Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Graf: W skokach narciarskich mafii nie ma, ale można manipulować na belce

Jakub Guder
Mirosław Graf w okularach. Na dalszym planie m.in. Jan Szturc i Adam Małysz
Mirosław Graf w okularach. Na dalszym planie m.in. Jan Szturc i Adam Małysz fot. Facebook
O tym, dlaczego zaczął skakać stylem "V" i czy zdobędziemy medal na igrzyskach olimpijskich rozmawiamy z pochodzącym z Dolnego Śląska Mirosławem Grafem, byłym skoczkiem narciarskim, działaczem PZN i dyrektorem Zespołu Profilaktyki i Rehabilitacji w Janowicach Wielkich.

Szukając do Pana kontaktu, dowiedziałem się, że jest Pan dyrektorem Zespołu Profilaktyki i Rehabilitacji w Janowicach Wielkich. Jak ze sportu trafia się do służby zdrowia?
(śmiech) Ja wciąż działam w Polskim Związku Narciarskim. Jestem tu dyrektorem czwarty rok. Wcześniej przez 9 lat zajmowałem się skokami w Szklarskiej Porębie. Co roku wkładałem w to 15-20 tys. zł z własnej kieszeni i po pewnym czasie - gdy wciąż nie dostawałem wsparcia od nikogo - przestało mnie to bawić. W Janowicach był konkurs na stanowisko dyrektora placówki, która właściwie chyliła się ku upadkowi. Potraktowałem to jako wyzwanie i udało się wyjść na prostą. Jesteśmy obecnie jedną z najlepszych tego typu placówek w okolicy.

Zajmujecie się pewnie też rehabilitacją kontuzjowanych sportowców, a to właśnie dzięki kontuzji zaczął Pan jako pierwszy - jeszcze przed Szwedem Janem Bokloevem - skakać powszechnym już dziś stylem V.
Faktycznie - to był efekt niezaleczonej kontuzji, którą teraz chyba będę leczył w Janowicach (śmiech). Jako młody skoczek skręciłem staw skokowy prawej nogi. Na skocznię poszedłem z kostką owiniętą bandażem elastycznym i siłą rzeczy w locie nie mogłem "podciągnąć" nart tak, żeby były blisko siebie. Nie był to jeszcze klasyczny styl V, ale gdy inni mieli odstęp mię-dzy nartami kilkadziesiąt centymetrów, ja miałem 1,2-1,5 metra.

Szybko się Pan zorientował, że dzięki temu skacze się dalej, a i wywrotek jest mniej?
Rzeczywiście, sporo się przewracałem wtedy, ale nie wszystko można zrzucić na karb równoległego prowadzenia nart. Jak Pan spojrzy na erę skoków narciarskich jeszcze przede mną, to upadków było dużo. Trzeba pamiętać, że wtedy skocznie miały inne profile - wyskakiwaliśmy wysoko, ale lecieliśmy stosunkowo krótko. Do tego zeskoki były słabo ubijane. Jednak szersze prowadzenie nart dawało większą stabilność. To tak jak z rowerem - jeśli ma tylko dwa kółka, to trudniej utrzymać równowagę niż w przypadku pojazdu czterokołowego. Piotrek Fijas miał na przykład swój styl: trzymał narty równolegle, ale szerzej - one były po jego obu stronach w locie. Mnie cały czas kazali te narty równolegle trzymać, mówili, że źle latam. Wszystko już mi się w powietrzu pieprzyło, bo starałem się to korygować. A wie Pan, to jest tak: jak żona mówi, żeby mąż więcej nie pił, to on na złość się upija.

Dochodziło podobno do takich sytuacji, że skakał Pan dalej niż inni, ale mimo to nie wygrywał Pan zawodów.
Siłą rzeczy tak być musiało, bo dawali mi noty góra 15-16 punktów. Kiedyś w Pucharze Polski skoczyłem 110 m, rekord skoczni wynosił 114 m, a jeden z dziennikarzy "Przeglądu Sportowego" mój styl nazwał "rozpaczliwym". W Lubawce rekord pobiłem o 6 metrów, ale wygrałem z małą przewagą, bo noty były niskie.

Z tymi notami teraz jest dziwnie - punkty ujemne i dodatnie, zmiana belki w trakcie zawodów. Nie uważa Pan, że rywalizacja zrobiła się mało czytelna?
Będę jednak bronił tego projektu. Proszę zauważyć, że teraz zawody są o wiele bardziej płynne. Dawniej je przerywano, potrafiły trwać nawet trzy godziny, my widzieliśmy w telewizji z tego tylko połowę, a potem poznawaliśmy końcowe wyniki. Oczywiście, dla kibiców stojących na dole pod skocznią kolejne skoki i ich wyniki między jednym a drugim drinkiem mogą być niezrozumiałe. Trzeba jednak się przygotować i mieć minimum wiedzy, jeśli się ogląda takie zawody. Ja się na przykład przygotowałem do rozmowy z panem. Oceny dodają tej dyscyplinie elegancji, sprawiają, że nie tylko liczy się odległość.

Te oceny to też kontrowersyjna sprawa. Jak Pan skomentuje teorię spiskową, że w skokach rządzi mafia austriacko-słoweńska?
Nie ma możliwości, żeby przy wystawianiu not kogoś faworyzować. Jest pięciu sędziów, a przecież najwyższa i najniższa ocena odpada. Sędziowie zresztą też są oceniani za swoją pracę i jeśli nazbierają kilka minusów, mogą zostać zawieszeni. Większe możliwości manipulacji są przy belce, jej podnoszeniu, puszczaniu zawodników...

To jak można tam namieszać?
Taki Miran Tepeš zapala skoczkom zielone światło na skoczni. Gdy się pojawi, zawodnik ma kilkanaście sekund, by ruszyć, no a trzeba pamiętać, że ci wszyscy organizatorzy Pucharu Świata znakomicie znają profile wszystkich skoczni i widzą, że w ciągu 15 sekund wielkiego wiatru pod narty na przykład nie będzie. Może za to pojawić się przy następnym skoczku, wtedy, gdy będzie to Słoweniec czy Austriak.

Proszę powiedzieć, dlaczego nam nigdy nie idzie w Turnieju Czterech Skoczni? Jeden Małysz kiedyś wygrał, ale to już 13 lat minęło.
Ja tu sobie zrobiłem symulację. Nawet z Łukaszem (Kruczkiem, trenerem kadry - przyp. JG) się konsultowałem. W pierwszym konkursie drużynowo bylibyśmy tylko za Austrią i Norwegią. W drugim niewiele gorzej, więc nie szalałbym tak z krytyką. Dziś mamy drużynę, która może walczyć o olimpijski medal i lidera Pucharu Świata. To nie bierze się znikąd. Pamiętajmy też, że nie można utrzymać formy jedynie startując. Oni tam przecież przez większość czasu siedzą na belce albo w hotelu. Piotrek Żyła, który wrócił z zawodów, odda teraz w ciągu dnia 20 skoków treningowych, wszystkie będą sfilmowane i przeanalizowane. Nie możemy również zapominać, że Polacy cały czas testują stroje na igrzyska. Te kombinezony muszą być takie, żeby dawały jak najwięcej, a jednocześnie nie łamały regulaminu.

To chyba przed zbliżającymi się igrzyskami w Soczi jest Pan optymistą?
Jestem ostrożnym optymistą. Kamil Stoch jest dla mnie kandydatem na pierwszą szóstkę w Rosji. Dwóch innych naszych zawodników może znaleźć się w dziesiątce. Do tego jest wyrównana, jak chyba nigdy w historii, drużyna. Trzeba pamiętać, że zawsze może jednak wyskoczyć ktoś, jak królik z kapelusza. Tak zrobił Ammann w Salt Lake City w 2002 roku. Sporo szczęścia się pewnie przyda, bo kandydatów do złota jest przynajmniej dziesięciu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska