Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Hanna Łukowska-Karniej była w samym centrum "Solidarności Walczącej". Załatwiała Kornelowi Morawieckiemu dziesiątki mieszkań do ukrycia

Maciej Rajfur, Marian Oziewicz, film Paweł Relikowski
Hanna Łukowska-Karniej to filar "Solidarności Walczącej". Dzisiaj niezwykle skromna woli mówić o innych działaczach niż o sobie.
Hanna Łukowska-Karniej to filar "Solidarności Walczącej". Dzisiaj niezwykle skromna woli mówić o innych działaczach niż o sobie. Maciej Rajfur
Hanny Łukowskiej-Karniej nie trzeba przedstawiać ludziom interesującym się "Solidarnością Walczącą". Była jedną z najbardziej zaufanych osób Kornela Morawieckiego, filarem "SW". Dzisiaj sięga wspomnienia do niełatwych czasów, w których okazała się bohaterką.

Maciej Rajfur: Pamięta Pani ogłoszenie stanu wojennego?

Hanna Łukowska-Karniej: Pewnie. Decyzja Kornela o przejściu do podziemia z chwilą ogłoszenia stanu wojennego wsparła determinację kolejnych sympatyków. Morawieckiemu udało się uniknąć internowania ponieważ w noc ogłoszenia stanu wojennego umówił się u mnie z sędziną Niechajowicz w sprawie swego trwającego procesu. Ponieważ zepsuł mu się samochód nie mógł wrócić do domu.

Dużo już słyszałem o powodach powstania „Solidarności Walczącej”. Jak to wygląda z Pani perspektywy?

Wśród założycieli Solidarności Walczącej znaleźli się młodzi adiunkci oraz pracownicy wrocławskich uczelni i instytutów, którzy za podstawowy postulat przyjęli odzyskanie niepodległości przez Polskę jako warunek jej odbudowy i rozwoju. Wiarygodność organizacji gwarantowało przywództwo dr Kornela Morawieckiego znanego z protestacyjnych apeli - sygnowanych jego nazwiskiem – w sprawie udziału wojsk polskich w okupacji Czechosłowacji w roku 1968, w sprawie relegowanych uczestników strajków studenckich z tego okresu, w sprawie bojkotu wyborów w 1980 roku, czy organizacji strajków solidarnościowych lat 80-tych.

Jak Pani poznała Kornela Morawieckiego?

W Instytucie Matematycznym Politechniki Wrocławskiej, gdzie pracowałam w bibliotece naukowej. Jestem absolwentką historii Uniwersytetu Wrocławskiego.

Jaką strukturę miała „SW”?

Organem kierowniczym i koncepcyjnym powołanej konspiracyjnie organizacji była Rada „SW”. Należeli do niej: K. Morawiecki, M. Koziebrodzka, Z. Oziewicz, A. Myc, J. Pawłowski, W. Sidorowicz, M. Gabryel, Z. Bełz, J. Kocik, P. Falicki, C. Lesisz oraz ja. Skład był ściśle tajny. Przynależność do Rady wiązała się z ryzykiem utraty stanowiska, wypadnięcia z kolejki mieszkaniowej czy wieloletniego więzienia, a więc sprowadzało się to do konsekwencji dotykających również rodzinę, nie tylko bliższą. Nie była to więc łatwa decyzja.

Jak i kiedy się spotykaliście?

Terminy kolejnych spotkań rady ustalano w końcu każdego z nich. Początkowo, co miesiąc. W celu konspiracji, spotkania miały formę imienin z odpowiednimi akcesoriami. Podczas posiedzeń rady starałam się nie zabierać głosu, często byłam zbyt zmęczona, by wdawać się w dyskusje. Niekiedy w tym czasie razem z Janem Pawłowskim przeprowadzaliśmy weryfikację nagranych komunikatów SB-ków, śledzących naszych działaczy i porozumiewających się kodami ludzi i miejsc. Trzeba było je żmudnie ‘rozgryzać’ co wcale nie było łatwe. Natomiast po rozejściu się członków rady Kornel często zatrzymywał mnie i pytał o moje odczucia względem podejmowanych zagadnień. Ufał memu doświadczeniu oraz intuicji w sprawie nawiązywania nowych kontaktów. Na ogół zgłaszający nowe pomysły działacze, byli upoważniani do ich realizacji.

Później powstał też komitet „SW”. Dlaczego?

Z czasem, gdy wpadki i aresztowania członków rady wzmogły niebezpieczeństwo przyciągnięcia ‘ogona’ z SB, a bieżąca działalność wymagała konsultacji i wsparcia przez wiodących działaczy, częściowo rolę rady przejął właśnie komitet „SW”. Tworzyli go: Wojciech Myślecki, Andrzej Zarach, Andrzej Kołodziej i jako przedstawiciel rady Andrzej Myc. W dalszym okresie również Piotr Medoń, Ewa Kubasiewicz, a po moim aresztowaniu Zbigniew Jagiełło, Jadwiga Chmielowska, Roman Zwiercan i Wojciech Bartoszek. Kornel Morawiecki uczestniczył w komitecie, gdy miał taką możliwość.

Organizowała Pani tajne mieszkania Kornelowi Morawieckiemu, żeby mógł się ukrywać. Ostatecznie było ich kilkadziesiąt.

Ukrywanie się przez 6 lat w czasie stanu wojennego, przy jednoczesnym aktywnym działaniu, wymagało przemyślnej organizacji oraz szerokiego poparcia społecznego np. przy zdobywaniu kwater. W tym celu uruchomiłam wszystkie moje znajomości. Nie była to prosta prośba o przysługę, gdyż każdy, kto się na to decydował, ryzykował areszt, problemy w pracy, a nawet możliwość utraty mieszkania. Na pewno było to też ograniczenie swobody, gdyż mieszkania w tym czasie nie były zbyt wielkie. Istniała możliwość zdradzenia ‘gości’ przez dzieci, czy sąsiadów. Chociaż dzieci otrzymywały zakaz zapraszania rówieśników w tym okresie, a Kornel występował pod różnymi pseudonimami.

Jakie to były lokalizacje?

Najdłużej Kornel korzystał z mieszkania przy Wielkiej u pani Władysławy Konstantynowicz i u państwa Jerzmanowskich przy ul. Kwiskiej, którzy włączyli do puli mieszkania całej rodziny i zaufanych znajomych. Pierwszy adres to mieszkanie państwa Maciejewskich – moich sąsiadów przy ul. Kamiennej. Mąż mojej koleżanki Zosi - architekt - brał ode mnie gazetki „Solidarności”, dlatego zaryzykowałam pytanie o możliwość przechowania Kornela.

Kornel Morawiecki zawsze był u kogoś, czy też mieszkał sam?

Kornel nigdy nie chciał mieszkać sam twierdząc, że to zwraca uwagę otoczenia. Przedłużający się pobyt w jednym miejscu mógł wywoływać rozdrażnienie właścicieli narastającym niebezpieczeństwem wpadki, a nie zawsze można było zapewnić od razu kolejny adres. Bywały spore dylematy…

Jakie wątpliwości najczęściej mieli ludzie, których pytaliście o azyl dla Kornela Morawieckiego?

Na jak długo? Czy będą odwiedziny? Ile osób będzie przychodzić ?

Bywały potem od nich pretensje?

Pytali, dlaczego całą noc pali się w pokoju światło? Dlaczego w odwiedziny przychodzi 5 osób, a miały być najwyżej 2? Dlaczego Kornel tak dziwnie je śniadanie ? Najbardziej się obawiałam i wystrzegałam tych właścicieli, którzy nie mieli żadnych wstępnych zastrzeżeń. Trzeba jednak wyraźnie podkreślić, że mimo korzystania w okresie stanu wojennego z ponad 130 mieszkań - 80 do noclegu i ok. 60 przejściowych - nigdy nie doszło do wsypy, nikt nigdy nie doniósł. Nigdy nie było też mowy o jakimś wynagrodzeniu.

Dlaczego potrzebowaliście tak często zmieniać lokum? To było konieczne?

Mieszkań trzeba było aż tyle, ponieważ obok zwykłego miejsca pobytu konieczne były lokale konspiracyjne na spotkania z działaczami zakładowymi, lokalnymi czy przyjezdnymi. Adres raz wykorzystany obniżał bezpieczeństwo. Przekonałam się o tym odwiedzając koleżankę w bloku mieszkalnym, niezorientowaną w moich koneksjach. Nie było jeszcze za mną listu gończego, więc sądziłam, że nie jestem śledzona. Tymczasem po pewnym czasie do mieszkania zapukało kilku ‘panów’ pytając, kto tu mieszka. Koleżanka zdezorientowana pytaniami nie wiedziała zupełnie, o co chodzi, więc wyjaśniłam, że to zapewne z mego powodu, gdyż esbecy liczą, że jako znajoma z pracy ukrywającego się dr Morawieckiego doprowadzę ich do jego miejsca pobytu. Panowie wyszli, by po kwadransie wrócić i ponownie przeszukiwać mieszkanie z otwieraniem szaf i tapczanu. Zorientowałam się, że jestem śledzona i każdy adres odwiedzany przeze mnie narażony będzie na „wizyty” esbeków. Muszę kontrolować czy nie ciągnę za sobą „ogona”.

Co było najbardziej czasochłonnym zajęciem w konspiracji „Solidarności Walczącej”?

Redagowanie kolejnych wydań naszej prasy. Materiały do nich dostarczały łączniczki na adres filtrujący. Były to codzienne meldunki z zakładów pracy oraz artykuły z różnych źródeł i od różnych autorów. Konieczne były też odpowiedzi na listy i konkretne pytania lokalnych działaczy z całego regionu i całej Polski.

Jak się zbierało meldunki?

Bywało różnie. Starałam się na ogół dostarczać je sama. Albo w nocy, albo nad ranem. W gorącym okresie pozbywałam się ich w pracy przez moje łączniczki i kiedy byłam „czysta” odbierałam i dostarczałam. Im mniej osób wiedziało, gdzie mieszka Kornel Morawiecki, tym był bezpieczniejszy.

Zajmowała się Pani prasą podziemną?

Nigdy nie drukowałam, ani nie miałam czasu na jej czytanie, bo prowadziłam nasłuch, ale rozumiałam jej znaczenie i uczestniczyłam w dyskusji nad projektami. Zasadniczą jej rolą była informacja dla społeczeństwa, że struktury niezależne wobec administracji państwowej istnieją, mimo stanu wojennego, oraz informacja dla świata zachodniego, że utrzymywanie sankcji jest uzasadnione, gdyż opór społeczny w Polsce nie osłabł.

A jak radziliście się sobie z transportem?

Działalność SW wymagała korzystania z zaufanych środków transportu. Był to okres, kiedy auto uchodziło niemal za luksus i jedyna marka widziana na ulicy to Fiat - Maluch. Trzeba też pamiętać, że benzyna była tylko na kartki. Korzystaliśmy z kilkudziesięciu aut - na pewno ponad 30. Kierowcy byli polecani przez zaufanych znajomych. Wiedzieli, że służą sprawie „Solidarności Walczącej”, lecz nie wiedzieli, kogo konkretnie przewożą, czy w jakim celu. Nigdy autem nie dojeżdżałam pod mieszkanie Kornela. Po drodze zmieniałam samochody dwa, czy trzy razy.

Jak to się stało, że „Solidarność Walcząca” mimo tak silnej konspiracji, rozrosła się na cały kraj?

Wprowadzanie do konspiracji kolejnych środowisk odbywało się poprzez zaufane znajomości. Ja w ten sposób pozyskałam środowisko niepodległościowe w Szczecinie poczynając od moich koleżanek szkolnych o znanych mi poglądach. W rozbudowę organizacji najbardziej była zaangażowana pani Janina Ratajczak, która poprzez Jezuitów z ulicy Pocztowej pozyskała szefa oddziału szczecińskiego „SW” Stanisława Janusza. Wiem, że Zbigniew Oziewicz wciągał do sieci odbiorców prasy podziemnej stopniowo członków rodziny, znajomych szkolnych, współpracowników z pracy w Instytucie Fizyki UWr oraz zaufanych kolegów naukowców z innych uczelni i instytutów. Podobnie działali inni. Tak rozrastała się struktura organizacyjna. Szereg członków NSZZ ‘Solidarność” zniechęconych pasywną postawą związku zawodowego, który unikał słowa „niepodległość” w swoim programie - szukało kontaktów z Kornelem, by włączyć się w nurt niepodległościowy. Pomagał w tym kolportaż prasy sygnowanej winietą „SW”. Oczywiście starania o kontakt z Morawieckim były zagrożone wtyczkami SB.

Z czasem mieliście też szerokie kontakty za granicą.

Uznaliśmy, że organizacja niepodległościowa w warunkach komunizmu nadzorowanego z Kremla, miała sens jedynie pod warunkiem poinformowania o swej działalności „możnych tego świata”, jak i oddziaływania na sąsiednie społeczeństwa. W tym celu Kornel Morawiecki wykorzystywał kontakty zagranicznych członków i zwolenników SW, z których ważniejsi to: Tadeusz Warsza (Londyn) Ludwika Ogorzelec (Paryż), Ewa Kubasiewicz (Paryż), Natalia Gorbaniewska (Paryż), Władymir Bukowski (Londyn), Andrzej Myc (Nowy York), Dariusz Olszewski (Chicago), Włodzimierz Wnuk (Australia), Zbigniew Bełz (Toronto), Mirosław Gojdź (Ateny), Janusz Krzywoszyński (Rzym), Andrzej Wirga (Berlin), Mikołaj Iwanow (Mińsk, Białoruś).

„Solidarność Walcząca” wysyłała materiały antykomunistyczne na Wschód. Co to konkretnie było?

Ulotki kierowane na Wschód były pisane przez Iwanowa w uzgodnieniu z Kornelem. Na wszystkie znane adresy ze Wschodu wysyłano prasę niezależną wykorzystując pieczątkę Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, w językach rosyjskim i białoruskim.

Władza wydała za Panią listy gończe. Jak Pani do nich podchodziła?

O liście gończym za mną w prasie (1984) dowiedziałam się od pani Żabińskiej z ulicy Komandorskiej kiedy poszłam ją odwiedzić. W płaczu mi to powiedziała. Kierowca samochodu (pracownik naukowy Akademii Sztuk Pięknych) przewożący mnie tego dnia stwierdził: „Ja już wiem, kogo wożę”. Zapytałam, czy dalej będzie mi pomagał. Odparł twierdząco. Poza powszechnie znanym listem gończym z prasy w 1984 roku rozesłane były listy niejawne, do wiadomości agentów bezpieczeństwa. Zagrożenie właścicieli mieszkań udostępniających lokale na działalność niepodległościową oczywiście wzrosło po ogłoszeniu w prasie listów gończych za Kornelem oraz za mną. Nie było łatwo – adresów już nie przybywało.

Czy podjęłaby Pani ten sam trud działalności antykomunistycznej, patrząc, co musiały znieść Pani dzieci? Przypomnijmy, że była ich trójka i gdy zaczął się wojenny miały kolejno 5, 12 i 14 lat. Rewizje pod nieobecność matki, ciągłe "gubienie ogonów"...

Nie sądziłam wtedy, że dzieci cierpią. Myślę, że rozumiały, że robię coś ważnego. Miałam kiedyś rozmowę z Kornelem i tłumaczyłam mu, że jestem potrzebna dzieciom, a nie tutaj. On oparł, że pracując tutaj robię ważniejsze rzeczy niż w domu. To mnie zastanawiało. Poza tym zawsze przywoływałam sobie Polaków z okresu wojny, którzy przeżywali gehennę i horror. Nasze czasy kompletnie nie równały się z tamtymi. Może się w ten sposób pocieszałam? Chcę podkreślić, że najstarsza córka Zofia była wyjątkowo odpowiedzialna. Ona czuła i rozumiała, co się dzieje. W dodatku, ja wychodziłam z dziećmi i pokazywałam im agentów, którzy nas śledzili. Dla dzieci to trochę była zabawa na początku. Jest opis z nasłuchu: „Zabrała dzieci i pokazuje im nas. Kończyć akcję". A ja dzieciom pokazywałam ubeków. Oni się zasłaniali gazetami. Powiedziałam dzieciom prawdę, że może będą chcieli was zabrać do domu dziecka kiedyś, ale macie ojca i dwie babcie, nie możecie się bać.

Nie była Pani np. na Pierwszej Komunii swojej najmłodszej córki. To było trudne przeżycie?

Bardzo trudne. Pytałam Kornela, czy mogę chociaż podejść popatrzeć. Ale mi zabronił. A pamiętałam wtedy, jak w pierwszym roku ukrywania chciał pójść na Pierwszą Komunię Świętą córki Marysi. I wtedy ja mu zabraniałam. Nie poszedł i dobrze, bo wydarzenie było mocno obstawione. I okazało się, że komunia mojej córki tak samo. Dwukrotnie legitymowali między kościołem, a domem rodziców chrzestnych. A to było kilkaset metrów. Ubecy, którzy tropili naszą rodzinę wtedy, nawet wianek córce podnosili, jak zgubiła w czasie uroczystości. Ale cieszę się, że rodzice chrzestni pomogli Zosi wszystko przygotować. I udało się.

Jak Panią zatrzymali i aresztowali?

To było na początku listopada 1987 roku. W mieszkaniu pana Hautza – solisty z opery wrocławskiej - po spotkaniu z przedstawicielami różnych zakładów pracy, Kornel chciał jeszcze przekazać do druku książkę Władysława Bartoszewskiego pani Elżbiecie Zielińskiej. W jej zakładzie pracy przy ul. Zielińskiego. była mała drukarnia, z której usług potajemnie „SW” korzystała. Nie chciałam się na to zgodzić, gdyż podejrzewałam, że ten rejon jest pod obserwacją. Kornel nalegał, więc ostatecznie wjechaliśmy windą obok mieszkania, gdzie przyjęły nas pani Zielińska z matką. Panie zaproponowały herbatę, lecz nim woda w czajniku się zagotowała rozległo się pukanie do drzwi. „Poczta, telegram”. „My o tej porze nie otwieramy”. „Milicja, wyważymy drzwi!”. Do mieszkania wpadło pięciu esbeków. Powalili na podłogę i skuli kajdankami Kornela oraz mnie. Ta akcja wskazuje, że mieszkanie było na podsłuchu.

Wywieźli was razem od razu z mieszkania?

Po uwadze Kornela z podłogi: „Panowie, rozumiem że mnie, ale kobietę tak traktować?”, rozpięto mi kajdanki. Stopniowo dojeżdżały posiłki oraz dygnitarze. Pokój wypełniło około 20 osób. Ja zostałam wyprowadzona pierwsza do samochodu. Jeszcze zauważyłam z drugiej strony ulicy siostrę pani Zielińskiej, która na szczęście nie dojechała i nie została aresztowana. Sprowadzono karetkę pogotowia, gdyż starsza pani Zielińska doznała ataku serca.

Gdzie Pani trafiła do aresztu?

Na Łąkową. Zostałam rozebrana do naga i szczegółowo zrewidowana. Po wstępnym przesłuchaniu w prokuraturze na sygnale przewieźli mnie do Warszawy. Osadzono mnie w areszcie na pierwsza dobę na Pułaskiego i następnie na Rakowieckiej. W trakcie pierwszego przesłuchania zauważyłam rękaw bluzy Kornela, więc wiedziałam, że i on tu jest.

Jak Panią traktowano w Warszawie?

Po tzw. spacerniaku, na który byłam wyprowadzana indywidualnie, byłam zawsze rewidowana, i zawsze strażniczki żądały rozebrania do naga. Na Rakowieckiej byłam również w czasie „wolnej Polski”, a potem we Wrocławiu w więzieniu na Kleczkowskiej. Tutaj odbyła się też rozprawa. Mecenas Affenda dowiedział się o rozprawie godzinę wcześniej. Dostałam wyrok 3 miesięcy za posługiwanie się nie swoim dowodem osobistym. Przeszłam różne etapy, choć wśród więźniów ludzie „Solidarności” cieszyli się szacunkiem. Później dowiedziałam się, że Kornela przewieziono do Warszawy do aresztu helikopterem. W trakcie lotu esbek asystujący przy aresztowaniu stwierdził. „Taki z ciebie chojrak, a nawet giwery-pistoletu nie miałeś”. Na to Kornel Morawiecki odpowiedział: „Jak mnie powiesicie, to mój następca będzie miał kałacha”. Kornel liczył się poważnie z wyrokiem śmierci. Był na to przygotowany. Jednak sytuacja międzynarodowa na taki radykalizm już nie pozwalała.

Jak podchodziliście do Okrągłego Stołu?

Dylematów nie było. Przyjęliśmy postawę zdecydowanie negatywną, choć na spotkaniu z Leszkiem Moczulskim próbowano wciągnąć przedstawicieli organizacji niepodległościowych, ze strony „SW” Wojciecha Myśleckiego oraz Romualda Szeremietiewa, do rozmów okrągłostołowych. Gdy zorientowali się w celach zebrania, opuścili je w trakcie rozmów.

od 16 lat

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska