18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Happy End już 35 lat na scenie (ZDJĘCIA)

Redakcja
O początkach Happy End, wielkiej miłości do żony oraz o tym, dlaczego woda sodowa nie uderzyła mu do głowy, ze Zbyszkiem Nowakiem, liderem zespołu, który wydał jubileuszową płytę, rozmawia Robert Migdał

35 lat na scenie... Zbyszku, aż samo się ciśnie na usta: "jak się masz, kochanie, jak się masz...?"
"Dobrze się mam, kochanie, dobrze się mam"... (śmiech). Zdrowie mi dopisuje, humor też.

A głowa pewnie pełna pomysłów na nowe piosenki.
Zawsze była pełna, a to wszystko dzięki mojej kochanej żonie - Danusi, z którą jesteśmy razem od 34 lat - i w domu, i na estradzie. Ona jest moją inspiracją, moją muzą. Trwam dzięki miłości żony. Ona jest cudownym człowiekiem. Dziękuję jej zawsze, kiedy mogę, że jest przy mnie, ze mną, że mnie wspiera, inspiruje.

Łał. Ty tak zawsze? W tym momencie wiele żon pewnie zazdrości takiego męża.
(śmiech) Ja po prostu bardzo kocham swoją żonę.

Pamiętasz początki Happy End? 35 lat temu.

Oczywiście. Tak, jakby to było wczoraj. Marzyłem o swoim zespole od dawna i miałem zaplanowane, w najmniejszych szczegółach, jeszcze gdy byłem kierownikiem muzycznym Bractwa Kurkowego, jak on ma wyglądać, co będzie śpiewał.

Bractwa Kurkowego?
Cztery lata nimi kierowałem. Graliśmy new folk. Bardzo fajne utwory. Ale już mnie ciągnęło, żeby zagrać coś nowego. Powiedziałem sobie: "dość tych samców na polskiej estradzie". Wiedziałem, że muszą pojawić się piękne dziewczyny - ma być na czym zawiesić oko, a nie tylko ucho. Dlatego wymarzyłem sobie grupę koedukacyjną - chłopcy, a z nimi dziewczyny - ładne, zgrabne, które fajnie śpiewają i umieją się ruszać. Musiały być przeciwieństwem ówczesnych piosenkarek, które stały na estradzie sztywne jak na akademii pierwszomajowej.

I tak pojawił się Happy End. Czterech przystojnych mężczyzn, trzy piękne dziewczyny.

I już na początku naszych występów cała Polska śpiewała "Jak się masz, kochanie", czy "Balladę o Marii Magdalenie". Nagraliśmy je w Radiu Katowice jesienią 1976 roku i od stycznia 1977 roku windowały nas te utwory na wyżyny rynku estradowego.

Jesteś takim człowiekiem orkiestrą: zaplanowałeś, jaką muzykę będziecie grać, jak będziecie wyglądać, jak śpiewać, ruszać się.
Bo od początku miałem pomysł na zespół i konsekwentnie go realizowałem. I tak było aż do czasu, gdy Happy End zmienił swój profil i zaczęliśmy z Danusią, moją żoną i jedną z wokalistek zespołu, występować jako duet Zbyszek i Danusia - Happy End. W tym, co robiłem, zawsze byłem i jestem detalistą. Mało kto może mnie zadowolić, robiąc coś dla mnie. Zdaję sobie sprawę, że to jest niedobre, bo to mnie ustawia w pozycji robota, który musi równocześnie wykonywać wiele zajęć.

Strasznie wybrzydzam, zawsze muszę coś po innych poprawiać, bo wydaje mi się, że ja sam zrobię lepiej. To bardzo męczące - i dla mnie, i dla ludzi, którzy ze mną pracują. I dobrze powiedziałeś - jestem takim człowiekiem orkiestrą. Tak samo jest przy nagrywaniu płyt - robię wiele rzeczy: piszę melodie, teksty, robię aranżacje, nagrywam jako studyjny inżynier, później robię mastering, projektuję okładki, projektuję stroje, śpiewam, robię promocję w mediach... Zmęczony jestem tym, ale z drugiej strony spełniony w tym, co robię.
Taki artysta "wszystko sam robiący" to duża oszczędność, jakby nie patrzeć.
E tam. Tak mówią. Ale ja chyba bym wolał, żeby było tak jak kiedyś - miałem kierowcę, byłem wożony, miałem pięciu technicznych pracowników. A teraz muszę sam jeździć po wertepach, czasem dziennie po 500 kilometrów. Ale cóż, inne czasy.

W życiu prywatnym też jesteś taki pedantyczny?
Już nie. Ostatnio wrzucam sobie na luz. Bo inaczej trudno byłoby ze mną wytrzymać (śmiech).

Zdradź mi, dlaczego nazwaliście się Happy End?

Bo to było dźwięczne. A poza tym nasza muzyka, z samego założenia, miała być słoneczna, optymistyczna, wesoła, taka właśnie "happy". Poza tym filmy z "happy endem" to dobre filmy, jak i nasza muzyka.

Wasza słoneczna muzyka zrobiła sporo zamieszania na scenie muzycznej lat 70.

Niektórzy dziennikarze mówili o nas, że w swoich poczynaniach byliśmy rewolucyjną grupą. Nasza muzyka pachniała Zachodem. Była inna. Podobała się, ale co ciekawe - im bardziej robiliśmy się popularni, to tym mniej się podobaliśmy.

Ale chyba tylko krytyce?
Na szczęście tylko krytyce. Zaczęto narzekać, że małpujemy Zachód, że mamy "styl papuzi", jak nazywano nasze piękne, kolorowe stroje.

Może to była zawiść, zazdrość.
Dobrze to nazwałeś. Myślę, że wiele osób nam tak po prostu zazdrościło.

I było czego. Byliście szalenie popularni.
W 1977 roku potrafiliśmy grać cztery koncerty dziennie, przy pełnych salach. To było niesamowite. Szkoda tylko, że zarobki wtedy były żałosne w porównaniu z tym, ile dzisiaj zarabiają artyści.

Koncertowaliście w wielu krajach: Europa, USA - a jakoś nie widać po was, żeby wam woda sodowa uderzyła do głowy.
Powiem ci, że wiele osób tak nam mówi. Że jesteśmy normalni, że mamy nos na odpowiednim poziomie, że nie udajemy nikogo. I tak jest rzeczywiście. Danusia i ja po prostu tacy jesteśmy. Nie jesteśmy narcyzami, jak większość wykonawców w Polsce. Ale wiesz, z drugiej strony, ja się tym młodym nie dziwię. Teraz jest wielka konkurencja - oni muszą krzyczeć, że są super, cudowni, fajni, bo chcą mieć swoje pięć minut. Nam to jest niepotrzebne. Swoje pięć minut już mieliśmy. I na szczęście nam nie odbiło - niech nas Pan Bóg od tego broni.

Z domu to wyniosłeś?
Tak. Rodzice mnie nauczyli tej pokory. Ja bym nie potrafił, tak jak dzisiejsi artyści - brać dwa arbuzy pod pachę i pędzić do przodu, rozpychając się łokciami.

No tak, ty nie musisz. Wasze pięć minut trwa już 35 lat.

A ja sam już jestem 48 lat na estradzie.
Kawał czasu. Ale wróćmy jeszcze na chwilę do momentu powstania zespołu, kiedy pojawiła się Danusia - twoja przyszła żona...
To była rewolucja w moim życiu. Wielka rewolucja. Przede mną chyba tylko Lenin miał tak dużą rewolucję (śmiech). Spotkanie Danusi to przełom - nie znajduję słów, żeby wyrazić uczucie, jakie wtedy i do dziś dnia mną zawiaduje. Ona jest moją inspiracją. Możemy się pokłócić, to się zdarza, ale nasze uczucie do dzisiaj trwa, kwitnie.

Jaka jest recepta na takie długie, wspólne życie? Razem i w domu, i na scenie.
Po pierwsze w Nowej Soli w Lubuskiem trzeba znaleźć Danusię Kremer.

Danusia jest z Nowej Soli?
Tak, i z tej Nowej Soli przypadkiem trafiła do mnie, do mojego zespołu.

Jak do tego doszło?
W 1976 roku jedna z moich wokalistek wyjechała do Włoch i poszukiwałem nowej piosenkarki. I pewnego dnia mój kierownik organizacyjny, który jeździł i załatwiał kolejne koncerty w Polsce, wpada do mnie, kładzie na stole zdjęcie młodej, pięknej kobiety i mówi: "Masz, ukradłem dla ciebie z gazetki ściennej domu kultury w Zielonej Górze. Ta dziewczyna dostała wyróżnienie na festiwalu piosenki radzieckiej". Popatrzyłem na nią, pomyślałem: "fajne kurczątko". Wysłałem telegram, przyjechała do mnie do Łodzi - bo ja z Łodzi pochodzę. Spróbowaliśmy przy fortepianie i tak się dalej potoczyło.

Gdy ją zobaczyłeś, to od razu się zakochałeś. To był grom z jasnego nieba?
Na jej widok miałem lekkie ugięcie nóg. Ona była tak inna, piękna. Młoda - miała niecałe 22 lata.

Jak to z wami jest, bo wiele osób sobie nie wyobraża, że można być ze sobą i w domu, i w pracy. 24 godziny na dobę.
A dla mnie to jest cudowne. Nie wyobrażam sobie inaczej, choć rzeczywiście słyszałem takie teorie, że to może być zabójcze. Ale jak widać - nadal żyjemy (śmiech). Zresztą, powiem ci, ja sobie nie wyobrażam innego życia. Jak ostatnio Danusia wyjechała na trochę do Stanów Zjednoczonych, do naszych dzieci, bo i Michelle, i Rafael mieszkają w USA, to tęskniłem strasznie, gdy tylko weszła do samolotu.

Co dzieci robią w Stanach?
Michelle mieszka w Nevadzie - jest szefem stadniny koni. Jest straszną koniarą. A Rafael chce zostać rehabilitantem sportowym. Mieszka koło Chicago. Tęskno nam strasznie za dziećmi, dlatego, kiedy się da, to do nich latamy.

Dziadkami już jesteście?
Jeszcze nie. Rafael ma 30 lat, Michelle 23. Są młodzi. Uważają, że zdecydują się na małżeństwo, dzieci, wówczas, gdy będą mieli 200 procent pewności, że będą mogli zagwarantować rodzinie utrzymanie. Na razie mówią, że nie są gotowi na założenie rodzin.

Wy wróciliście na stałe ze Stanów, gdzie mieliście dom, własny klub, i teraz mieszkacie w Ciechocinku.
Ten Ciechocinek to zupełny przypadek. Spotkaliśmy kolegę w Chicago, który namówił nas, żebyśmy kupili działkę koło niego i tak się to zaczęło.

Myślałem, że przyciągnął was urok uzdrowiska.
A wiesz, to trochę też. Wielkie miasta przejadły mi się. Chcę trochę spokoju, ciszy małego miasteczka. Bo ostatnie 35 lat ciągle wśród tłumów - teraz chcemy trochę odpocząć.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska