patrol składał się z trójki chłopaków, czyli mnie i moich kolegów z tajnych kompletów gimnazjalnych, łączniczki i dowódcy. To był jeden z kilku wcześniej utworzonych patroli, z tym, że inne składały się z ludzi starszych od nas. To była „Baza-Miód” – mówi Filipowicz. – Organizacja wywodząca się jeszcze z „Wachlarza”. Dowódcą był Bronisław Krzyżanowski, pseudonim Bałtruk, który o dziwo pochowany jest, razem ze swoją żoną, która miała pseudonim bodajże Lisica, we Wrocławiu.
„Baza-Miód” był oddziałem wchodzącym w skład V odcinka „Wachlarza”, a po jego rozwiązaniu do Kedywu Armii Krajowej Okręgu Wileńskiego .

Oddział ten wykonał szereg akcji dywersyjnych, takich jak cięcia linii kolejowych, systematyczne rabowanie niemieckich składów wojskowych w samym Wilnie, a także tuż pod miastem w Burbiszkach i głównie w lasach Puszczy Rudnickiej w okolicy Jaszun, zdobywanie broni, odbicie tuż pod nosem gestapo więźnia – cichociemnego.
Dowódca oddziału – Bronisław Krzyżanowski „Bałtruk”, aresztowany w lipcu 1946 roku, przeszedł bestialskie śledztwo, potem sowiecki sąd i łagry w republice Komi. W kwietniu 1955 roku dostawiony został pod konwojem do granicy PRL. Zmarł we Wrocławiu 20 grudnia 1983 roku.

– To były duże oddziały, które zajmowały się wielkimi sprawami – wspomina Ryszard Filipowicz. – To było zrywanie linii, wykradanie bomb ze składów amunicyjnych. Jest zresztą książka na ten temat, którą napisał Sergiusz Piasecki.
Ryszard Filipowicz z kolegami zajmował się małym sabotażem. Na czym polegał mały sabotaż? – Na jakimkolwiek działaniu, które spowalniało kolej – uśmiecha się Filipowicz. – Wywodziłem się z rodziny kolejarskiej, mój ojciec był kolejarzem, sąsiedzi w większości byli także kolejarzami. To była jedna paczka.
I zaraz dodaje, że Wilno miało dużo do zawdzięczenia kolejarzom, którzy zawsze byli polskimi patriotami. Ślad tego można nawet odnaleźć w piosenkach legionowych: „Przy pomocy kolejarzy, niech i Bóg zdrowien darzy, odzyskano nasze Wilno” i tak dalej...

– Naszej działalności sprzyjało także to, że pomiędzy Wilnem a najbliższym miasteczkiem, czyli Wilejką, były pojedyńcze tory – mówi Filipowicz. – Na trasie był przystanek „Kolonia Wileńska”. Myśmy pociągami jeździli, tak, jak dzisiaj we Wrocławiu jeździ się tramwajami czy autobusami. W okresie szczytu co 10 minut jeździł pociąg.
Chłopcy zajmujący się małym sabotażem często wkręcali gałęzie w linki urządzeń sterujących semaforami. Tak skutecznie plątali owe linki, że semafory zamierały i trzeba było je naprawiać. Sypali piasek do maźnic osiowych, usuwali uszczelki w systemach hamowania.

– Materiałów wybuchowych w tym czasie nie dostawaliśmy do ręki – uśmiecha się Filipowicz. – Byliśmy na to za młodzi. Dopiero potem, po lipcu 1944 roku, wysadzaliśmy różne rzeczy. Z tego tytułu półtora miesiąca przesiedziałem w sowieckim więzieniu. Bo sowieci zrobili rewizję w naszym mieszkaniu i znaleźli kawałeczek lontu wybuchowego. Ryszard Filipowicz, razem z ojcem i dwoma siostrami, do Wrocławia przyjechał w grudniu 1945 roku.
Hanna Wieczorek

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska